Lata studenckie

Krystyna Knypl

Tradycją akademii medycznych jest spotkanie absolwentów po 50 latach od dyplomu. Moja rocznica zbliża się szybkimi krokami. Jeśli się wybiorę, co będę wspominać?

Studiowałam w latach 1962-1968 na wydziale lekarskim Akademii Medycznej w Warszawie. Egzamin wstępny zdawałam na sali wykładowej Kliniki Dermatologicznej przy ul. Koszykowej. Dziekanat Akademii Medycznej mieścił się przy ulicy Filtrowej 30. Biegaliśmy tam zaliczyć poszczególne semestry i lata studiów.

Adres Filtrowa 30. Miejsce odwiedzone po latach jest zupełnie inne niż to, które miałam w pamięci, jest własnością nieznanej mi spółdzielni mieszkaniowej. Na budynku komercyjne szyldy zachęcające do usług prawniczych, bo bez prawnika w demokracji to przecież trudno się poruszać.

Wspominając profesorów

Kto z dostojnej profesury owych lat pozostał na trwałe w mej pamięci? Oczywiście przede wszystkim najbarwniejsze osobowości, takie jak profesor Witold Sylwanowicz (http://www.pogon.lt/Fundacja/Wilnianie_zasl/sylwanowicz.html) czy Kazimierz Ostrowski, z którymi stykaliśmy się na pierwszych latach nauczania. Spójrzmy jednak na kadrę pedagogiczną chronologicznie według studenckiego indeksu.

indeks img018660

Niewątpliwie wielką estymą wśród studentów cieszył się prof. Witold Sylwanowicz, który na wykład z anatomii prawidłowej wkraczał z liczną świtą asystencką. Wszyscy mieli czyściutkie, wykrochmalone, szeleszczące białe fartuchy oraz czepki na głowach. Naszym asystentem był dr Mieczysław Nowak – mieliśmy z nim dobre relacje. Chemię ogólną wykładał prof. Piotr Wierzchowski, zwany przez studentów „Mułem”, słynął z nudnych wykładów – przez cały czas pisał na tablicy wzory chemiczne odwrócony do studentów tyłem (http://mdw.wum.edu.pl/sites/mdw.wum.edu.pl/files/biul-11.pdf).

W moim indeksie niewątpliwie wyróżnia się podpis profesora Witolda Sylwanowicza – nie dość, że jest na pierwszym miejscu, to jeszcze złożony zielonym atramentem! Może ten kolor sugerować dostatek dóbr doczesnych w wczesnym socjalizmie, a także przypomina znany dowcip żydowski.

Żyd wybiera się w odwiedziny do rodziny w Rosji i ustala, jak będzie relacjonował w listach swój pobyt. Wszyscy są świadomi działającej cenzury i potencjalnych konsekwencji pisania prawdy. Najmądrzejszy w rodzinie proponuje:

Pisz o wszystkim pozytywnie, a to, co będzie negatywne, opisz zielonym atramentem, ale też w tonacji pozytywnej. My będziemy wiedzieli, co jest źle, a ciebie i siebie nie narazimy na ewentualne przykrości. Odważny turysta pojechał odwiedzić krewnych. Po miesiącu nadchodzi list.

Droga Rodzino,
wszystko jest tu wspaniałe! towarów dostatek, swobód obywatelskich też. Wszystko jest naprawdę super!
całuję was, Abraham
PS. Tu nie ma zielonego atramentu!

Jedno jest pewne – w czasach mojej lekarskiej młodości w PRL wszystkiego było pod dostatkiem, nawet był zielony atrament! Podpis prof. Witolda Sylwanowicza tego dowodem.

Z innych osobistości warto wspomnieć prof. Witolda Kapuścińskiego, u którego zdawałam egzamin z fizyki po I roku. Egzamin przebiegał w spokojnej atmosferze, w pewnym momencie dostałam pasujące mi pytanie, nabrałam głęboko powietrza w płuca, aby na wydechu błysnąć moją fizyczną wiedzą, gdy… zapinka mojego stanika rozpięła się, dekoncentrując mnie dość poważnie. Jakoś zdołałam zapanować nad wszystkim i otrzymałam piątkę.

ksiazki medyczne 660

Po zajęciach wpadaliśmy na kawę do „Colorado” w Alejach Jerozolimskich. Podobno w owych latach było w Warszawie 160 kawiarni. Niewiele, teraz 160 jest na dłuższej ulicy.

