Po dyżurze

Z pamiętnika medycznego wyrobnika, część 1

Beata Niedźwiedzka

Tak zwany ekspert prawdę Ci powie?

Gdy przed wielu laty odbierałam z rak dziekana dyplom ukończenia Akademii Medycznej, po uprzednim złożeniu przysięgi Hipokratesa, byłam przekonana, ze dysponuje wystarczającą wiedzą, by pod okiem starszych lekarzy nabywać  własnego doświadczenia, uzupełnionego  lekturą  nowych książek. W tej postawie dostatecznego wykształcenia, umacniały mnie także  uwagi niektórych poproszonych o rade kolegów ” no przecież mamy takie same dyplomy…” W owych czasach za to co robimy z pacjentem odpowiadaliśmy przed własnym sumieniem, drugim człowiekiem i ordynatorem. No i ewentualnie przed sądem, ale raczej się to nie zdarzało, gdyż staraliśmy się nie popełniać błędów. Po prostu konsultowaliśmy  zawczasu wątpliwe kwestie z innymi. Pacjent jak był wdzięczny to przynosił kwiaty , czekoladki, kawę ; jak był niezadowolony to szedł do kogoś innego. Czasem tylko były jakieś większe awantury.  Tak było kiedyś.

Nowe słowa w ochronie zdrowia

Z biegiem czasu słowo lekarz coraz bardziej było zastępowane słowami personel medyczny , służba zdrowia, aż wreszcie  świadczeniodawca czy usługodawca a słowo leczenie zamieniło się na usługi medyczne. Wraz z tym zmieniało się tez nastawienie społeczne. Bo jeśli lekarza obdarzało się szacunkiem, to od służących służby zdrowia oczekiwało się wykonania usługi na najwyższym poziomie, co wkrótce zaczęto badać za pomocą ankiet. Ocenie podlegało nie tylko skuteczne leczenie, ale także ilość i zakres wystawianych zleceń, łatwość uzyskania upragnionego leku czy badania, punktualność wizyty, zdolności komunikacyjne lekarza a nawet jego  ubranie czy porządek na biurku. Swoje kwestionariusze przygotowały tez duże korporacje medyczne, w których istotnymi punktami były : koszt przeciętnej wizyty i ogólna satysfakcja pacjenta, wyliczona z  ankiet pacjentów.

Oczekiwania rosną

Rosły oczekiwania i roszczenia pacjentów. Coraz mniej był brany pod uwagę  sukces w leczeniu i chęć pomocy drugiemu człowiekowi, czyli to co było kiedyś nadrzędnym celem. By jeszcze bardziej uwidocznić tę zmianę w postrzeganiu społecznym przytoczę dosłownie treść skargi, którą dostał oddział położniczo-ginekologiczny w którym kiedyś pracowałam. Skarga dotyczyła komplikacji , które wystąpiły w czasie trudnego porodu powikłanego dystocją barkową  Oto ona: Z uwagi na to, ze dostaliśmy TOWAR uszkodzony (złamanie obojczyka u dziecka) żądamy udzielenia nam RABATU na usługę znieczulenie ZOP do porodu . Różnicę prosimy wpłacić na nasze konto…”

Pamiętam jak weszły rekomendacje. Kiedyś były niezobowiązująca wskazówką i cennym uzupełnieniem książek dla młodszych kolegów. Stopniowo jednak stawały się coraz bardziej stanowczym nakazem, krępującym  myślenie i inny sposób postepowania, nawet logiczny i uzasadniony w danym przypadku. Doszło do tego, że lekarze nie stosujący się do tych zaleceń są piętnowani, a nawet ryzykują konsekwencjami prawnymi.

Gdzieś w połowie mojej kariery zawodowej pojawiło się pojęcie eksperta, czyli człowieka o szerokim i niekwestionowanym zakresie kompetencji, o głębokiej wiedzy, zarówno praktycznej, jak i teoretycznej. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, ze niejasne są kryteria uzyskania tytułu eksperta i sposoby jego nominowania, w tym określenia osób, które nadają ten tytuł. Czasem ekspertem stawał się ten, kto siedział za stołem przykrytym czerwonym obrusem, w przeciwieństwie do profesorów i klinicystów zajmujących miejsce przed stołem. Ekspertów powołują tez w dowolny sposób różne instytucje i stowarzyszenia. Bywa, że ekspertem w dziedzinie medycyny nazywa siebie osoba, które w ogóle nie jest lekarzem.

Paragrafem w doktora albo droga donikąd

Nie mam nic przeciwko mądrym ludziom wnoszącym swój cenny wkład w rozwój medycyny, jednak boję się coraz bardziej opresyjnych rekomendacji połączonych z prawnymi represjami, produkowanych przez ekspertów z nadania.

Obawiam się, ze system, który się wyłania może być w kompletnej niezgodzie z naszą wiedzą, logiką i sumieniem. I niestety będziemy się musieli podporządkować, bo jesteśmy TYLKO usługodawcami. Z czasem w ogóle nie będziemy potrzebni, bo rekomendacje może wprowadzić w zycie dowolny człowiek z ulicy lub maszyna.

Beata Niedźwiedzka foto

Następny odcinek:

Z pamiętnika medycznego wyrobnika, część 2

Beata Niedźwiedzka

GdL 7 / 2021

 

 

Dendrologia w wydaniu rodzinnym

Alicja Barwicka

Nie bez powodu zwykło się przyjmować drzewo jako symbol graficzny trwania rodów. Drzewo ma zawsze jakiś początek w postaci pnia, z czasem tworzą się gałęzie, część z nich bujnie się rozrasta, część wręcz odwrotnie, bo też i każde drzewo jest inne. W zakresie rozrastania się lub nie ludzkich rodzin jest podobnie, bo one także różnią się między sobą. Upływający czas kształtuje te nasze rodzinne drzewa pokazując ich niewątpliwe piękno, ale też pozwala na ukrywanie wśród gałęzi i liści cech, które dla osób postronnych nie powinny być od razu widziane. Tak jak w przyrodzie są drzewa stare, w których ocalała rodzinna dokumentacja pozwala lokalizować pień, z którego powstawał ród na XVII - XVIII wiek, ale są i całkiem młode drzewka, bo z jakiś przyczyn początek rodziny osadzamy w okresie półwiecza, czy raptem wieku temu.  

Polski drzewostan zawsze był zróżnicowany

Po zakończeniu wojny opisywana wcześniej rodzina Marty i Antoniego Kowalskich  starała się w Człuchowie odnaleźć spokój i stabilizację, nie zaprzestając poszukiwań drogi powrotu do Bydgoszczy. Najstarsze córki Basia i Jadzia romansowały z przyszłymi mężami, a Halinka, Gosia i Milena pilnie odrabiały zaległości edukacyjne. W tym czasie, w sporej odległości od Człuchowa wyrastało sobie całkiem inne rodzinne drzewo. Od zawsze klepało biedę i było do niej przyzwyczajone, ale i tak, jak na pierwsze lata powojenne miało się bardzo dobrze, bo też i mocno zapuściło korzenie na mazowieckiej równinie. W tej „najbiedniejszej z biednych” rodzinie założonej w początkowych latach XX wieku przez Mariannę z domu Uleńską i Bolesława Stefańskich bieda panowała zawsze. Bolesław był robotnikiem rolnym, czyli sam nie posiadał nic. Pamiętajmy, że  w tamtym czasie polscy robotnicy rolni stanowili najniższą warstwę ludności wsi. Uzależnieni od dziedzica i jego administracji albo od swego gospodarza, pozostawali w systemie zależności osobistej, co odczuwano jako pozostałość stosunków feudalno-pańszczyźnianych. W strukturze społecznej przedwojennej Polski ta grupa stanowiła aż 25%  mieszkańców, co tylko oddaje stan poziomu gospodarczego kraju, który dopiero dźwigał się z niebytu ekonomicznego po odzyskaniu niepodległości. Źródłem środków utrzymania rodzin robotników rolnych była dorywcza praca w majątku lokalnego właściciela ziemskiego. Dziedzic pozwalał nielicznym na bardziej trwałą formę zatrudnienia we dworze, lub w posiadanych włościach. Pozostali mieszkańcy wsi mogli liczyć tylko na doraźne wykonywanie  nisko opłacanej pracy zależnie od aktualnych potrzeb ziemianina. Kiedy dziedzic był człowiekiem życzliwym okolicznym bezrolnym chłopom, pozwalał zbierać chwasty ze swoich upraw i stąd na chłopskich stołach tak bardzo popularna była wówczas zupa z lebiody.

<a href=

Źródło ilustracji:

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/c/cb/Robotnik_28.10.1931.jpg

Dał nam przykład Bonaparte

Sytuacja polityczna i gospodarcza Polski we wczesnym okresie międzywojnia i raczkujący dopiero polski przemysł nie mógł wchłonąć ogromnej liczby chętnych do pracy, stąd większość osób z najniższych warstw społecznych nie miała żadnych szans na poprawę swojego bytu. Ówczesna Europa dysponowała wiedzą o poziomie biedy polskich robotników rolnych. 3 września 1919 roku pomiędzy rządem RP i Republiki Francji zawarta została Konwencja w przedmiocie emigracji i migracji oraz protokół dodatkowy do tej Konwencji. Ten akt prawny legalizował emigrację zarobkową obywateli obu krajów zapewniając obustronnie respektowanie obowiązujących praw pracowniczych, w szczególności realizowaną przez właściwe państwo opiekę socjalną i zdrowotną. W w/w dokumencie czytamy między innymi: „Rząd Polski i Rząd Francuski postanawiają:

1. Udzielać wszelkich ułatwień administracyjnych mieszkańcom każdego z obu krajów, pragnącym się udać jednostkowo w celach zarobkowych do drugiego kraju lub powracających do ojczyzny…

2. Zezwalać na zbiorowe kontraktowanie robotników w jednym z obu krajów na rachunek przedsiębiorstw, znajdujących się w kraju drugim, z zachowaniem warunków wyszczególnionych w niniejszej konwencji.”

