Czteroosobowa rodzina w Anglii

Natalia Rudzka, Zbigniew Rudzki, Jasiek Rudzki, Staś Rudzki

Refleksje ojca, Zbigniewa

Lat nieco ponad sześć i niespełna osiem. Przez ponad miesiąc milczeli, ale wracali ze szkoły niezmiennie zadowoleni. Żadnego płaczu, niepokoju, porannej niechęci, co w wypadku polskiej szkoły starszemu się zdarzało (młodszy nie miał okazji polskiej szkoły poznać).

Później zaczęli gadać, z początku niewiele, przekształcając czasowniki nieregularne w regularne, i ignorując dość złożony angielski system czasów, a po około trzech miesiącach paplali już jak najęci. Po pół roku formułowali zdania tak, jak mnie by nawet to nie przyszło do głowy. Po dwóch latach nauki mieli zasób słów znacznie przewyższający normę wiekową. Młodszy był najlepszy z angielskiego w swojej klasie, w szkole w której Anglicy stanowili zdecydowaną większość (a to w dzisiejszej Anglii, w miastach, nie jest wcale regułą). Pozbycie się śladów obcego akcentu i pełna dwujęzyczność, taka nierozpoznawalna ‘i z tej, i z tamtej’ strony, zajmuje kilka dalszych lat.

Dzieci wchłaniają język przez osmozę. To doprawdy ostatni problem, przed jakim staje emigrancka (czy raczej – przyjąwszy właściwą perspektywę – imigrancka) rodzina z małymi dziećmi. Choć niewątpliwie można tu sporo zaszkodzić. Znam rodziny, w których rodzice komunikują się po polsku, ale dzieci między sobą używają wyłącznie angielskiego. A przecież o ile znajomość języka obcego nie jest dziś niczym nadzwyczajnym, o tyle dwujęzyczność, ta prawdziwa, w której obydwu języków dotyka się gołą ręką, a nie przez grubą rękawicę, jest rzadkością, bo wynika nie z edukacyjnych starań, ale z kolei życiowych. A daje ona o wiele większe możliwości niż li tylko ‘znajomość języka’.

Anglia jest społeczeństwem klasowym i podział ten rozciąga się na liczne aspekty życia, w tym szkoły. Ponad 90% dzieci i młodzieży uczęszcza tu do szkół państwowych, które objęte są jak najściślejszą rejonizacją, zarządzoną przed laty przez rządzącą podówczas Partię Pracy, a to po to, by zapobiec ‘rozwarstwianiu’ się szkół na te lepsze – które miały coraz więcej chętnych i stawały się coraz bardziej selektywne, i ‘całą resztę’. Efekt, jak to z efektami wielu odgórnych socjotechnicznych zabiegów bywa, okazał się zgoła przeciwny do zaplanowanego – ‘rozwarstwiać’ zaczęły się całe dzielnice, w spiralnym mechanizmie sprzężeń zwrotnych, łączących dobrą szkołę państwową, lokalne ceny domów i profil ludzi, którzy okolicę zamieszkują. Ponieważ kryteria przyjęcia do szkół państwowych (a także ‘niezależnych’ – w tym wyznaniowych – ale funkcjonujących dzięki państwowym funduszom) są niezależne od osiągnięć na wcześniejszych etapach nauki, ale zarazem jawne i przejrzyste, zdesperowani rodzice ‘rozgrywają’ te kryteria, jak mogą, a czasem także jak im nie wolno, w skrajnych wypadkach podpadając pod paragrafy. W przedostatniej klasie podstawówki nierzadko wzrasta religijność rodziców mających dobrą bezpłatną szkołę wyznaniową w okolicy. Ludzie wynajmują klitki w pobliżu renomowanych szkół, przekierowując tam korespondencję, by udowodnić zmianę adresu (to ostatnie, to przy tym w skądinąd nieopresyjnej Anglii – kryminał...). A większość młodych rodziców lub kandydatów na takowych po prostu szukając domu, skrupulatnie sprawdza ocenę, jaką miejscowym szkołom wystawiło tutejsze ‘kuratorium’, czyli Ofsted.

Szkoły stricte prywatne, te, za które trzeba zapłacić – zwane nieco myląco public schools – są drogie i robią się coraz droższe. Uczęszcza do nich poniżej 10% dzieci. Ceny za semestr wahają się od kilku do ponad dwudziestu tysięcy funtów. W praktyce lekarza-specjalistę, którego zarobki spokojnie plasują w górnych 10% społeczeństwa, spłacającego przy tym kredyt hipoteczny, nie stać na to, by dwojgu potomstwa zapewnić edukację prywatną. Lekarska para może sobie na to pozwolić, ale będzie to dla niej spory wydatek. W zamian za to dziecko trafia do odrębnej kasty społecznej, wyróżnianej nawet w ogłoszeniach matrymonialnych, w których privately educated stanowi jeden z głównych wyznaczników, tak wśród szukających, jak i poszukiwanych. Pod względem akademickim szkoły prywatne są w zdecydowanej większości bardzo dobre i ich absolwenci są znacznie nadreprezentowani w Oxford i Cambridge. Tych mniej rozgarniętych skutecznie uczą one asertywności i umiejętności sprawiania wrażenia kogoś znacznie bardziej inteligentnego, niż jest się nim w istocie, którą to cechę można zaobserwować u znacznej części brytyjskiej klasy politycznej.