Drugi rok uchodził za ciężki głównie z powodu biochemii i egzaminu u prof. Ireny Mochnackiej, zwanej przez studentów „Rybeńką”. Niemniejszą sławą cieszyła się fizjologia.

Ćwiczenia z tych przedmiotów stanowiły poważne wyzwanie! Na biochemii dostawaliśmy probówki z kolorowym płynem, w którym pływały różne kationy i aniony. Dolewając różnych innych płynów, musieliśmy wykryć, co w tych cholernych probówkach jest... Zawsze musiałam korzystać ze znanego wszystkim studentom wsparcia osoby przygotowującej te mikstury. Na czym ono polegało? Kto wtedy nie studiował, ten się nie dowie. Z kolei na fizjologii musieliśmy obcować z żabami, może nawet je uśmiercać! 

Po latach dowiaduję się ciekawych informacji o profesurze fizjologicznej (http://fizjologia.amwaw.edu.pl/dokumenty/historia.pdf) – kontakty z nauką na całym świecie! W ówczesnych latach trudno to było zgadnąć.

Po drugim roku najpoważniejszym egzaminem była oczywiście anatomia prawidłowa. Poszła mi dobrze, inne przedmioty też. Najsłabiej biochemia – no ale i tak zdana za pierwszym podejściem. Wiele osób miało problemy z tym przedmiotem.

Zapamiętaliśmy prof. Kazimierza Ostrowskiego z histologii, miłośnika sportów różnych, w tym podobno skoku przez katedrę w celu odbycia wykładu dla studentów.

Trzeci rok studiów uchodził za nieco łatwiejszy, zaczynały się przedmioty kliniczne. Kontynuowaliśmy także naukę przedmiotów teoretycznych: anatomii patologicznej, zwanej dziś patomorfologią (nie wiem dlaczego!), mikrobiologii lekarskiej oraz fizjologii patologicznej. 

W katedrze anatomii patologicznej była zmiana szefa – przyszedł prof. Janusz Groniowski, robił na nas również spore wrażenie. Pod koniec roku akademickiego zachorował i przysłał do naszego kursu list, który kończył się słowami „Wasz Groniowski”. Byliśmy zachwyceni! To był pierwszy profesor, który oświadczył publicznie, że jest nasz! Chyba przez jakiś czas mieszkał na terenie zakładu po przeprowadzce z innego miasta. Zdawałam u niego egzamin – dostrzegłam, że ma jakiś problem z żyłami w kończynie dolnej, bo profesorska kończyna spoczywała na kanapie, ułożona wyżej.

Prof. Jan Walawski przeszedł w tym czasie na emeryturę, ale zaglądał do zakładu. Był niewysokiego wzrostu. Jeden z niesfornych asystentów dokonał modyfikacji katedry, z której profesor wygłaszał wykłady i podobno nie było go zbyt dobrze widać w wyniku tej przeróbki. Niesforny asystent, posiadacz czerwonego dyplomu, poszedł szukać szczęścia na chirurgii, ale tam też kariery nie zrobił. Czerwony dyplom nie był przepustką do sukcesów na całe życie...

Chwili wytchnienia dostarczały studentom zajęcia z wojska. Wykłady odbywały się w gmachu medycyny sądowej. Konieczna była obecność, inne aktywności nie były wymagane. Pamiętam wykładowcę chirurgii wojskowej w randze pułkownika, o pseudonimie „Krępulec”. Pan pułkownik tak nazywał opaskę uciskową i stąd pochodził jego nick, jak to powiedzielibyśmy współcześnie. Studenci szeptali między sobą na wykładach, a pułkownik ciągnął monotonnym głosem: Jeżeli żołnierz na polu walki straci przytomność, należy z osobistego zestawu opatrunkowego wyjąć agrafkę i przypiąć mu język do munduru, co chętnie bym uczynił każdemu słuchaczowi moich wykładów.

Półmetek!