Dzięki takim uwarunkowaniom wielu polskich obywateli, w tym w szczególności robotników  rolnych skorzystało z szansy legalnego zatrudnienia, a tym samym zarobkowania na terenie Francji. Wyjechało wielu, a dzięki ich ciężkiej, ale przede wszystkim regularnie opłacanej pracy we francuskich fabrykach, kopalniach i gospodarstwach rolnych poprawiał się przez następne lata byt pozostawionych w Polsce rodzin.  W 1939 roku przybrały na sile pogłoski o zbliżającej się wojnie, co miało istotny wpływ na podejmowanie przez polskich emigrantów decyzji w sprawie powrotu do kraju. Duża część wybrała emigrację i do Polski nie wróciła. Z możliwości legalnego wyjazdu do pracy na terenie Francji skorzystał również Bolesław Stefański i przez kilka lat pracował fizycznie w kopalni węgla kamiennego w okolicach Lille, wspierając finansowo pozostawioną w Polsce rodzinę. Chociaż nikt nie sądził, że wojna potrwa tak długo i że przyniesie taką masę zbrodni, to ojciec rodziny nie chciał jej pozostawiać samej w niepewnym czasie i tuż przed wybuchem wojny wrócił do swoich.

Bieda w sąsiedztwie palacu

Co prawda rodzina Stefańskich przeprowadzała się kilkakrotnie, ale zawsze były to lokalizacje położone w niezbyt dużej odległości. Młode małżeństwo Marianny i Bolesława rozpoczęło swoją wspólną drogę w małej wsi Psary, położonej w powiecie płockim, gminie Drobin. Tam też w październiku 1923 roku przyszedł na świat ich pierworodny syn Stanisław. W niedługim czasie przenieśli się nieco bardziej na południe do znacznie większej wsi Staroźreby, gdzie w imponującej rezydencji otoczonej rozległym parkiem mieszkał dziedzic tych ziem. Znaczną część majątku zajmował klasycystyczny pałac, będący wynikiem rozbudowy starego dworu, a raczej renesansowej willi wzniesionej w XVI wieku jako rezydencja biskupa chełmskiego Wojciecha Staroźrebskiego. W obecnym kształcie pałac powstał około 1800 roku według projektu słynnego na przełomie XVIII i XIX wieku architekta warszawskiego Hilarego Szpilowskiego dla Onufrego i Ludwiki Bromirskich właścicieli tych ziem do 1875 roku. W kolejnych dziesięcioleciach właścicielami majątku były polskie rodziny ziemiańskie, a jako ostatnia przed wojną rezydowała tu rodzina Karnkowskich. Pałac był otoczony pięknym, zadbanym parkiem z licznymi stawami, starodrzewem (między innymi kilkusetletnią topolą, alejami grabowymi) i słonecznymi polankami. Do tej rozleglej, otoczonej murem posiadłości prowadziła neogotycka brama z krzyżem na szczycie. Współcześnie cały kompleks jest ponownie własnością prywatną, istnieje więc szansa, że zarówno mocno zniszczony pałac jak i zaniedbany park odzyskają jeszcze kiedyś swój dawny blask. Przeprowadzka do Staroźreb nie poprawiła bytu młodej rodziny, nadal nie mieli własnego domu i zajmowali jedynie przydzielone im niewielkie izby w dworskich zabudowaniach. Mieli tu jednak bliżej do dworu, tym samym łatwiej było zdobyć nawet dorywczą pracę, a z takiej się głównie utrzymywano.

Czekoladowa rzeczywistość

Chociaż rodzina była biedna, to wypracowano w dzieciach potrzebę kształcenia. Wiejska szkoła w której wraz z innymi równie biednymi dzieciakami rozpoczynała edukację czwórka (Stanisław, Edek, Ircia i Zosia) z pięciorga rodzeństwa Stefańskich nie mogła ich wiele nauczyć, ale rozbudziła marzenia o innym, lepszym życiu. Tylko najmłodszy Janek urodzony w 1933 roku nie zdążył rozpocząć edukacji przed 01 września 1939 roku. Do rodzinnej historii przeszła opowieść Stanisława o swoim szkolnym koledze, który w odpowiedzi na pytanie nauczyciela kim chciałby zostać jak dorośnie, odpowiedział „fabryką czekolady” . Taka odpowiedź była dla słuchających kolegów szczytem odwagi i to wcale nie przed wyśmianiem. To była deklaracja sięgnięcia w życiu po coś dla ich środowiska absolutnie nieosiągalnego, bo przecież żadne z tych dzieci nie tylko nie znało smaku czekolady, ale też nic nie wskazywało na to, że mogą go kiedyś poznać. Marianna była tylko prostą wieśniaczką, ale w domu regularnie czytano periodyk „Robotnik”, były książki, które czytano dzieciom, póki same tej umiejętności nie nabyły. Cała rodzina była uzdolniona muzycznie i chociaż nie było można nawet marzyć o zapewnieniu rodzeństwu profesjonalnego wykształcenia w tym kierunku, to elementarną wiedzę dzieciarnia zdobywała sama. W domu grano na darowanych przez kogoś skrzypcach i na akordeonie oraz śpiewano „na głosy”. Wszystkie dzieci były ciekawe świata, chciały go poznawać. W tym bardzo biednym domu panowało przekonanie, że tylko zdobycie wiedzy pozwoli na poprawę bytu. Tymczasem jednak Bolesław z najstarszymi synami Stanisławem i Edkiem aż do wybuchu wojny zajmowali się przede wszystkim dworskimi końmi. Ponieważ dziedzic był z ich pracy zadowolony, to z czasem na ten rodzaj zajęcia uzyskali swojego rodzaju patent. Praca nie była lekka, bo obejmowała nie tylko opiekę nad stajniami, ale i ujeżdżanie koni. Powoli dworskie konie stały się ulubionym tematem codziennych rozmów w domu do tego stopnia, że nie mogąc sobie wyobrazić sceny ognia wypadającego z obłoku opisanej w pięknej polskiej kolędzie (Z narodzenia Pana) chłopcy podczas śpiewu spokojnie zamieniali słowo „obłok” na „obrok”, bo w końcu dawali tę paszę koniom każdego dnia i taka scena była dla nich bardziej rzeczywista. Sytuacja ekonomiczna rodziny poprawiła się w niewielkim zakresie dzięki pracy Bolesława we francuskiej kopalni, ale przez wybuch wojny bieda szybko tu powróciła.

Maszyna do produkcji czekolady

Źródło ilustracji:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Czekolada#/media/Plik:Chocolat_broyeuse.jpg

Marzenia do przechowania

Kiedy wybuchła wojna całą ludność w Polsce, w tym również rodzinę Stefańskich dotykały wszystkie dolegliwości dnia codziennego, zwłaszcza narastająca bieda, głód, lęk o życie, możliwe represje ze strony niemieckiego okupanta grożące za każde podejrzenie o niesubordynację. W siedmioosobowej rodzinie Stefańskich wybuch wojny nie zmienił tylko stale towarzyszącej im biedy, a dodatkowo zniweczył marzenia dzieci dotyczące edukacji. Ojciec rodziny z racji wieku i stanu zdrowia nadwątlonego ciężką, fizyczną pracą we francuskiej kopalni nie został wcielony do armii. Już od początku wojny żeby mieć co jeść nadal zajmowano się końmi, chociaż już nie tylko dworskimi, ale i tymi będącymi na wyposażeniu wojska. Poza sprzedażą tego, co wyrosło w przydomowym ogródku było to główne źródło niewielkiego dochodu rodziny. Dzieci nie mogły się kształcić, a ich marzenia o edukacyjnej drodze do osiągnięcia celu jakim byłby lepszy los zostały póki co odłożone na później. Musiały się zadowolić pomocą w gospodarstwie, chowaniem w ziemiance kartofli przed Niemcami i wędrówkami na targ z warzywami, nieraz nawet z  towarem deficytowym np. kurą, by móc sprzedać towar równie biednym jak oni, a za uzyskane środki kupić potrzebne aktualnie leki, czy nieco ziarna pod zasiew. Te piesze wyprawy dla ówczesnych nastolatków Stasia i Edka bywały czasem bardzo niebezpieczne, a jedna z najdłuższych kiedy po sól - szli pieszo do Warszawy (odległość ok. 120 km) z towarem przez cztery dni bocznymi drogami, śpiąc w stogach siana i chowając się przed patrolami niemieckimi obfitowała w taką masę przygód, że mogłaby stanowić tło dobrej sensacyjnej fabuły. Była wojna i było nie tylko głodno, ale i bardzo niebezpiecznie również dla dzieci. W najbliższej okolicy ciągle pojawiali się Niemcy. Marianna jak każda matka chroniła przede wszystkim dzieci. Dziewczynki postanowiła „przechować” u dalszych krewnych w okolicy mniej przez okupanta nawiedzanej. Ircia rozumiała konieczność rozstania z najbliższymi, ale młodszej, wówczas jedenastoletniej Zosi zupełnie taki pomysł nie odpowiadał, chciała być we własnym domu, postanowiła więc uciec. Podczas tej eskapady trafiła na znudzonego niemieckiego żołnierza, który goniąc dziewczynkę zaczął ją ostrzeliwać z posiadanej broni. Uratowała ją znajomość terenu dzięki czemu mogła się ukryć, bo w bezpośredniej ucieczce przez pola nie miałaby żadnych szans. To doświadczenie zapamiętała na całe życie. Stanisław i Edek byli świadomymi nastolatkami i koniecznie chcieli walczyć z najeźdźcą. Byli zbyt młodzi na legalny pobór, ale snuli plany alternatywnych dróg walki. Chociaż rodzice pilnowali, by nie udało się tych planów zrealizować, to pełni zapału chłopcy podejmowali  próby… Napiszę o tym w kolejnej odsłonie rodzinnych losów.

Alicja Barwicka

GdL 7 _ 2021

Moje wcześniejsze artykuł z serii Świat się zmienia, pisz wspomnienia

1. Świat się zmienia, pisz wspomnienia: Nieustający czas wojny

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wybrane-artykuly/1080-swiat-sie-zmienia-pisz-wspomnienia-nieustajacy-czas-wojny

2. Świat się zmienia, pisz wspomnienia: Czas pokoju czy niepokoju?

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wybrane-artykuly/1135-swiat-sie-zmienia-pisz-wspomnienia-czas-pokoju-czy-niepokoju

3. Świat się zmienia, pisz wspomnienia: W jedności siła

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wybrane-artykuly/1136-swiat-sie-zmienia-pisz-wspomnienia-w-jednosci-sila

Porozumienie Jeleni albo IV Rzeczpospolita Medyczna - tekst napisany w 2006 r.

porozumienie jeleni400

Fragmenty wyjęte z pamięci 

Środa, 20 sierpnia 2006 r.