czteroswanggdl 8 20162660

Jest jeszcze jedna kategoria szkół, stanowiąca przeżytek po dawnych czasach, kiedy to rządy nie wahały się dzielić młodzieży na głupszą większość i mądrzejszą mniejszość, zapewniając tej ostatniej możliwość kształcenia na wysokim poziomie, niezależnie od statusu materialnego rodziców. Są to grammar schools, które z jakichś historycznych powodów przetrwały w większej liczbie w hrabstwie Kent i – jako odosobnione i nader rzadkie instytucje – tu i ówdzie w reszcie kraju. Większość z nich została zlikwidowana (czyli przekształcona w ‘zwykłe’ szkoły średnie) także przez Partię Pracy, która uznała, że system grammar school, pierwotnie skupiający około 10% młodzieży, jest dyskryminacyjny. Nowych – z mocy prawa – zakładać nie wolno. W przeciwieństwie do innych średnich szkół finansowanych przez państwo, które nie mają prawa wybierać uczniów wedle zdolności i osiągnięć, grammar schools są wysoce lub niezwykle wysoce selektywne. Gdy mój młodszy syn zdawał egzamin do Camp Hill Edwards School for Boys, na jedno miejsce przypadało 11 kandydatów i nie byli to kandydaci byle jacy. Anglicy boją się obecnie narażać dzieci na stres, zatem grammar schools stają się domeną imigrantów, głównie z subkontynentu indyjskiego i z Dalekiego Wschodu. Azjaci stanowią około 20% populacji birminghamskiej aglomeracji, a wśród kolegów mojego syna to około połowa. Polaków jest w tych szkołach mało, zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że są niedoreprezentowani. Grammar schools pod względem poziomu nauczania nie ustępują najlepszym szkołom prywatnym. Tylko trzeba zdać egzamin...

Szkoły średnie są dwuetapowe. Etap niższy – sześcioletni – jest obowiązkowy i kończy się serią zaliczeń o nazwie GCSE (General Certificate of Secondary Education). Po ukończeniu 16 lat nie jest się już objętym obowiązkiem szkolnym, zatem etap wyższy – dwuletni – to przywilej. Nieuczęszczający na lekcje nie musi bać się o to, że do szkoły zostaną wezwani rodzice, ale zostanie po prostu ze szkoły, po serii ostrzeżeń, wylany. Etap ten kończą A (Advanced) Levels, a w nielicznych szkołach – międzynarodowa matura. System A Levels różni się od maturalnego i – jak mieliśmy się okazję przekonać – jest niezupełnie rozumiany przez dziekanaty polskich uczelni, co – przynajmniej jak na razie – praktycznie zamyka ich bramy przed młodymi Polakami, kótrzy wykształcenie średnie odebrali w Anglii. Tak więc z wymarzonych przez mą żonę polskich synowych będą przypuszczalnie nici...

czteroswanggdl 8 20163660

Angielska szkoła różni się stylem od polskiej. Przedmioty nauczane są często pod kątem rozwiązywania konkretnych problemów, co zresztą skutkuje gorszymi wynikami w międzynarodowych testach porównawczych, ale mnie akurat się podoba. System edukacyjny, który produkuje także szczęśliwie miernoty, miast nadprodukować frustratów, nie jest w mej ocenie aż taki zły. W miejsce próby płytkiego ogarnięcia ‘całości historii’ czy ‘całości biologii’ są tu bloki problemowe, często dość odległe od siebie. Nauczanie historii skażone jest silnie poprawnością polityczną, z mnóstwem odnośników do roli i losów Murzynów i kobiet, a z zaniedbaniem imperialnej chwały i sławy. Szkoły – przynajmniej te, z którymi mieliśmy styczność – zupełnie nie tolerują agresji między uczniami; zwykła bitka między chłopakami, która dla wielu z nas jest pospolitym wspomnieniem z dzieciństwa, tutaj stanowiła nieodmiennie asumpt do wezwania rodziców na dywanik. Anglicy są zarazem czuli – by nie rzec przeczuleni – na punkcie odrębności kulturowych, zatem wyjaśnienie, że w naszym kręgu kulturowym natychmiastowa i bezrefleksyjna fanga w nos stanowi normalną, oczekiwaną i akceptową odpowiedź na zaczepkę słowną, bywała przyjmowana z pełną troski akceptacją. Pod koniec jednego roku szkolnego zostałem wezwany po raz kolejny do szkoły, tym razem jednak nie na okoliczność kolejnego ‘incydentu’, ale ze względu na objętość dossier mojej pociechy (powyżej pewnej liczby pozycji w owym dossier następuje automatyczne wezwanie rodzica – Anglicy mają totalnego szmergla na punkcie procedur). Przejrzałem ów spis występków, także wyraziłem głęboką troskę i zapewniłem o mych nieustannych staraniach wychowawczych, równocześnie pomyślawszy: ‘Boże drogi, toż taki record, co mój synek w rok tu zgromadził, to niejeden z moich szkolnych kumpli akumulował na jednej dużej przerwie...’. Co kraj, to obyczaj, imigrantom zaś wypada te obyczaje respektować. Albo przynajmniej wykazywać ku temu pewne starania.