Obok gmachu medycyny sądowej był Klub Medyka. Wpadaliśmy tam na kawę między zajęciami. W sali balowej bywały też spotkania ze słynnymi osobistościami, z których najważniejszą była Marlena Dietrich. Odwiedziła ona Klub Medyka w 1964 roku. Tłok na sali był olbrzymi. Nie udało mi się dostać do środka. Relację z pobytu Marleny Dietrich w Warszawie można obejrzeć na starej kronice filmowej: http://www.kronikarp.pl/szukaj,30000,tag-692432,strona-1. Widać także na tej kronice, że wśród studentek modne były chustki jako nakrycie głowy. Nosiłam taką! Choć dziś trudno mi to sobie wyobrazić.

Znany był pogląd, że student który dobrnął do półmetka, wcześniej czy później studia ukończy. Bal półmetkowy był więc ważnym wydarzeniem. Odbywał się w Klubie Medyka, znanego nie tylko z sali balowej, ale także z dobrej orkiestry grającej jazz.

Rok czwarty był dość ciężki. Oczywiście niebywałą frekwencją cieszyły się wykłady prof. Stefanii Jabłońskiej. Pani Profesor zawsze elegancka, z fryzurą prosto od fryzjera, w szykownym kostiumiku i szpileczkach prezentowała nam interesujące przypadki kliniczne. Przypadki wkraczały gołe, jedynie na głowach miały kaptury z białego płótna à la Ku-Klux-Klan z otworami na oczy i usta. Pani Profesor wskazywała na objaw pierwotny, zlokalizowany w miejscu typowym, i zachwycała się jego urodą. Aby wzmocnić efekt, niekiedy dodawała opis mikroskopowy: Proszę państwa, krętek blady pod mikroskopem ma królewskie ruchy! Musieliśmy dawać wiarę słowom pani Profesor. Nie widzieliśmy nigdy w skali mikro żadnego krętka, a w skali makro żadnego króla.

Chętnie chodziłam na wykłady prof. Ireny Haussmanowej z neurologii. Niesamowite wrażenie zrobił na mnie wykład, podczas którego opis aury padaczkowej został zilustrowany fragmentem prozy Dostojewskiego.

Sesja po IV roku poszła mi bardzo dobrze – same piątki w indeksie! Pracowałam też w komisji stołówkowej ZSP w ramach modnej w owych latach pracy społecznej. Mając dobre wyniki w nauce i aktywność w ZSP, złożyłam podanie o praktykę zagraniczną i przyznano mi ją. Podróżowaliśmy w grupie pociągiem na trasie Warszawa-Wilno-Daugavpils-Ryga. Mieszkaliśmy w akademikach studenckich. Dzięki temu, że kolega Janusz miał aparat fotograficzny, mam wyjątkowo bogatą dokumentację z tego wyjazdu (https://www.photoblog.com/mimax2/2016/08/15/15082016-wspomnien-czar-praktyka-studencka-w-rydze/).

Rok piąty to duże egzaminy kliniczne, ale poszedł mi dobrze, sesję zaliczyłam na same piątki! Po piątym roku był konkurs na najlepszego studenta AM – byłam laureatką tego konkursu. Dziekan podczas wręczania nagrody, którą była książka Od marzenia do odkrycia naukowego, zaoferował wsparcie przy poszukiwaniu pracy w murach Alma Mater.

Rok szósty można było skończyć wcześniej dzięki układowi ćwiczeń. Tak więc 29 lutego 1968 roku byłam już po wszystkich egzaminach. Nadciągał słynny Marzec 68 roku. W Medyku odbywały się zebrania, wiece. Ich przebieg transmitowano przez głośniki zainstalowane w stołówce studenckiej. Pierwszy raz coś takiego słyszałam i prawdę powiedziawszy, nie bardzo rozumiałam jako osoba niespecjalnie interesująca się polityką. Pojechałam do Krynicy odpocząć.

9gdl 11 2016250

Złożyłam podanie o staż podyplomowy, otrzymałam go i pracę rozpoczęłam 24 kwietnia 1968 roku w Państwowym Szpitalu Klinicznym nr 1 w Warszawie.

Krystyna Knypl

GdL 11_2016