Krystyna Knypl

IV Rzeczpospolita Medyczna będzie śliczna, taka trochę zagraniczna, cyniczna, niepraktyczna, eklektyczna, tragiczna, dramatyczna, i dlatego mówię ci, kolego, minister zarządził burzę mózgów, nasz Zeus gromowładny, ładny, zaradny, paradny, bezradny.

Czytaj więcej: Porozumienie Jeleni albo IV Rzeczpospolita Medyczna - tekst napisany w 2006 r.

Zakochany tenor

Krystyna Knypl

Wstęp

Marcowe dni nigdy nie mają zdecydowanego charakteru. W powietrzu nie czuje się już zimy, ale też nie da się powiedzieć, że nadeszła wiosna. W taki nie-wiadomo-jaki-dzień może nie wiadomo co się zdarzyć – to oczywiste i w historii ludzkości jest wiele dowodów na potwierdzenie, że bywa to ten dzień naprawdę niezwykły.

W niewielkim mieszkaniu przy placu Politechniki w Warszawie mężczyzna postawił na stole talerzyk z białym serem i bez pośpiechu zasiadł do śniadania. Ubrany był w trochę staromodną bordową bonżurkę, którą pod szyją wieńczył gustowny fular w zbliżonej tonacji kolorystycznej. Dochodziła godzina jedenasta. Z zegara wyskoczyła kukułka i rozpoczęła swojej uporczywe kuku-kuku. Nieoczekiwanie dźwięki wydobywające się z zegara zagłuszył dzwonek telefonu.

Czytaj więcej: Zakochany tenor

Swingowo-pandemiczne refleksje muzyczne

swing1939 2011 1000

Lektura na karnawał

Aleksandra Zasimowicz

Jak świat światem na lekcjach historii uczy się o wielkich wojnach, sojuszach, bitwach przegranych i wygranych. Łupy bywają większe i mniej znaczące, dające krócej lub dłużej trwające zyski bądź straty. Historia nazywa to porządkiem świata i usiłuje nas, maluczkich przez swoje meandry przeprowadzić. Kiedy świat leczył rany po I wojnie światowej, już do głosu usiłowali dochodzić ci, którzy z jej wyników zadowoleni nie byli. Zanim nadszedł wielki kryzys, zaczęły się szalone lata dwudzieste, lata trzydzieste. Na czym polegało to szaleństwo? Świat starał się udawać, że nie widzi zniszczeń po I wojnie i zachowywał się tak, jakby już czuł, że nadejdzie kolejna wojna, przed którą trzeba wszystko odbudować, zgromadzić i znów posiadać. Lata dwudzieste to również wielka epidemia hiszpanki. Dzisiaj, kiedy bogata, choć niemłoda Europa nie może sobie poradzić z kolejnym pomorem, nikogo nie trzeba przekonywać, jak straszne było to doświadczenie dla współczesnych.

Czytaj więcej: Swingowo-pandemiczne refleksje muzyczne

Taneczne ekspresje

Tango400

Aleksandra Zasimowicz

Czy taniec to szaleństwo naszych czasów? Otóż nie! Taniec istnieje znacznie dłużej niż sięga nasza pamięć, a nawet tak zwana pamięć zbiorowa. Towarzyszył ludziom od zarania dziejów i był obecny w codzienności pierwszych cywilizacji. Każde plemiona miały swoje rytuały przejścia i zawsze towarzyszył im grupowy taniec. Przed walką wojownicy dodawali sobie odwagi, wykonując rytualne tańce. Szaman, nim brał się za leczenie, wykonywał taniec, który dawał mu boskie prawo uzdrowienia. Powstałe przed nastaniem naszej ery malowidła naskalne przedstawiają nie tylko sceny polowań, ale i tańca. Dawid tańczył przed Arką, Salome przed Herodem, a Estera przed Aswerosem. Opisy tańca znajdują się nie tylko w Biblii, ale i w antycznych tekstach, chociażby u Homera. Może to właśnie powszedniość zjawiska była przyczyną, że całkiem niedawno kreatywny, a niekoniecznie pilny uczeń mógł na maturze zdawać historię tańca. Te nowatorskie pomysły edukacyjne dzisiaj są przeszłością, więc nie dowiemy się, czy zakres wiedzy obejmował też break dance lub capoeirę.

Czytaj więcej: Taneczne ekspresje

Władca Pieczątki, rozdział 4

Mohito250

Krystyna Knypl

Rozdział 3

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/2015-10-17-19-30-11/1005-anatomia-na-szpilkach-1-2

Rozdział 4

Między fikcją a rzeczywistością

Madame De Ma Gog wróciła do domu przed północą. Dzieci już spały ułożone do snu przez meksykańską nianię. Adam siedział przy komputerze, sączył mojito i intensywnie klikał, ani na chwilę nie przestając kląć. Rozkojarzonym wzrokiem spojrzał na żonę. A może by tak… – pomyślał omiatając wzrokiem perfekcyjną kobiecą sylwetkę. Jednak po chwili przypomniał sobie, co przy barze powtarzał stary Rodriguez: „Kiedy sączysz swe mojito, nie zadawaj się z kobitą”.

Mohito 2

Dlaczego tak siarczyście klniesz? – zapytała męża Madame De Ma Gog i czule pogłaskała go po przerzedzonej czuprynie, a właściwie po łysinie kończącej się gdzieś na potylicy. Czy to od nadmiernego napromieniowania rentgenowskiego ci wszyscy interwencjoniści są tacy nie za mocno uwłosieni? Co drugi łysy, a co pierwszy przerzedzony, ani jednego z gęstą czupryną – pomyślała.

– Popatrz! Nasza sieć klinik interwencji wewnątrznaczyniowych w Sarmalandii ma kłopoty – odpowiedział Adam. – Obcięli finansowanie! Ten Kalasanty Ustawka - Sięzdziwiłł tak ich załatwił, gdy był ministrem. Koledzy szukają ratunku, napisali nawet list do redakcji „Modnych Diagnoz”.

– Nie gadaj! Tak po prostu wyłożyli w liście do redakcji „Modnych Diagnoz” kawę na ławę i napisali, o co im naprawdę chodzi??? Niemożliwe! – jęknęła szczerze zaniepokojona Madame De Ma Gog.

– No nie, tak źle z nimi nie jest. List jest taki bardziej pod przykryciem, a może to się mówi na słupa, czyli bardziej elegancko – używają symboli – odpowiedział Adam. Czuł, że posługiwanie się bieżącymi określeniami w języku ojczystym sprawia mu coraz większy kłopot.

Tymczasem Madame De Ma Gog czytała na ekranie komputera:

Kochana Redakcjo,

jesteśmy specjalistami jednej z dziedzin medycyny zabiegowej, mamy kurę, która przez długie lata znosiła nam złote jajka. Nieoczekiwanie przed rokiem kura przestała znosić złote jajka. Próbowaliśmy przemówić jej do rozumu, ale szanowna redakcja wie, jak trudno rozmawiać z kimś, kto ma kurzy móżdżek! Próbowaliśmy zachęcić koguta, aby poczuł się w obowiązku znoszenia nam złotych jajek. Odmówił! To się wprost nie mieści w głowie!

Nasza sytuacja finansowa staje się dramatyczna! Nie możemy inwestować na poziomie godnym specjalistów medycyny interwencyjnej, nie możemy lokować kapitału tak, jak jest to należne naszej pozycji w świecie medycznego biznesu. JAK ŻYĆ??? – pytamy Panią Redaktor Naczelną jako starszą od nas koleżankę, doświadczoną życiowo i zawodowo.

Prezes Asocjacji Interwencjonistów Medycznych

Kura400

Kliknęła na odpowiedź redakcji:

Drogi Kolego Prezesie,

na początek proponuję modlitwę do św. Tadeusza Judy, który jest patronem spraw beznadziejnych. Potem należy zawęzić front inwestycyjny, na przykład: kupować diamenty nieoszlifowane – są o wiele tańsze od oszlifowanych. Można potem szlifować je w godzinach pracy, gdy będziecie mieli przestoje z powodu braku pacjentów do interwencji. Szlifować będzie można unitem stomatologicznym przeniesionym z gabinetu żony do pracowni interwencji.

Ponieważ przebywam w podróży duchowej w innym kraju, nie mogę nic konkretnego zrobić, ale zawierzam Was i Wasze finanse opiece św. Tadeusza Judy, który jak wiadomo jest patronem spraw bezbadziejnych.

Matylda Przekora,
redaktor naczelna „Modnych Diagnoz”

Tymczasem w Umiłowanej Ojczyźnie rozpoczynał się nowy dzień walki o dostęp do budżetu Narodowego Brata Płatnika (NBP) w ramach troski o zdrowie pacjentów. Niestety wiatr w oczy wiał i na tym odcinku. Narodowy Brat Płatnik znienacka przestał płacić za produkt biznesowy „Zawał bez Zawału” (ZABEZA), twierdząc, że zawał jaki jest, każdy widzi, a jak nie widać, to nie ma zawału. Na całym świecie systemy ubezpieczeń zdrowotnych łyknęły jak pelikan żabę to całe NSTEMI jako zawał serca oraz stan kwalifikujący się do założenia stentu, a jeszcze lepiej kilku stentów, a u nas odmawiają! Bezczelne skąpiradła pod egidą Kalasantego Ustawki - Sięzdziwiłła! Sam to umiał kasę wydoić, a innym broni! Niby taki pobożny, a nie ma zrozumienia dla bliźniego swego, że też potrzebuje kasy. Jak to leciała ta piosenka? „Bo to co nas podnieca, to się nazywa kasa?”

No właśnie, kasa jest, a z podniecaniem się jakby gorzej idzie, nawet te niebieskie piguły słabiej działają, a poza tym trzeba pamiętać, aby je zawsze mieć przy sobie! Trudna sprawa, czasem trafia się jakaś apetyczna okazja, aby pobaraszkować pozamałżeńsko, a tabletkę pierwszej pomocy dla mężczyzny gdzieś diabli wzięli! No i trzeba szybko opuszczać pole niedoszłego zwycięstwa.