Chłopcy zaaklimatyzowali się bardzo dobrze. Nie pamiętam zwłaszcza jakichś wypadków złego traktowania ze względu na pochodzenie, mimo (a może dlatego) że obydwaj uczęszczali i uczęszczają do szkół zdominowanych przez rodowitych Brytyjczyków. W mojej ocenie polskie media wyolbrzymiają problemy, przed jakimi stoją polscy imigranci, przesadzając zwłaszcza w opisach rzekomej antypolskiej histerii, jaką mają wykazywać liczni Anglicy. Wątpiącym proponuję mały eksperyment myślowy: jak w Polsce traktowani byliby – powiedzmy – Ukraińcy, gdyby ledwie w ciągu kilku lat zjechało ich nad Wisłę ponad pół miliona, często z dziećmi, i gdyby na dodatek ci ludzie zdominowali niektóre – dotychczas ‘czysto polskie’ – miejscowości?

czteroswanggdl 8 20164660

Nie wiem, kim zostaną moi synowie. Większość ich życia upłynęła na Wyspie, tutaj też prawdopodobnie dokończą edukację i wejdą w dorosłe życie. Są dwujęzyczni, ale nie są w pełni dwukuturowi. Znają chyba nieźle polską historię, ale kanon literatury, który przyswoili, jest w znacznej mierze angielski. Spróbujcie no tylko skłonić dwunastolatka, by z własnej woli przeczytał ‘tego koszmarnego Pana Mateusza’... Sam chciałbym, by ziścili marzenie, o które moje pokolenie się ociera – by zostali Europejczykami. Niestety, polityczne wiatry obecnie wydają się wiać w inną stronę. Lecz przyszłości, nawet tej najbliższej, przewidzieć się przecież nie da.

34czteroswanggdl 8 2016500

Spostrzeżenia syna Jaśka, rocznik 1999

Trudno dobrze opisać życie w Anglii, jeżeli nigdy się tak naprawdę nie żyło w Polsce. Mundurki w szkole, przepraszanie ludzi, którzy na ciebie wpadają, lub obiad o dziewiętnastej wydają mi się normalne, mimo że zdaję sobie sprawę, że są miejscowym unikatem. Jednak jest jedna rzecz, która będzie dla mnie zawsze obca: podział klasowy.

pochodniaolimpijska400

Anglicy umieszczają ludzi w trzech niewidzialnych, lecz mocno wyczuwalnych kategoriach: klasa pracująca, klasa średnia i klasa wyższa. Klasa wyższa to arystokracja i ludzie bogaci, klasa średnia to ludzie wyedukowani, a klasa pracująca to ludzie bez wyższego wykształcenia. Ludzie z różnych klas mówią inaczej, zachowują się inaczej, mieszkają w innych miejscach i raczej nie mieszają się z sobą. Podział ten jest zwłaszcza ewidentny u rodowych Anglików: dla imigrantów (a tych jest sporo) nie jest taki ważny. Ten podział doprowadza czasami do nieprzyjemnych konfrontacji. Większość uczniów w mojej szkole należy do klasy średniej, lecz woźny należy do klasy pracującej. Do wyedukowanych nauczycieli uczniowie się zawsze zwracają z szacunkiem, lecz do woźnego (niektórzy) zwracają się z wyczuwalną pogardą, co powoduje lekko wrogie jego nastawienie do uczniów. Jak powiedziałem mojemu koledze w połowie Chińczykowi, co o tym myślę, to odparł, że to we mnie podziwia, że nie uważam ludzi z niższej klasy za gorszych.

czteroswanggdl 8 20168500

Spostrzeżenia syna Stasia, rocznik 1998

Życie w Anglii ma swoje plusy i minusy, trochę trzeba się przyzwyczaić do miejscowych zwyczajów i norm, które bywają bardzo subtelne, ale na ogół moje doświadczenia są pozytywne. Jestem w angielskim systemie edukacyjnym już 10 lat i mogę spokojnie powiedzieć, że w porównaniu z tym czego moi rówieśnicy w Polsce muszą się uczyć, to mieliśmy dość łatwo. Nikt specjalnie nie oczekuje uczenia się dużej ilości dat ani wierszy na pamięć, nie można zostać zmuszonym do powtarzania klasy. Z reguły nauczyciele mają dość pragmatyczne podejście do uczenia i jeżeli ktoś sobie nie radzi, trafia do łatwiejszej klasy. Jestem teraz w klasie trzynastej, to mój ostatni rok obowiązkowej edukacji, i podoba mi się to, że teraz już nauczyciele traktują nas jak równych sobie, nie musimy się zwracać do nich „pan” czy „pani”, tylko po imieniu. Według mnie jest to bardzo dobre i dla nas, i dla nauczycieli, gdyż pozwala to przekroczyć pewne bariery, dzięki czemu uczniowie czują się dowartościowani i zmotywowani. Mam zamiar pójść na studia w Anglii, gdyż uważam, że byłoby to bardziej sensowne z mojej strony, skoro już tyle lat funkcjonuję w tym systemie edukacyjnym i wiem, jak wszystko działa. 