Zaraz, zaraz… a może by tak zastentować tę okolicę? Wyniki stentowania mikrokrążenia wieńcowego zapowiadają się obiecująco, oba narządy do sprawnego działania wymagają obfitego ukrwienia, są podstawy patofizjologiczne do takiej interwencji! No tak, chętnych mężczyzn nie powinno zabraknąć, trzeba tylko jakieś zgrabne hasło wymyślić na taką akcję!

Wieden400

Zadzwonił do agencji marketingowej, która miała wprawę w działaniach kardio - PR i zlecił opracowanie promocji medialnej swojego pomysłu. Agencja już po tygodniu przedłożyła projekt działania. Był naprawdę dobry! Okolicę przyszłych badań, czyli Centrum Zainteresowań Inwestycyjnych nazwano „Projekt CZI”, wywodzący się od pierwszych liter. Dla wzmocnienie efektu tajemniczości wprowadzono chiński znak kanji

 PROJEKT

Wkrótce rozpoczynamy nabór do nowego badania klinicznego dla mężczyzn dojrzałych wiekiem, oznaczonego akronimem  PROJEKT ! Metoda naturalna przywraca sprawność krążenia w najważniejszym narządzie twojego ciała!

Liczba miejsc ograniczona!

Jak patrzyło się na zaproponowany znak w powiększeniu, można było dostrzec sylwetkę mężczyzny siedzącego na kanapie i wietrzącego centrum zainteresowań inwestycyjnych, inni byli zdania, że mężczyzna pokazuje swoją nienaganną sprawność w zakresie mikcji.

To się musiało udać!

Ewelyna, szczupła, długonoga i długowłosa blondynka, absolwentka Wyższej Szkoły Lepienia Pierogów & Wypracowań, w początkach swej dynamicznej ogólnopolskiej kariery pełniła obowiązki osobistej asystentki pierwszej potrzeby presesa. Będąc kobietą ambitną, wytrwale pięła się po szczeblach kariery w stołecznym świecie i z czasem została jego drugą żoną.

Dziś zamyślona weszła do opustoszałego gabinetu stomatologicznego. Jeszcze wczoraj wesoło szumiał w nim wysokowydajny unit stomatologiczny, na którym na trzy zmiany uwijały się młode rezydentki, przynosząc całkiem zacny dochód, aż nagle zrobiło się dziwnie pusto i cicho. Kim będę zarządzać, zaniepokoiła się nie na żarty Ewelyna, komu będę doradzać, być mentorką?

Adam dał jej wprawdzie rok temu prowadzenie sesji na konferencji, ale to było dużo poniżej ambicji Ewelyny. To żaden czelendż mówić do różnych profesorów „co może nam pan powiedzieć na ten temat”! Ewelyna miała dużo do powiedzenia, a taki tam profesor, co on tam wie! No ale cóż, nie miała innego wyboru, jak zachwycać się decyzjami szefa i męża w jednej osobie.

Prezes skonsultował się z  kolegą Adamem z Arizony, który doradził mu transfer unitu stomatologicznego do ich prywatnego ośrodka interwencji naczyniowych.

Według Adama odpowiedź od redaktor Matyldy Przekory sugerowała, że szlifowanie diamentów w dłuższej perspektywie przyniesie większe zyski niż szlifowanie zębów. Z pewnością nie bez powodu Matylda sugerowała szlifowanie diamentów. Niewykluczone, że bardzo opłacalne będzie też zainwestowanie w akcje kopalni diamentów w Senegalu.

Można kupić akcje istniejącej kopalni albo skrzyknąć się z kilkoma kolegami i kupić kopalnię diamentów. Z drugiej strony z tym Senegalem to nie wiadomo, jak tam się odnaleźć, a z trzeciej, to podobno Chińczycy mocno tam inwestują. A tak w ogóle to od dawna wiadomo, że diamenty są najlepszym przyjacielem kobiety!

Jeśli kierunek inwestycyjny się potwierdzi, trzeba będzie wprowadzić nową specjalizację medyczną – szlifologię ogólną pod pretekstem trenowania precyzji ręki i jakoś wyjdziemy na swoje – mówi prezes. Jego kolega z ministerialnego zespołu opracowującego wykaz specjalizacji lekarskich obiecywał, że wszystkiego dopilnuje od strony formalnej. Na szczęście ostatnio skrócono wykaz o kilkadziesiąt zbędnych specjalizacji, więc jest miejsce na nowe kierunki kształcenia podyplomowego.

On zawsze ma dobre pomysły, jak choćby ten, abyśmy się pobrali i kontynuowali wspólny biznes. Przed oczami stanęły jej wszystkie chwile spędzone z mężem w Waikiki Beach Comber na Konferencji Asocjacji Interwencji Naczyniowych na Hawajach.

Adam oświadczył się jej na desce surfingowej, na której razem śmigali pośród fal. Czy można było mu odmówić? Nie! Takim oświadczynom nie oparłaby się żadna kobieta. A poza tym to molestowanie i mobbing w kardiologii interwencyjnej na całym świecie stawały się nie do zaakceptowania! Amerykańskie dziewczyny się skrzyknęły i sprawę opisały na łamach pisma „Stenotology”. Co innego oficjalne małżeństwo i wspólny biznes, a co innego ciągłe znoszenie poszczypywania pośladków przez szefa!

Czyżby nadciągały chude lata dla stentologów? Trzeba szukać nowych rynków zbytu. Gdyby z tymi mężczyznami nie wyszło, rozważano wprowadzenie stenów na rynek weterynaryjny. W końcu echo weszło gładko do weterynarii już dawno temu, dlaczego stenty miałyby nie wejść? Na posiedzeniu zarządu Asocjacji dyskutowano, co wybrać: małe zwierzęta czy duże? Zlecono badanie pilotażowe obejmujące dwie gałęzie: krowy i koty. Na początek wynajęto kuriera na rowerze, aby objechał kilka krów, zajrzał im do środka i sprawdził, gdzie dałoby się wcisnąć stent.

15660

Świat robi się coraz bardziej skomplikowany i wyspecjalizowany. Wobec marnych perspektyw w segmencie stentologii dziarscy biznesmeni postanowili wykonać skok na choroby nijakie i cała tę nijakolgię, którą wymyślili kolesie od Jędrzeja zwanego Or-Or, po prostu ją zlikwidować, a pieniądze z ich kontraktów zagarnąć na nowe inwestycje w stentowaniu. To, że stenologia jest ważna i potrzebna, to oczywiste – mówili – ale żeby taka nijakologia oderwała się i aspirowała do bycia samodzielną specjalizacją w medycynie, to się wprost nie mieści w głowie! – wołali na różnych naradach i rozgłaszali po ministerialnych korytarzach. Wszelakologia jest dziedziną szeroką, podstawową i każdy wszelakolog potrafi leczyć nie tylko choroby wszelakie, ale także nijakie – dodawali. Co prawda nijakolodzy wymyślili European Society of Neayacology i pysznili się kongresami w Mediolanie, ale kto by ich słuchał! Są nijacy i koniec, kropka! – twierdzili stentolodzy.

Krystyna Knypl

Rozdział 5

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/2015-10-17-19-30-11/1006-anatomia-na-szpilkach-3

Fot. Krystyna Knypl
Fot. Mieczysław Knypl

GdL 7_2020

Władca Pieczątki, rozdział 6

Krystyna Knypl

Rozdział 5

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/2015-10-17-19-30-11/1006-anatomia-na-szpilkach-3

Rozdział 6

Madame De Ma Gog

Kardiolożka interwencyjna madame De Ma Gog, jedna z nielicznych kobiet wyspecjalizowanych w tej dziedzinie medycyny zabiegowej w Arizonie, weszła drobnym, acz szybkim krokiem do pracowni interwencji medycznych. Przelotnie spojrzała w lustro, aby upewnić się, czy jej koreańska fryzura wykonana wczoraj w salonie fryzjerskim „Afro & Korea” dobrze się prezentuje. Była fit!

madame de ma gog1660

 De Ma Gog, córka koreańskich emigrantów, której los nie szczędził trudnych chwil, podobnie jak jej przodkom, była kobietą czynu. Wiedziała, że w życiu trzeba umieć szybko się przemieszczać. Choć jej obecna pozycja życiowa była ugruntowana i nie musiała szybko się przemieszczać z miejsca na miejsce w związku z pojawieniem się nagłego niebezpieczeństwa, to dziedzictwo genetyczne robiło swoje. Jej dziadkowie i rodzice musieli opanować sztukę szybkiego przemieszczania się jeszcze w czasach wojny i tę umiejętność przekazali następnym pokoleniom. Świat wymyślił koreańską pielęgnację twarzy celebrowaną przez tysiące kobiet na całym świecie, a mutacje genetyczne w jej rodzinie oraz wielu innych rodzinach koreańskich wymyśliły szybkie dochodzenie drobnymi krokami do celu.

Madame DeMaGog500

Zdjęła żakiet od Ralpha Laurena i powiesiła go na wieszaku, natomiast torebkę od Prady, kupioną podczas ostatniej podróży do Europy, rzuciła niedbale na biurko. Miała cieszyć jej oko przy każdym wejściu do pracowni i powodować zeza z zazdrości u wszystkich koleżanek konkurujących o palmę pierwszeństwa we względach u Adama Ptysia, szefa pracowni, polskiego emigranta z lat osiemdziesiątych.

Udało się jej zostać kolejną żoną Adama, który powiadał, że lubi kolekcjonować żony i jaguary. Tych ostatnich miał w garażu siedem, De Ma Gog zaś była jego czwartą żoną.

Adam od roku latał na Alaskę wynajętym odrzutowcem, aby nieść pomoc Eskimosom. Choć w garażu ich rezydencji stały wspomniane jaguary, które Adam lubił samodzielnie prowadzić po pustych szosach Arizony, to musiał się biedak tłuc do pracy samolotem jako pasażer! Kochał przywództwo oraz szybkość, ale możliwość rozwijania jej na szosach Arizony była ograniczona!

Czasem przygrzmocił w jakiegoś przydrożnego kaktusa, który zapomniał, kto na szosie jest najważniejszy, ale to nie była Adama wina, że głupie kaktusy wpychały się na trasę jego przejazdu!

madame de ma gog 3500

Może podróż na Alaskę dostarczałaby więcej adrenaliny, gdyby przepisy pozwalały Adamowi zasiąść za sterami samolotu, ale tak nie było!