35czteroswanggdl 8 2016660

Refleksje mamy, Natalii

– Majeczko, posprzątaj, proszę, swój pokój! – zwróciła się moja przyjaciółka do starszej córki.

– Nie mogę – westchnęła tragicznie Majka (6,5 lat). – Mam doła.

– A cóż się takiego stało?

– Zerwałam z chłopakiem!

– Przecież oni nie wyjeżdżają na koniec świata, tylko do Anglii! Będziecie się widywać...

– Związki na odległość nie mają sensu!

Decyzja o wyjeździe zapadła (jak jechać, to całą rodziną, bo „związki na odległość nie mają sensu!”). Mąż pojechał wcześniej, pracować i na spokojnie rozejrzeć się za szkołą dla dzieci i jakimś mieszkaniem na początek. Ja zostałam, porządkując nasze rzeczy i douczając siebie i potomstwo z języka. Za dużo z tej nauki nie wynikło – chłopcy nauczyli się paru podstawowych zwrotów i słówek, ale tak naprawdę na miejscu startowali od zera... Niemniej jednak ten czas wszystkim nam był potrzebny, aby oswoić się i przyzwyczaić do myśli o zmianie, która nas czekała. Nasz starszy syn (w owym czasie ośmioletni) przeżywał to bardzo. Nagle zaczął panikować na widok osób niepełnosprawnych – typowy „lęk przeniesienia” – sam nie wiem, czego się boję, więc szukam czegoś konkretnego do bania się... Bardzo to było przykre i niepokojące, na szczęście szybko mu przeszło po rozpoczęciu nowej szkoły. Młodszy syn (wówczas sześć i pół roku) podchodził do sprawy z całkowitą dziecięcą naiwnością – wyjeżdżamy, ale przecież potem wrócimy!

Szkoła

W Anglii jakość szkół państwowych zależy od miejsca zamieszkania – dobra dzielnica, to i szkoła dobra. Nam się udało – nowe osiedle, nowa, nieduża, przyjazna uczniom i rodzicom szkoła. Nasz starszy syn, ukończywszy właśnie w Polsce klasę pierwszą podstawówki, musiał iść od razu do czwartej, a młodszy, który skończył zerówkę, do drugiej klasy...

W UK o tym, kiedy dziecko idzie do szkoły, decyduje data urodzenia: jeżeli w danym roku szkolnym (pomiędzy 1 września a 31 sierpnia następnego roku) dziecko kończy 5 lat, to musi iść do pierwszej klasy i rodzice nie mają nic do powiedzenia. Niedługo po naszym przyjeździe zdarzyło się, że urodziły się bliźniaki – jeden 31 sierpnia, drugi już po północy, czyli 1 września. Wydarzenie to wywołało w mediach ogólnokrajową debatę na temat, co z nimi będzie, jak dojdą do wieku szkolnego – czy będą mogli chodzić do tej samej klasy, czy nie, a jak już, to czy rok wcześniej, czy rok później, no i kto ma o tym decydować – rodzice czy rada miasta...

Razem z prowadzącą nauczycielką przeglądnęłam podręczniki do matematyki z klas I-III i okazało się, że do nadrobienia będzie tylko materiał z klasy III. Zajęło nam to niecałe trzy miesiące. W grudniu nasz syn był już na bieżąco z resztą uczniów swojego rocznika. Nie tylko zresztą z matematyką, bo językowo też nadgonił – po trzech miesiące porozumiewał się już bez większych problemów. Po pół roku w ogóle był już nierozpoznawalny jako obcokrajowiec.

W nauce języka pomagała naszym synom dodatkowa nauczycielka, która przychodziła do szkoły dwa razy w tygodniu, aby z nimi pracować indywidualnie (z młodszym każdorazowo około godziny, ze starszym półtorej). Zaraz na początku spotkałyśmy się i za jej poradą założyłam chłopcom oddzielne zeszyty do korespondencji – po każdej lekcji w zeszycie miałam wypisane, nad czym pracowali, z czym wystąpiły trudności czy niemożność porozumienia się. Dzięki temu mogłam w domu pomóc im w zadanych ćwiczeniach i tą samą drogą przekazać odpowiedzi na zadane mi pytania oraz uwagi własne. Drugą pomocą były, wypożyczane ze szkoły, książeczki do nauki czytania z serii Oxford Reading Tree. Wspaniale ilustrowana seria o wzrastającej stopniowo trudności nie tylko chłopcom, ale również mnie samej pomogła w budowaniu słownictwa.

We wszystkich szkołach w UK obowiązuje mundurek: identyczne dla wszystkich dzieci szare lub czarne spodnie, koszulki polo i sweterki oraz strój do WF-u w barwach i z logo szkoły. Wariant dla dziewczynek obejmuje również spódniczki i letnie sukienki. Mundurki można kupić w specjalnych sklepach zaopatrzenia szkół, przy czym spodnie i spódniczki można dokupić taniej w każdym supermarkecie. Koszt mundurka to jedyny obowiązkowy wydatek. Podręczniki, zeszyty, materiały plastyczne – wszystko to dostarcza szkoła, bez żadnych dodatkowych opłat. W szkole można oczywiście wykupić dla dzieci obiady, ale można też dawać dziecku kanapki i owoce na lunch. Co ciekawe, dziecko coś zjeść musi obowiązkowo... Gdy raz nasz syn zapomniał swojego lunchu z domu, został zmuszony do zjedzenia obiadu szkolnego, czym nie był zachwycony, a my musieliśmy szkole zwrócić koszty.

Zapewne dużo by można napisać o różnicach między polską a angielską szkołą podstawową. Ja chciałabym wspomnieć o trzech z nich, które mnie wydają się najistotniejsze.

# Dzień szkolny zaczyna się od czegoś w rodzaju apelu dla wszystkich uczniów – dzieci wchodzą na salę gimnastyczną klasami i siadają na podłodze. Z tyłu zostawione jest miejsce na krzesła dla zaproszonych rodziców. Żadnej pompy czy zadęcia. Uczniowie wspólnie śpiewają, a potem po kolei każdy nauczyciel prowadzący klasę wyczytuje nagrodzone w danym dniu dzieci. Każde dziecko takie wyróżnienie spotyka kilka razy do roku: za wyniki w nauce, za pomaganie kolegom, za postawę sportową, za uśmiech itd. itp. – zawsze można coś znaleźć i dziecko publicznie pochwalić. Wspaniały, budujący zwyczaj!

# Nauki jako takiej dzieci mają znacząco mniej niż ich rówieśnicy w Polsce. Jedno zadanie domowe na tydzień, które spokojnie można zrobić w pół godziny. Prawie żadnych dat i pamięciówek, za to dużo kreatywności. Na przykład ucząc się o poezji, tworzą własne metafory, porównania i całe wiersze... Proste ćwiczenie: wiersz biały, należy dokończyć zdanie: „Znalazłem w mojej kieszeni...” – ...„Promień słońca z zeszłego lata”. Wzruszyłam się. Ja czegoś tak pięknego bym nie wymyśliła!

# Trzecia sprawa nie jest niestety przyjemna, a dotyczy donoszenia na kolegów. W tutejszej szkole dziecko, które pierwsze naskarży, jest górą, nawet jeśli kłamało lub nie miało racji – zupełnie nie do pogodzenia z naszym nastawieniem, gdzie donosicielstwo jest absolutnie nieakceptowalne. Było z tego powodu kilka przykrych incydentów i musieliśmy pisemnie prostować i wyjaśniać różne sprawy, w tym kontekst historyczny i kulturowy naszej niechęci do konfidentów...

Chciałabym wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie życia szkolnego – dzieci do 11. roku życia muszą być przyprowadzane i odprowadzane ze szkoły przez kogoś dorosłego (ewentualnie starsze rodzeństwo). Gdy skończą 11 lat, to za pisemną zgodą rodziców mogą chodzić same, przy czym nie wolno pozostawić takiego dziecka samego w domu aż do 13. roku życia. Nie jest to w prawie angielskim określone dokładnie i pozostawione jest „do oceny rodziców”, ale jeżeli COŚ się wydarzy i policja będzie w sprawę włączona, rodzice mogą być pociągnięci do odpowiedzialności karnej.

Rok szkolny zorganizowany jest trochę inaczej niż w Polsce – a mianowicie podzielony jest na trzy części. Pierwszy trymestr od początku września do Bożego Narodzenia, drugi od Nowego Roku do Wielkanocy, trzeci od Wielkanocy do wakacji letnich, które zaczynają się pod koniec lipca. Pomiędzy trymestrami są dwutygodniowe przerwy (Term Holiday), a dodatkowo w połowie każdego trymestru jest tygodniowa przerwa (Half Term Holiday). Innymi słowy wakacje krótsze lub dłuższe wypadają średnio co sześć tygodni. Obowiązek odprowadzania i przyprowadzania oraz tak częste przerwy w szkole są szczególnie uciążliwe, jeżeli obydwoje rodzice pracują. W praktyce często jedno z rodziców rezygnuje z pracy, aż dzieci nie ukończą szkoły podstawowej.