Tłumaczył różnym ludziom z branży lotniczej, że skoro ma doświadczenie w prowadzeniu pojazdów osiągających znaczne szybkości na ziemi, to w przestworzach też da sobie radę. A oni nie i nie! Bo przepisy lotniskowe oraz inne bzdury. Adam jak coś sobie postanowi, to do celu dąży niebanalnymi metodami. Kupił więc małe lotnisko na Alasce w ramach dywersyfikacji lokat kapitału, ale federalna administracja lotnictwa ciągle upiera się, że Adam ma tylko tytuł własności do gruntu, a przestrzeń powietrzna jest państwowa.

No dobra... trzeba szukać innych możliwości inwestycyjnych! Ktoś poradził, aby inwestować w hodowlę krokodyli, którym należało zakładać złote koronki na wszystkie zęby. Przez kilka lat biznes nawet dobrze się kręcił, ale z czasem zaczęło brakować w Arizonie dentystów, których nienasycone gady bezmyślnie pożerały podczas procedury lokowania kapitału.

Ech, bogatemu zawsze wiatr w oczy albo piasek pustyni – przypomniało się madame De Ma Gog powiedzonko Adama. – No ale trzeba się brać do pracy! – upomniała sama siebie.

– Soraya, proszę moje ubranie do pracy! – zawołała do oczekującej na jej rozkazy dziewczyny.

Asystentka medyczna wprawnym ruchem podała służbowy strój ochronny, okulary, rękawiczki. Madame De Ma Gog w kilka minut była gotowa do pracy. Stentowała bez przerwy przez 10 godzin. Kilka przypadków było naprawdę trudnych, zwłaszcza te do badania klinicznego oceniającego założenie siedmiu stentów w mikrokrążeniu wieńcowym powleczonych dwiema różnymi substancjami bioaktywnymi.

To był czelendż! Udało się jej prawie wszystko, jednak w kilku przypadkach była w stanie założyć jedynie sześć stentów. No cóż… nie pociągną biedacy długo z tymi tylko sześcioma stentami – pomyślała szczerze zmartwiona losem niedostentowanych pacjentów. Pomysł stentowania mikrokrążenia wieńcowego udało się wprowadzić w Arizonie i w Polsce. Szybko przeszkolono zaufanych interwencjonistów.

Pomysł ze stentowaniem mikrokrążenia wieńcowego zarząd asocjacji wymyślił jako zastępczy w związku z przeciągającym się przejęciem sektora stentowania krążenia mózgowego. Radiolodzy interwencyjni i neurolodzy nie rozumieli, że na rynku usług wewnątrznaczyniowych interwencji królowa może być tylko jedna! Marudzili, wymyślali jakieś wytyczne, domagali się zaplecza neurologicznego, byli wprost nie do wytrzymania z tym swoimi pożal się Boże zaleceniami.

Nie wiadomo jakim sposobem na listę uprawnionych do stentowania mikrokrążenia wieńcowego wkręciła się Matylda Przekora, redaktor naczelna magazynu „Modne Diagnozy”. Trzeba będzie na nią uważać i lepiej nie zadzierać – przestrzegał Adam. Chyba wie, co mówi, podobno było już kilku takich, co próbowali wysłać ją na bambus, ale się im nie udało. Co prawda ostatnio Matylda coś sugerowała, że ma jakieś kontakty z baobabami, ale chyba to nie było zesłanie, tylko wyprawa w poszukiwaniu nowych kierunków inwestycji i metod lokowania kapitału.

Ach… Korea… – madame De Ma Gog z rozrzewnieniem wspominała dzieciństwo, zabawy w koleżankami, wyliczanki. – Jak to szło? Ene, due, rike, fake, torbe, borbe, ósmesmake, eus, deus, kosmateus, i morele baks!

Madame DeMaGog2400

Tekst i zdjęcia Krystyna Knypl

Rozdział 7:

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wazniejsze-nowosci/1350-wladca-pieczatki-rozdzial-7

GdL 3_2019

Władca Pieczątki, rozdział 5

Krystyna Knypl

Rozdział 4 

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/2015-10-17-19-30-11/1014-anatomia-na-szpilkach-meskie-sprawyDSC03421 400

Rozdział 5

Wizyta studyjna w Paryżu

Anastazy jako certyfikowany naukowiec najwyższych lotów z imponującym impact factor wynoszącym 0,017 i ambitnie podążającym do 0,018 zwracał zawsze uwagę na zbieżność poczynań badawczych Wielkiego Uniwersytetu Medycznego z trendami nauki światowej. Oczywiście kłuła go w sam czubek lewej komory serca niedająca się w żaden sposób opanować zazdrość, że taką Matyldę Przekorę, autorkę pisującą do prasy kolorowej, czytały miesięcznie i cytowały na swoich blogach setki tysięcy czytelniczek i czytelników.

Tłumaczył sobie tę kłopotliwą różnicę w zasięgu oddziaływania słowa drukowanego tym, że on pisze dla wybranych jednostek z pięknie pofałdowanymi zwojami mózgowymi skręcającymi wyłącznie w lewą stronę, a Matylda dla takich z bardziej wygładzoną korą mózgową. Tłumaczenie tłumaczeniem, ale ból serca pozostawał, nawracał i nie przemijał. No bo jak może nie boleć serce, gdy ilekroć Anastazy wszedł do fryzjera, aby podfarbować swoje siwiejące włosy, to jego wzrok od progu padał na rozrzucone na wszystkich stolikach egzemplarze pisma „Imperium Matyldy”. Czegóż ona tam nie wypisywała!

# Jak usunąć kolec kaktusa z palca.

# Co zażyć na poniedziałkowy ból głowy, gdy w domu nie ma ani jednej tabletki przeciwbólowej.

# Jak ożywić intelektualnie 90-letnią babcię.

I jeszcze dziwniejsze tematy.

To jest naruszenie praw człowieka, takie nierówne traktowanie przez los osób piszących teksty. A może by tak powołać Rzecznika Praw Akademika, żeby dbał o poczytność naszych artykułów i naszą pozycję w społeczeństwie? Och, nie! Przecież my już nie jesteśmy akademią lecz Wielkim Uniwersytetem Medycznym. Może lepiej będzie Rzecznik Praw Należnych Naukowcom (RPNN)? Też nie, jakiś długi ten skrót, muszę to przedyskutować z panną Marysieńką.

Jako modniś i strojniś szczególnie cenił wszystko to, co działo się w Paryżu i lubił szukać tam inspiracji. Zbliżający się początek roku akademickiego i planowane zmiany na uczelni były dostatecznym powodem, aby poszukać natchnienia w stolicy mody.

Wiadomo też było nie od dziś, że Paryż dobrze wpływa na kondycję każdego badacza, niezależnie od specjalności. Niespieszny spacer stylowymi uliczkami tego miasta, słuchanie, zatrzymywanie wzroku na wystawach sklepowych podczas spaceru po Champs Élysées, nierozerwalnie związanym z każdą wyprawą do tego miasta, czy wreszcie sympatyczny lunch w Le Grand Colbert było tym, czego badacze medyczni potrzebowali w stopniu nie mniejszym niż tlenu. Jakże wysoko plasował się badacz w uczelnianych sferach towarzyskich, jeżeli potrafił wtrącić od niechcenia – gdy byliśmy w zeszłym roku w Paryżu…

DSC02944 400

Umiejętność dyskusji o najnowszych trendach paryskich utrzymywała badacza na odpowiednim poziomie towarzyskim, za którym szedł poziom naukowy i w prostej pochodnej biznesowy! Śledzenie mody na takim portalu dla akademików (https://stylishacademic.com/tips-for-packing-a-capsule-conference-travel-wardrobe/) to nie było to samo, co osobiste spotkanie z modą w jej światowej stolicy.

– Panno Marysieńko – rzucił do sekretarki – a może byśmy pojechali do Paryża po inspirację w sprawie sukienek służbowych? Bo wie pani, te dalekowschodnie wzory sukienek, które zdominowały krajobraz naszych miast i wsi w mijające lato, to jednak nie jest pierwszy sort estetyki krawieckiej. A Paryż to zupełnie inna liga w modzie, urodzie i wygodzie.

– Ależ Magnificencja ma pomysły! – jęknęła jakby lekko paraerotycznie panna Marysieńka. – Jak najbardziej jestem za wizytą studyjną w Paryżu. Kto wejdzie w skład delegacji?

– Hm… Myślę, że ja, profesor OrOr, znaczy Jędrzej Wielkosz, no i pani, panno Marysieńko, jako moja prawa i lewa ręka, bo wie pani, ja jestem leworęczny, ale czasem też używam prawej. Proszę rezerwować bilety lotnicze, business class oczywiście, nie możemy pospolitować się z tymi korporacyjnymi wyrobnikami, którzy lecą na jeden dzień do Paryża, aby pocałować w pierścień dyrektora europejskiego oddziału.

– A hotel, to który mam zarezerwować? – zapytała panna Marysieńka.

– Hilton Arc de Triomphe, oczywiście! Na tydzień od najbliższego poniedziałku. Jak nazwiemy nasz program studyjny? – zastanawiał się głośno Magnificencja.

– A może nazwiemy go Maxence? – rzuciła panna Marysieńka w przestrzeń.

– Brzmi dla ucha bardzo przyjemnie – zauważył Magnificencja. – Taki jakby mix słów magnificencja i elegancja. Jak pani na to wpadła?

– Ach, po prostu zauważyłam na zdjęciu, które redaktor Matylda Przekora wrzuciła do internetu, że w tle jest taki napis.

– Które zdjęcie, które? – dopytywał Anastazy.

– No te, na którym niby tam Magnificencja jest w szpilkach, po lewej na górze zdjęcia jest to słowo. Sprawdziłam, Maxence to  francuskie imię męskie. A może lepiej będzie jego pełne oficjalne łacińskie brzmienie Maxentius?

– Hm… wolę Maxence – zadecydował Anastazy. – Piszemy więc: Wyjazd studyjny do Paryża w ramach projektu Maxence.