Dom

W 1942 roku Churchill odwiedzając Stalina odkrył zadziwiającą rzecz – kran, gdzie ciepła woda miesza się z zimną!!! W swoich pamiętnikach wspomina o tym niesamowicie wygodnym wynalazku i zastanawia się nad wprowadzeniem go we własnym kraju... No cóż, Anglicy są narodem konserwatywnym i przywiązanym do tradycji. W związku z tym nawet w nowo budowanych domach nadal można tu spotkać przy umywalce czy wannie oddzielne kurki z zimną i gorącą wodą.

W mieszkaniu, które wynajmowaliśmy na początku, spotkałam się z bardziej nowoczesnym rozwiązaniem: kran przy umywalce był wprawdzie jeden, ale leciały z niego dwie oddzielne, niemieszające się ze sobą strugi gorącej i zimnej wody. Przy zlewie kuchennym rozwiązanie było jeszcze bardziej wyrafinowane – środkiem leciała struga wrzątku, którą otaczał zewnętrzny płaszcz zimnej wody. W domu, do którego przeprowadziliśmy się po roku, wszystkie krany były podwójne (mimo że dom nie był stary, wybudowano go zaledwie 5 lat wcześniej). W miejscowych sklepach budowlanych na ekspozycji oczywiście wszystko było, a jakże, do wyboru, do koloru! Ale za każdym razem gdy pytałam o konkretną rzecz, okazywało się, że na stanie nie mają i oczywiście sprowadzą, a potrwa to jedynie 6 do 8 tygodni... A jak mi potrzeba szybciej to, oczywiście, mogę dopłacić z ekspres (około 20 funtów) i wtedy dostawa będzie w ciągu 4-6 tygodni... O miejscowych fachowcach nie wspomnę, bo nawet wśród współplemieńców nie cieszą się dobrą opinią. W rezultacie najszybszym i najtańszym rozwiązaniem dla nas okazało się sprowadzenie umywalek, kranów i znajomego fachowca z Polski.

À propos miejscowych fachowców (jednak wspomnę – powstrzymać się trudno): w wynajmowanym mieszkaniu zepsuła się nam toaleta. Zawiadomiliśmy agencję wynajmu nieruchomości i grzecznie czekałam na ekipę ratunkową, która miała się zjawić w ciągu trzech godzin (sytuacja z mojego punktu widzenia była dość dramatyczna, bo gdy ktoś w mieszkaniu nad nami spuszczał wodę , to u nas na parterze wylewała się zawartość). Panowie zjawili się chyba po sześciu godzinach, pion kanalizacyjny udrożnili, a następnie stwierdzili pęknięcie jakiegoś drobnego elementu z tyłu toalety... Poprosili mnie o pożyczenia lepca biurowego i tym lepcem, na okrętkę, przylepili deskę do kibla, powiedzieli, żeby nie używać i wyszli... Nawet nie zapytali, czy w mieszkaniu jest druga toaleta czy nie! Na kolejnego fachowca, tego od wymiany pękniętej części, czekaliśmy ponad tydzień, codziennie wydzwaniając do agencji. Po tygodniu Pan się zjawił i przystąpił do naprawy... wyciągu kuchennego, którego zepsucie się zgłaszaliśmy kilka miesięcy wcześniej... naprawy metodą angielską, czyli zdjął stary i założył nowy (przy okazji musiał pożyczyć ode mnie śrubokręt, bo jego nie pasował). Po wymianie okazało się, że nowy wyciąg nie pasuje kształtem do dziury po starym, pozostawiając dookoła kawał niepomalowanej ściany (tu się obmalowuje meble i sprzęty, a pod spodem nie – dla oszczędności). Następnie Pan przystąpił do reperacji... (o nie, nie – nie myślcie, że od razu WC)… dzwonka do drzwi, również nieczynnego od kilku miesięcy. I znowu metoda angielska: na zewnątrz, obok starego przycisku dzwonka został umieszczony nowy, a wewnątrz mieszkania nad drzwiami Pan wywiercił otwór, kołeczek założył i wkręt wkręcił... i tu okazało się, że główka wkręta jest za szeroka i nijak się nie zmieści w otworze dzwonka elektrycznego, który miał na nim zawisnąć. Tu fachowiec pomyślał, wziął kawałek taśmy samoprzylepnej dwustronnej i najzwyczajniej przylepił dzwonek do ściany. Nie muszę chyba dodawać, że dzwonek odpadł jeszcze tego samego dnia... Na WC nawet nie popatrzył, bo stwierdził, że on nie jest od tego i że przyjdzie jeszcze inny fachowiec, tylko nie wiadomo kiedy...

– Mamooo, co to znaczy mieć nierówno pod sufitem? – zapytało mnie starsze dziecko przy obiedzie.

– Cóż, to jak ktoś postępuje głupio i niebezpiecznie i jeszcze tego nie zauważa...

– Wiesz co, mamo? – odezwał się mój młodszy, patrząc znacząco w górę. – My mamy nierówno pod sufitem!

Niektóre elementy wykończenia domów na Wyspie mogą zaskakiwać ludzi z kontynentu. Na przykład tutejsze sufity zazwyczaj „zdobią” nieregularne, fakturalne maźnięcia tynku, a to żeby się angielski budowlaniec nie musiał męczyć z gładzią...

W wynajętych mieszkaniach króluje kolor o nazwie „magnolia” – blady, beżowawy róż. Natomiast w domach prywatnych wzorzyste tapety lub ciemne, soczyste barwy, które w niewielkich i zazwyczaj niskich (maksimum 2,40 m) pomieszczeniach mogą wywołać atak klaustrofobii.

Podłogi najczęściej pokryte są wykładziną dywanową (rozwiązanie najtańsze, więc chętnie stosowane) i to nie tylko w pokojach, ale i w przedpokoju i łazienkach – koszmar!

Schody strome i wąskie, a więc niewygodne i niebezpieczne...

– Jak po takich schodach wnosi się meble na górne piętra? – zapytał mój mąż agenta nieruchomości, który pokazywał nam dom na sprzedaż.

Pan popatrzył na mojego męża z lekkim politowaniem:

– Powoli – odpowiedział spokojnie – bardzo powoli.

W pokoju dziennym, który często trudno nazwać dużym, obowiązkowym elementem wyposażenia jest kominek gazowy lub elektryczny. Czasem jest to sama obudowa, nawet bez atrapy kominka w środku. Nad nim lustro w przyciężkiej ozdobnej ramie (inteligencja) lub plazma (klasa pracująca) – im większa, tym lepsza.

Wielkości domu czy mieszkania nie określa się liczbą metrów kwadratowych, tylko liczbą sypialni. Wspomnieć jednak należy, że pomieszczenie z oknem, do którego z trudem można by zmieścić pojedyncze łóżko i w zasadzie nic poza tym, określane jest przez agentów nieruchomości jako good size bedroom!( nie chce mi to jakoś przejść przez gardło po polsku).

Okna występują w trzech podstawowych wariantach: tradycyjne, otwierane pionowo do góry (sash window), uchylne (casement window) – tylko górna część, i to na zewnątrz, oraz otwierane na zewnątrz (French window). Wszystkie te typy łączy jedna przypadłość – nie da się od środka umyć zewnętrznej powierzchni szyb. Trzeba albo posiadać własną drabinę (i nie mieć lęku wysokości), albo wynajmować jedną z licznych firm zajmujących się zawodowo myciem okien. Moja kocica i ja kilka razy omal nie dostałyśmy zawału, gdy nagle, bez ostrzeżenia, w oknie pokoju na pierwszym czy drugim piętrze pojawiała się męska, obca gęba... Teraz już jestem wyczulona na szczęknięcia rozkładanej pod domem drabiny i niełatwo daję się zaskoczyć.

Jeszcze jedna ciekawostka budowlana – w wielu starszych domach, i nie mówię tu wyłącznie o domach wiktoriańskich, lecz również z lat 70. czy 80. XX wieku, ciągi kanalizacyjne nie są ukryte w ścianach, tylko biegną po zewnętrznej elewacji budynku. Abstrahując od estetyki tego rozwiązania, nadmienić trzeba, że i tutaj, mimo łagodnego klimatu, zdarza się w zimie po kilka dni z rzędu, kiedy temperatura spada poniżej zera. I wtedy rozpacz i tragedia: zawartość zamarza, rozsadza rury i...

Piszę tak szczegółowo o różnicach i mankamentach budowlanych, bo jeżeli się już tu człowiek znalazł i szuka swojego miejsca na ziemi, to ważne jest, żeby wiedzieć, na co zwracać uwagę... My, decydując się na kupno domu, dywany w łazienkach i przedpokoju wymieniliśmy na płytki ceramiczne, a w pokojach na panele drewniane. Ściany przemalowałam sama z ciemnego brązu i niebieskiego na jasny beż i inne pastelowe kolory (bez „magnolii”, która mi obrzydła). Otwartego, gazowego kominka w pokoju dziennym nie zdecydowaliśmy się odpalić ani razu, a nad nim powiesiliśmy ulubiony obraz znajomego malarza... Da się żyć, nawet całkiem miło i wygodnie.

Życie codzienne

– Przepraszam, ale lotka od badmintona wleciała nam do państwa ogródka. Czy moglibyśmy ją odzyskać? – mój mąż wraz z synem korzystali z pięknej pogody, mniej więcej pięć lat po naszym wprowadzeniu się do nowego domu.

– Ależ oczywiście! – sąsiadka była bardzo miła. – Ciekawy akcent... jesteście z Afryki Południowej?

– Nie, jesteśmy Polakami.

– Aaa, to pewnie jesteście znajomymi tych Polaków, co tu podobno mieszkają?

– Nie. To my jesteśmy tymi Polakami, co tu mieszkają!