Trzy dni dzielące ich od  wyjazdu do Paryża przeleciały niczym jesienny wicher i już siedzieli na pokładzie samolotu. Dwie godziny zleciały na degustowaniu win serwowanych pasażerom business class, przegryzanych francuskimi serami i ani się obejrzeli, już lądowali na CDG.

Przeszli przez łącznik, minęli dwa korytarze i zjechali schodami do hali przylotów, aby odebrać bagaże.

Czekali, czekali, a walizki dostojnej delegacji naukowców nie nadjeżdżały… zanosiło się na horror spędzenia wszystkich dni w tej samej odzieży, co dla strojnisia Anastazego było wizją nie do zniesienia. Wszyscy odebrali swoje bagaże, a Anastazy z resztą delegacji tkwili przy pustym pasie transmisyjnym.

Ha! Trzeba było złożyć reklamację. Anastazy zaczął rozglądać się za jakimś odpowiednim biurem, ale nie był w stanie niczego wypatrzyć. Panna Marysieńka dostrzegła natomiast maszynę do zgłaszania reklamacji o zaginionym bagażu.

IMG 20170411 154125 400

O nie! Tego nie akceptuję! Ja, wybitny naukowiec oraz magnificencja tytularna i figlarna Wielkiego Uniwersytetu Medycznego w Wielkim Mieście, nie będę rozmawiał z maszyną.

– Jędrek, panno Marysieńko, idziemy na postój taksówek.

Wsiedli do auta i pomknęli do Stolicy Mody. Minęła godzina i taksówka zatrzymała się przed Hilton Arc de Triomphe.

Jakież było zaskoczenie Anastazego, gdy okazało się, że teraz hotel nazywa się L’Hotel du Collectionneur.

– Ach, widzę, że nie tylko nasza uczelnia, ale inne słynne przybytki też zmieniają nazwę. Gdy byłem tu w 2006 roku, był to Hilton Arc de Triomphe – oznajmił Anastazy pozostałym członkom delegacji. Spodobało mu się logo hotelu z dzielnym rycerzem na rydwanie mknącym ku zwycięstwu.

A może by tak zmienić logo naszego Wielkiego Uniwersytetu Medycznego? – zastanawiał się Anastazy. Właściwie te wszystkie węże i laski Hipokratesa to takie… takie mało eleganckie… a złoty rydwan to zupełnie inna historia! Muszę zaproponować na następnej radzie wydziału zmianę wizerunku.

Załatwili formalności w recepcji i umówili się, że za godzinę spotkają się w holu, aby wspólnie przespacerować się po Champs Élysées i łyknąć nieco wielkiego świata mody.

Dostojna delegacja wsiadła do przestronnej windy, która bezszelestnie uniosła się ku górze i zatrzymała na 5. piętrze. Ich sąsiadujące pokoje miały numery od 511 do 513. Anastazy włożył kartę w szczelinę zamku broniącego dostępu przypadkowym biedakom do świątyni luksusu i nacisnął klamkę. Za drzwiami rozpościerało się wyrafinowane królestwo dedykowane tym, którzy na nie zasłużyli. Położył podręczną torbę na stoliku w przedpokoju i rozejrzał się dokoła.

Środek pokoju zajmowało zachwycające łoże z madagaskarskiego, ciemnobrązowego hebanu. Obleczone było w śnieżnobiałą jedwabną pościel najwyższego gatunku. Wezgłowie zdobił hotelowy herb z dzielnym rycerzem na rydwanie. Złote linie herbu znakomicie komponowały się z ciemnobrązowym hebanem. Anastazy jęknął z zachwytu:

Ach… spać samemu w takim łożu to po prostu grzech przeciwko naturze… a gdyby tak… no nie! Anastazy, opanuj się – skarcił sam siebie. Pójdziemy do jakiegoś kabaretu i też będzie co wspominać – dodał na pocieszenie swojej rozbrykanej męskiej wyobraźni.

Zlustrowawszy pokój wszedł do łazienki, aby umyć ręce po podróży. Powoli odkręcił kran i spoglądał na strumień wody rozpływający się po umywalce z zielonego kararyjskiego marmuru. Wytarł swe spracowane dla dobra społeczności akademickiej dłonie w puszysty biały ręcznik z herbem hotelu, nawilżył je kremem stojącym na krawędzi umywalki i z przyjemności oglądał pozostałe elementy pomieszczenia. To było wnętrze, które wymagało niespiesznego smakowania każdego szczegółu.

Przeczesał włosy, przejrzał się jeszcze raz w lustrze. Prezentował się dostojnie, mimo że nie był w akademickim stroju wizytowym. Jeszcze łyk wody i był gotów do wyjścia. Bezszelestnie zamknął drzwi i powolnym krokiem przemierzał hotelowy korytarz. Lubił te chwile, gdy buty zapadały się w grubą wykładzinę dywanową wyściełającą hotelowe korytarze. Czuł się wtedy królem życia. To nie było to samo co stawianie kroków po pospolitej, plastikowej wykładzinie w rektoracie. Tamta wykładzina była dostępna dla wszystkich, a puszyste, hotelowe, pięciogwaizdkowe dywany tylko dla wybranych.

Zjechał na parter i rozejrzał się za panną Marysieńką i Jędrzejem. Siedzieli już w holu i na widok magnificencji poderwali się sprężyście. 

– Moi drodzy, cieszę się, że już jesteście – oznajmił Anastazy i wyjął z kieszeni smartfon, aby wyświetlić trasę spaceru.

– Proponuję, abyśmy przespacerowali się po Parc Monceau, potem przejdziemy do rue du Faubourg Saint-Honoré, na której znajdziemy wszystko, co jest potrzebne eleganckiemu mężczyźnie, no i eleganckiej kobiecie też – dodał. – Wyprawę zakończymy w którejś kawiarni na Champs Élysées.

– Znakomity plan! – zawołała z entuzjazmem panna Marysieńka.

– Moi drodzy, koniecznie musimy wstąpić do sklepu Hermes. Nie wiem jak wy, ale ja muszę kupić sobie kilka krawatów na nowy sezon akademicki, panna Marysieńka z pewnością nie pogardzi jakąś gustowną apaszką, no a ty, Jędrzeju, na co masz ochotę?

– Hm… może pasek do spodni… tak, pasek, w Paryżu mają ciekawe wzory.

Przeszli przez Parc Monceau i nie minęło kilkanaście minut, a już spacerowali po słynnej ulicy cieszącej gusty najbardziej wybrednych elegantek i elegantów. Mijali kolejne wystawy, gdy nagle wzrok Anastazego odnotował coś, czego jego profesorskie oczy nie widziały przez całe dotychczasowe życie. Na wystawie sklepowej w ramie wielkiego obrazu pyszniły się dwa portrety. Przetarł oczy w nadziei, że to tylko jakieś chwilowe zakłócenie wzrokowe po podróży, ale widok nie chciał znikać. Tak, to był Karol Marks w towarzystwie Zygmunta Freuda.

DSC02921 660

– A to historia! Czy wy widzicie to samo, co ja widzę? Jędrek! Panno Marysieńko!

Pacze i widze, że widze to samo co Magnificencja – mruknął Jędrzej.

– A kto to? – zapytała panna Marysieńka – Nie znam tych panów, to jacyś znajomi Magnificencji i profesora Jędrzeja?

– Och, panno Marysieńko, to słynni ludzie, ale z innej epoki, więc niech pani nie mebluje sobie główki ich nazwiskami.

– Jędrzej, pamiętasz zajęcia z filozofii marksistowskiej na studiach doktoranckich? 

– Co mam nie pamiętać? – mruknął Jędrzej.

– A te zajęcia z psychiatrii, na których uczyliśmy się o psychoanalizie? Wiesz co… a może by tak wprowadzić warsztaty z psychoanalizy dla naszego personelu akademickiego, to pomoże im przejść nie tak boleśnie proces restrukturyzacji Wielkiego Uniwersytetu Medycznego?

– Anastazy, nie wiem czy psychoanaliza nam pomoże, ale kapitał z pewnością. Więc potraktujmy spotkanie z Karolem jako znak, symbol, wskazówkę dla nas na nadchodzącą przyszłość. Trzeba nam bliższych kontaktów z kapitałem, a psychoanaliza to będzie drugi plan.

Zakupy w Hermesie poszły im szybko i mogli kontynuować spacer wzdłuż rue du Faubourg Saint-Honoré. To co już po kwadransie zauważył Anastazy na tej słynącej z elegancji paryskiej ulicy, to brak tych dalekowschodnich modeli sukienek.

– Ha! Wiedziałem, że to jakaś lokalna moda dla ubogich ze wschodnich rubieży Europy, a nie wysokiej klasy moda dla poważnych ludzi, na stanowisku. Trzeba będzie jeszcze popracować nad ostatecznym wyglądem nowych sukien akademickich. No, ale jedno jest pewne, musimy kupić dla całej rady wydziału służbowe teczki u Louis Vuitton, więc idziemy do tego sklepu, aby rozpoznać temat, co jest modne w tym sezonie.

U Louis Vuittona Anastazemu wpadła do głowy ostateczna koncepcja stroju akademickiego, gdy zobaczył czarne podłużne plecaki z czerwonymi elementami w dolnej części z kolekcji The Epi Patchwork edition of the Christopher backpack.

– Tak, już wiem, jak się wystroimy! Sukienki w ciemnoczerwonym kolorze z takimi czarnymi plamami, przypominającymi ślady tygrysie, do tego czarne plecaki z tymi akcentami czerwonymi na dole. Aha, no i do tego oczywiście czarne szpilki z czerwoną podeszwą, te od od Christiana Louboutina będą pasowały idealnie.

– Bosz... Magnificencjo… Ależ ma pan wizje… – jęczała paraerotycznie panna Marysieńka.

– To po czymś, czy na trzeźwo to wszystko wymyśliłeś? – zapytał z troską Jędrzej.

– Jędruś, na trzeźwo, na trzeźwo, ja kocham elegancję. A wiadomo… Francja… elegancja… to jest to, co tygrysy elegancji lubią najbardziej. Wrrr….

– Powiem więcej – kontynuował Anastazy – połączenie koloru czerwonego z czarnym w naszej nowej kolekcji służbowych ubiorów akademickich ma wysoki podtekst symboliczny. Do tej pory magnificencjom i wicemagnificencjom przysługiwały szaty w kolorze czerwonym, a niższym funkcjonariuszom akademickim szaty w kolorze czarnym. Dzięki połączeniu kolorów w nowej kolekcji wykażemy się demokratyczną postawą wobec kolegów niższych rangą. To nie znaczy, że w 100% będą mogli robić to samo co my, arystokracja Wielkiego Uniwersytetu Medycznego.

– A czego nie będą mogli robić? – zaciekawił się Jędrek.

– No wiesz, założyliśmy ostatnio na uczelni Klub Magnificencji, do którego mają wstęp tylko magnificencje i wicemagnificencje. Innymi pracownikom, którzy wprawdzie mają prawo do założenia służbowej sukienki w jakimś pośledniejszym kolorze, wstęp jest wzbroniony. Zatrudniliśmy nawet ochroniarza, żeby pilnował porządku i nikogo nieupoważnionego do Klubu Magnificencji nie wpuszczał.

– A gdzie ten wasz klub się mieści? – zapytał zaintrygowany Jędrzej.

– No wiesz, chwilowo to zabraliśmy jeden pokój bibliotece uczelnianej, bo co za dużo, to niezdrowo, znaczy jak za dużo tych książek ludzie czytają, to niezdrowo mogą się wiedzy nałykać i potem co my z takimi przemądrzałymi zrobimy? No coo??? Rozumisz, Jędrek?

– Ale co tam robicie? – dociekał OrOr.

– Powiem ci, ale w tajemnicy – przymierzamy tam ładną bieliznę w kolorze czerwonym.

– Co??? – Jędrzej dostał galopującego Hashimoto z wytrzeszczem złośliwym.

– No coooo??? Co się tak dziwisz?! Fajnie jest przymierzyć czasem jakiś czerwony staniczek. Człowiek po takiej akcji dostaje takiego kopa hormonalnego, że hej!

Panna Marysieńka, mimowolny słuchacz tych żywiołowych zwierzeń akademickich, nieśmiało wtrąciła:

– Magnificencjo, a może by tak ustanowić odznaczenie uczelniane, które nazwiemy Tygrys Elegancji i będziemy je przyznawać najelegantszym akademikom i akademiczkom? Skoro jest portal Stylish Academic (https://stylishacademic.com/), to chyba jest to kierunek godny inwestycji.

– Panno Marysieńko! to jest myśl genialna i zaraz po powrocie zajmiemy się realizacją. Aby być dobrze przygotowanymi do konkurencji Tygrys Elegancji – zarządzam jutro wycieczkę do sklepów na Place Vendôme – oznajmił Magnificencja.

Paski, apaszki, żakiety, spodnie, suknie na Place Vendôme zachwycały, ale największą miętę Magnificencja poczuł do perfum w opakowaniu w kształcie szpilek. Anastazy nawonnił się próbkami i jęczał, wciągając w nozdrza oszałamiający zapach.

Rozdział 6

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/2015-10-17-19-30-11/1007-anatomia-na-szpilkach-madame-de-ma-gog

 

Tekst i zdjęcia Krystyna Knypl

GdL 11_2018

Władca Pieczątki, rozdział 1

Krystyna Knypl

# 1

Motto:

(…) niezadowolenie jest jedną z kluczowych cech, które z człowieka czynią pisarza. Nie wystarcza cierpliwość i znój, musimy czuć przymus ucieczki od tłumów, towarzystwa, życia codziennego i zamknięcia się na osobności. Pragniemy cierpliwości i nadziei, byśmy w naszych dziełach potrafili stworzyć pełne głębi światy.

(…) Pisarz zamykający się w pokoju z początku rusza w podróż w głąb siebie, by po latach odkryć wieczne prawo rządzące literaturą: musi posiąść sztukę opowiadania własnych opowieści tak, jakby były one opowieściami wszystkich ludzi, jak też sztukę tworzenia opowieści innych ludzi tak, jakby były one jego własnymi opowieściami, bo tym właśnie jest literatura.

Orhan Pamuk, wystąpienie podczas wręczenia Nagrody Nobla 2006

Rozdział 1.

Wspomnienie Poradni Chorób Nijakich

Nie ma większego huraganu w życiu kobiety niż macierzyństwo. Nie ma takiej kariery, która by nie zbladła i nie zmalała wobec wyzwań, przed którymi staje każda matka nowo narodzonego dziecka. Matylda Przekora, podążając zgodnie z odwiecznymi prawami natury, uznała, że macierzyństwo jest ważniejsze od każdej kariery naukowej i zdrowia wszystkich bywalców Oddziału Chorób Wszelakich.

Z chwilą gdy została matką Maniuli, postanowiła udać się na czteroletni urlop wychowawczy. Decyzja ta została uznana przez sfery szpitalne za niebywale ekstrawagancką.

– Nikt cię nie będzie znał – wieszczyły dwórki z najbliższej świty ordynatora Władysława Wielkosza, szefa Kliniki Chorób Wszelakich w Wielkim Mieście.

– Jakoś to przeżyję – odpowiadała dr Matylda Przekora, kobieta niepokorna i dociekliwa, osobowościowo element obcy w dworze gnących się w ukłonach pochlebców i kicających dookoła ordynatora.

– Oderwana od szpitala zgłupiejesz i tylko będziesz umiała zupę ugotować– prorokowała jedna z wiernych służek ordynatora.

– Ważne, że nie umrę z głodu, a co do reszty, to zobaczymy, dajcie mi szansę zaryzykować i postawić na coś innego niż dreptanie za ordynatorem na obchodach i wystawanie w jego sekretariacie w oczekiwaniu na łaskawe przyjęcie w gabinecie – odpowiedziała Matylda.

Ta zuchwała i wcześniej przez żadną z asystentek niepodejmowana decyzja oznaczała w istocie, że Matylda przestała być jednym z elementów wspaniałego otoczenia ordynatora, słynnego uzdrowiciela chorych i pocieszyciela strapionych.

prof1300

Matylda stanowiła w dworskiej społeczności element niewielkich rozmiarów, raczej lokujący się na jego obwodzie, nigdy niewyznaczany do awansów, wyjazdów zagranicznych, nagród finansowych, kariery naukowej wyższego szczebla. Nie zasługiwała na te dobra, więc trudno aby ordynator przydzielał je osobie, której z definicji się nie należały! Przedstawmy jej niedoskonałą osobowość z wykorzystaniem jakże modnych obecnie hasztagów.

# Czy Matylda odwiozła kiedykolwiek ordynatora samochodem z pracy do domu? Nigdy! Nie dość tego, nie miała nawet prawa jazdy i co oczywiste, samochodu.

# Czy można ją było prosić o zrobienie przeźroczy dzień przed wykładem? W żadnym wypadku!

# Czy patrzyła ordynatorowi z uwielbieniem w oczy? Ani razu nie posłała mu spojrzenia pełnego uwielbienia z dołączonym wydłużonym westchnięciem poruszającym cząsteczki powietrza z pęcherzyków płucnych trzeciorzędowych.

Wobec tak zaawansowanych braków w osobowości i potencjale asystenckim decyzje ordynatora o nieprzydzielaniu jej czegokolwiek atrakcyjnego były oczywiste i zasłużone! Asystent to jest ktoś, kto powinien ordynatorowi asystować i kicać dookoła niego na dwóch łapkach, a nie dyskutować z podawaniem cytatów z najnowszego piśmiennictwa naukowego, dociekać niepotrzebnych szczegółów tak delikatnych, jak na przykład komu wypłacono pieniądze za prace zlecone wykonane przez Matyldę. Taka nieprzyjemnie dociekliwa jednostka powinna zrozumieć, że powściągliwość emocjonalna jest dla wspinania się po drabinie klinicznej kariery umiejętnością podstawową.

prof2300

Co więcej, postanowiła po trzyletnim urlopie wychowawczym przenieść się z Oddziału Chorób Wszelakich do Poradni Chorób Nijakich, dzięki czemu nie musiała pełnić całodobowych dyżurów lekarskich na oddziale szpitalnym. Mogła spokojnie odprowadzać Maniulę do szkoły, odbierać ją po lekcjach, odpowiadać na wszystkie zadawane przez córkę pytania, czuwać nad jej zdrowiem i rozwojem.

Z powodu kolekcji wspomnianych wyżej nieciekawych cech osobowości, z którymi przychodziło ordynatorowi obcować przez wiele lat, prośba Matyldy o przeniesienie do Poradni Chorób Nijakich została przez szefa zaakceptowana z nieskrywaną radością. Stosowne dokumenty podpisane zostały autografem z zamaszystym ogonem, który mógł być odczytany przez znawcę symboli graficznych tylko w jeden sposób: „Ja, Władysław Wielkosz, tu rządzę i nikt inny”.

najstarsi300

Czas płynął i wszystko zmieniało się w Wielkim Mieście, a nowe trendy objęły także służbę zdrowia. Oddział Chorób Wszelakich przeniósł się do nowego centrum medycznego wybudowanego na obrzeżach miasta, natomiast Poradnia Chorób Nijakich zawisła w niezdefiniowanym niebycie. Pewnie tkwiłaby w nim do dziś, gdyby dyrekcja szpitala nie zażądała przyłączenia poradni do struktur oddziału, licząc na wyższe kontrakty w związku z nadciągającymi zmianami restrukturyzacyjnymi. Odległość czterech gmachów między poradnią a Oddziałem Chorób Wszelakich tworzyła nowy, dość bezkolizyjny byt.

Po kilku latach niemrawych zmian w służbie zdrowia nadszedł huragan organizacyjno-koncepcyjny. Pacjenci stali się klientami, za którymi szły pieniądze… Wprawdzie nikt tych pieniędzy tak ulokowanych na własne oczy nie widział, ale skoro wszyscy o tym mówili, to coś musiało być na rzeczy.

Profesor Władysław Wielkosz przeszedł na emeryturę, schedę po nim przejął prof. Antoni Przecientny, utalentowany biznesowo zwycięzca konkursu na następcę. Antoni szybko dokonał biznesowej restrukturyzacji przychodni i Matylda wypadła za burtę wspaniałego żaglowca MS Choroby Wszelakie pływającego po morzach i oceanach wiedzy klinicznej wraz z towarzyszącym mu małym jachtem Choroby Nijakie.

wypadniecie300

Matylda po pierwszej chwili oszołomienia złapała oddech, dopłynęła do widniejącego na horyzoncie brzegu i rozejrzała się dokoła. W zasięgu wzroku nie było nikogo znajomego ani niczego znanego. Gdzieś w oddali majaczyła sylwetka jakby znanego żaglowca, który zmierzał w sobie tylko znanym kierunku, oddalając się od lądu, na który los przemian wyrzucił Matyldę. Spojrzała w prawo i w lewo – pustka.