Brzmi zabawnie? Ale jak się tak chwilę zastanowić, to tak całkiem zabawne nie jest. Mieszkamy pod tym samym adresem od dziewięciu lat i naszych sąsiadów nie znamy. To znaczy rozpoznaję ich na ulicy, mówimy sobie „Dzień dobry”, czasem wymieniamy uwagi o pogodzie... Wiem też, jak na imię ma pies sąsiadki z domu obok czy kot sąsiadów z naprzeciwka i to w zasadzie byłoby tyle... Mamy oczywiście krąg swoich znajomych – głównie Polaków, ale są i Australijczycy, i Południowi Afrykańczycy. Do swoich bliższych znajomych zaliczam też Szwajcarkę, Hiszpankę, Irlandkę i Japonkę – mogłaby jeszcze wymieniać – pełna międzynarodówka! Co do rodowitych Anglików, to mamy JEDNĄ jedyną zaprzyjaźnioną rodzinę, z którą utrzymujemy kontakty towarzyskie – zapraszamy się wzajemnie do domów lub spotykamy gdzieś „na mieście”...

Nasi synowie mają oczywiście angielskich przyjaciół i to bardzo dobrych – wychodzą razem, spotykają się w klubie szermierczym, we własnych domach, a nawet czasem nocują u siebie nawzajem – wszystko normalnie. Na początku próbowałam zapraszać ich matki na kawę czy herbatę (w końcu to Anglia). Zaproszenie bywało przyjmowane, ale częściej spotykałam się z grzeczną odmową. Nigdy jednak nie dostąpiłam zaszczytu bycia zaproszoną do ich domów. W końcu się poddałam. No cóż, dawać i prosić to za dużo.

Na stacji benzynowej czarnoskóry Brytyjczyk obchodzi wkoło moje polskie auto. Zagląda do środka, kręci głową nad kierownicą z lewej strony, a w końcu zwraca się do mnie:

– Chyba ci się trudno tutaj jeździ, co nie?

– Nie jest tak źle. Można się przyzwyczaić...

– Ja też nie jestem stąd i trudno mi się tu jeździ...

– A skąd jesteś?

– Z Londynu! – odpowiada z dumą w głosie.

Cała Europa upiera się, żeby jeździć po niewłaściwej stronie. Tak przynajmniej uważają Brytyjczycy i historycznie rzecz biorąc, mają rację. Zasada ruchu lewostronnego wynika z tego, że zarówno konnym, jak i pieszym łatwiej było się bronić czy też atakować, mając przeciwnika po swojej prawej stronie (zdecydowana większość ludzi jest praworęczna)...

W Londynie, gdzie jest dużo turystów, na jezdniach, przy przejściach dla pieszych umieszczone są napisy: „Look left” i „Look right” oraz strzałki, aby nie było wątpliwości, w które to „prawo” czy „lewo” trzeba patrzeć. W Dover po wyjeździe z promu czy tunelu znaki drogowe przypominają kierowcom: „Keep left!”, potem już trzeba po prostu pamiętać.

Początkowo po przeprowadzce używaliśmy polskiego samochodu i przystosowanie się do lewostronnego ruchu okazało się nie takie znowu trudne. Jadąc w strumieniu innych aut człowiek automatycznie się przestawia i nawet ronda, które pokonuje się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, nie sprawiają kłopotu. Najgorzej, gdy przez jakiś czas jedzie się pustą drogą, wtedy wyjeżdżający z naprzeciwka samochód może całkowicie skonfundować europejskiego kierowcę. Przepisy ruchu drogowego przestawiają się kierowcy w głowie automatycznie, gorzej że przestawia się również lateralizacja. Pilot, udzielając kierowcy instrukcji co do kierunku jazdy, powinien używać również „wspomagania ręcznego”, w myśl zasady ze starego kawału – ...Nie mądrzcie się, ręką pokażcie!.

Trudniejsza jest zamiana samochodu z kierownicą po lewej stronie na angielski z kierownicą po prawej. W zasadzie człowiek musi się nauczyć oceny szerokości auta oraz odległości od krawężnika i środka jezdni, zupełnie jakby pierwszy raz prowadził samochód. Jakiś taki za szeroki robi się ten pojazd po lewej i jeździ się początkowo po krawężnikach – nas kosztowała ta nauka oba lewe koła (po jednym na męża i na mnie). Innym problemem jest początkowa niemożność zlokalizowania lusterka środkowego – spogląda człowiek do góry w prawo, a tam NIC (!) oraz drążka zmiany biegów – jakoś w kieszeni drzwiczek nigdy go nie ma... W końcu jednak można się do tego przyzwyczaić. Obecnie nie ma dla mnie różnicy po której stronie mam kierownicę w samochodzie i po której stronie drogi lokalne przepisy każą mi się trzymać, muszę sobie tylko każdorazowo, wsiadając do samochodu, uzmysłowić, po której stronie Kanału jestem.

czteroswanggdl 8 201611500

Tekst i zdjęcia

Zbigniew Rudzki
consultant histopathologist, Birmingham Heartlands Hospital
honorary senior lecturer, School of Cancer Studies, University of Birmingham

Natalia Rudzka, houswife

Jasiek Rudzki, uczeń

Staś Rudzki, uczeń

GdL 8_2016