– A więc jestem sama w takim położeniu… tylko ja i nikogo więcej. A to dopiero historia! – ostrożnie analizowała swój stan fizyczny i psychiczny po tym w sumie nieoczekiwanym zakręcie życiowym. – Kim ja teraz jestem? Co mogę robić? Co znaczę we wszechświecie medycznym?

Wiele pytań i żadnej znanej odpowiedzi. Mogła równie dobrze nazywać się dr Matylda Nikt-Proszalska, wszak już nie była jedną z tej słynnej w całym Wielkim Mieście drużyny ordynatora, zasiadającej na medycznym Olimpie.

– Nawet nie mogę do nikogo zadzwonić, bo i tak nikt nie odbierze ode mnie telefonu.

Stan, w którym się znajdowała, nie był do tej pory znany nikomu z kręgu jej znajomych. Jak można było opisać emocje Matyldy? Otóż nasza bohaterka odczuwała ból czterech liter większy niż owe litery połączony z chorobą określaną przez lekarzy tajemniczym kryptonimem ZBCC, ale była to w zasadzie przypadłość zarezerwowana dla pacjentów.

Na wszelkie dotkliwie obite miejsca medycyna ludowa zaleca okłady ze sparzonych liści kapusty, naprzemiennie z zimnymi opatrunkami z lodu. Trudno jednak do końca życia leżeć z kapustą rozłożoną na mięśniach pośladkowych. Potrzebna była inna kuracja.

Matylda instynktownie czuła, że zamiana liści kapusty na inne warzywo nie gwarantuje sukcesu. Pierwszym etapem kuracji było stwierdzenie: trzeba podnieść się i wrócić do realnego świata. Spostrzeżenie, jakie poczyniła po powrocie, brzmiało: to jest świat w zupełnie innym stylu.

Rozdział 2

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wybrane-artykuly/602-wladca-pieczatki

Krystyna Knypl

Źródła ilustracji

https://en.wikipedia.org/wiki/Professor_Calculus

https://en.wikipedia.org/wiki/Professor_Calculus#/media/File:Calculus_savate.png

https://en.wikipedia.org/wiki/Absent-minded_professor#/media/File:Lindroth_The_Absent-minded_Professor.jpg

https://en.wikipedia.org/wiki/Red_Rackham%27s_Treasure#/media/File:The_Adventures_of_Tintin_-_12_-_Red_Rackham's_Treasure.jpg

GdL 5_2020

Research on bed bugs...

... czyli jeszcze o wstydliwym problemie łóżkowym

From: Jen Miller
Sent: Wednesday, November 29, 2017 5:09 PM
To: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Subject: Research on Bed Bugs

Czytaj więcej: Research on bed bugs...

Niezwykłe koty sześciopalczaste

Floridakeys nasa400Powracamy do kotów Ernesta Hemingwaya

Krystyna Knypl

Po czterech latach (GdL 3_2013) ponownie odwiedzamy archipelag Florida Keys, składający się z kilkuset wysepek, który jest niczym ogon kota, jeżeli przyjmiemy, że tułów stanowi półwysep, na którym obowiązuje hasło „Fun and sun”. Poszczególne elementy archipelagu łączy Overseas Highway, szerokopasmowa autostrada, na którą składają się 42 mosty spinające trzydzieści wysepek w jedną niebanalną krajobrazowo całość.

Czytaj więcej: Niezwykłe koty sześciopalczaste

W podróży nie ma takiej drogi...

50gdl 7 2016660

...którą znasz na pamięć

Krystyna Knypl

Wyjazd do Paryża na dzień otwarty szpitali uniwersyteckich był kilkunastym w mojej karierze podróżniczej w tym kierunku. Zdawałoby się, że mogę go odbyć z zamkniętymi oczami... Tymczasem okazało się, że w każdej podróży trzeba mieć oczy szeroko otwarte i sprawdzać wszystko co najmniej trzy razy.

Czytaj więcej: W podróży nie ma takiej drogi...

Najlepsze bagietki są na…

DSC 6406400

Konkurs na paryską bagietkę 2015

Katarzyna Kowalska

Konkurs Grand Prix de la Baguette de Tradition Française de la Ville de Paris rozstrzygnięty! Laureatem został Djibril Bodian, szef piekarni Le Grenier à Pain przy 38 rue des Abbesses. To niepierwszy sukces tego piekarza w konkursie na najlepszą bagietkę. Uzyskał on pierwsze miejsce także w 2010 roku (http://parisbymouth.com/grenier-a-pain-abbesses/).

Czytaj więcej: Najlepsze bagietki są na…

Debiut w Paryżu

Ten sobie ubliża, kto ma za co, a nie chce jechać do Paryża. (Julian Ursyn Niemcewicz)

wieza eiffla j877 400

Krystyna Knypl, Katarzyna Kowalska, Mieczysław Knypl

Przez długie lata Paryż znaliśmy z książek, filmów, opowieści. W czasach naszego dzieciństwa i młodości mało kto bywał w europejskich stolicach.

Czytaj więcej: Debiut w Paryżu

Hotelowy poradnik podróżnika

Hotel jest ciekawym miejscem, w którym podróżnik nie tylko znajduje schronienie, ale też może przeżyć niezapomniane chwile na każdym etapie obcowania z tą placówką. Niezwykła popularność mojego postu na fotoblogu zatytułowanego Czym się różni pokój double od pokoju twin? (ponad 55 tysięcy odsłon!) oraz pozytywne przyjęcie mojej recenzji o Hotel des Colonies na www.tripadvisor.com skłaniają mnie ku przypuszczeniu, że może powinnam pisywać o hotelarstwie, a nie o medycynie???

Czytaj więcej: Hotelowy poradnik podróżnika

Przygotowanie do podróży dawniej i teraz

Kierunek: Bruksela

Przygotowując się do podróży do Brukseli na Fourth Journalist Workshop Organ Donation and Transplantation (http://ec.europa.eu/health/blood_tissues_organs/events/journalist_workshops_organ_en.htm), uświadomiłam sobie, jak niezwykle szybko dokonują się zmiany w sposobie podróżowania. Gdy w 1995 roku zamarzyła mi się wyprawa do Szwajcarii, podstawowym źródłem informacji były Targi Turystyczne w Warszawie, organizowane co roku we wrześniu na terenie PKiN, oraz książki. Targi były ciekawą i popularną wśród marzycieli i podróżników imprezą, ale obecnie, przeniesione do centrum wystawienniczego na obrzeżach Warszawy, straciły mocno na atrakcyjności. Książki nadal są popularne, choć też mocno przegrywają z internetem.

Czytaj więcej: Przygotowanie do podróży dawniej i teraz

Wyprawa do miasta Wahran

 DSC05033-001blog

W podróżach najprzyjemniejsze są wspomnienia. Dopóki podróż trwa, skłonni jesteśmy do narzekania, zgrzytania zębami i porównywania otaczającej rzeczywistości z wyobrażeniami. Tymczasem o realnym kształcie wyprawy decydują tysiące drobiazgów, których nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.

Czytaj więcej: Wyprawa do miasta Wahran

A może byśmy tak… wybrali się do Algierii?

Nadeszła pora wakacji, a wraz z nią fundamentalne pytanie: gdzie spędzić urlop? Redakcyjny urlop spędzamy w kraju rzadko odwiedzanym przez turystów, a mianowicie w Algierii. Jest to nasz drugi pobyt w tym ciekawym kraju, wrażenia z pierwszego pobytu zostały opisane w publikacji Algierskie ciasteczka (http://www.gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/biblioteka-gdl).

Poznawszy nieco klasyczne turystyczne kierunki, któregoś dnia zauważamy, że zrobiły się one niezwykle do siebie podobne – głównie z powodu natłoku identycznych reklam o globalnym zasięgu, umiędzynarodowionej kuchni i pokojów hotelowych podobnych do siebie jak dwie krople wody. Może więc coś nietypowego – zacznijmy od A…

Czytaj więcej: A może byśmy tak… wybrali się do Algierii?

Ghost Writer na tropie redaktor naczelnej

Informacja własna, 17 maja, 2013

Informacja o wyjeździe redaktor naczelnej (RN) z tajną misją do Brukseli wydała się na tyle atrakcyjna, że zasługiwała na sprawdzenie. Niestety, jak to z szefami bywa, RN odmawiała personelowi redakcyjnemu bliższych informacji. Ale nie z nami te numery, pani redaktor! – powiedział personel i jął poszukiwać osobowych źródeł informacji.

Dziś wszystko ma być jawne! Nie po to mamy telefony komórkowe, fotografię cyfrową, kamery wszystkowidzące, żebyśmy nie mogli udokumentować, gdzie się ktoś podziewa!

Jawność w gabinecie i berecie! – to nasze niedawno ogłoszone hasło.

Dodajemy nowe: Jawność w redakcji i w każdej akcji!

Personel redakcyjny wynajął osobę o kwalifikacjach ghost writera i stosownym wyposażeniu do dokumentowania wydarzeń i ruszył śladami RN.

Czytaj więcej: Ghost Writer na tropie redaktor naczelnej

Rep jak rzep, repka jak rzepka :)

Toksyczny flirt

Motto: Nothing is true, except what is not said (J. Anouilh)

Rafał Stadryniak = @grypa

Nie ma darmowych lunchów, a tym bardziej kolacji. W świecie handlu lekami, porównywalnym z rynkiem obrotu stalą, nie ma miejsca na sentymenty. Podobno słabym ogniwem tego rynku są tzw. przepisywacze leków, kapryśni i niestali w uczuciach. Tymczasem każda wydana złotówka musi się zwrócić, a uwodzeni przez Big Pharmę „przepisywacze” mają wierzyć, że są równorzędnym partnerem, wyjątkowym pod każdym względem i godnym inwestycji.

Czytaj więcej: Rep jak rzep, repka jak rzepka :)