Diagnoza: gorączka złota, rozdział 1

Krystyna Knypl

Goraczka zlota 4

Gorączka Złota jest schorzeniem o nawracającym przebiegu

                                         ***

Od autorki zamiast wstępu

Powieść "Diagnoza: gorączka złota" pisałam w latach 2011 / 2013, podróżując między Warszawą, Algierem, Oranem oraz Tipazą, gdzie znajdują się ruiny starożytnego miasta, wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. .Spotkanie z różnymi kulturami, minionymi światami (ruiny Tipazy są starsze niż Kartagina) z pewnością stwarzały klimat do twórczej inspiracji.

W mojej powieści występuje Nowy Wspaniały Świat, Rzeczywistość Rozszerzona, a także zawód receptologa. Naukowcy prowadzą badania nad szczepionką Muti-Vir-Virr, która jest podawana w szczepionkobusach. Działania niepożądane bywają groźne, odnotowywane są zgony sportowców którzy zaszczepili się Muti-Vir-Virrem.

Po 10 latach od napisania powieści i skonfrontowaniu jej z aktualnie otaczającą nas rzeczywistością dochodzę do wniosku, że jestem posiadaczką genu przepowiadania przyszłości - nazwijmy go po angielsku, to będzie bardziej poważnie i naukowo: The future predicting gene. Jest on jednym z 1184 genów związanych z żeńskim chromosomem X. Jak to odkryłam? Moja Matka Halina stawiała kabałę wielu osobom i miała poważne sukcesy w trafnym przepowiadaniu przyszłości w czasie II wojny światowej. Mój gen chyba uległ pewnej mutacji i wyraża się nie tylko w przewidywaniu, ale także opisywaniu przyszłości. Matka moja pięknie opowiadała różne historie, natomiast nie miała daru ich opisywania.

Rozdział 1. Powstanie nowej krainy

Mapa 2

 Mapa na której należy szukać Sarmalandii z jej dwoma odmianami Realandią i Wirtualandią

Granice pomiędzy poszczególnymi państwami od zawsze  były  sprawą  umowną.  Ich  przebieg  zmieniał  się  na przestrzeni  wieków  w  zależności  od  zaborczych  działań  silniejszych  sąsiadów  lub  podpisanych  traktatów  po  zakończonych  wojnach.  Do  negocjacyjnych  stołów  zasiadali  wówczas  specjalni  pełnomocnicy  zwycięzców  i  wodząc palcem po mapie, wytyczali, gdzie kończy się jedna, a gdzie zaczyna druga kraina.

W  pewnym momencie zauważono, że  takie  militarne ustalanie  granic wymaga zbyt dużych wysiłków, a także poważnych nakładów finansowych.  Zaczęto  więc  zastanawiać  się  nad  innymi,  tańszymi  sposobami  panowania  nad  ludźmi.  Poszukiwania  długi  czas  nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Zaczęto nawet mówić o Nowym Wspaniałym Świecie bez wojen, agresji i najazdów. Naturalna kolej wszystkich życiowych procesów wymaga jednak nieustannego łączenia się i podziałów, w wyniku czego powstają nowe byty i struktury.

Był nim na przykład Związek Samodzielnych Republik Realandzkich (ZSRR), ale kreacja ta wystarczyła tylko na jakiś czas. Konieczne były dalsze nowe podziały. Zgodnie z odwiecznym prawem natury świat  podzielił się na dwie dotychczas nieznane krainy - Realandię i Wirtualandię.  Początkowo  granice  między  nimi  występowały  jedynie  czasowo, były dyskretne, wręcz prawie niezauważalne. Podział ten, choć początkowo nie przez każdego rozumiany, stale się pogłębiał. Ekspansja Wirtualandii była na tyle atrakcyjna i do tej pory niespotykana, że ulegał jej prawie każdy mieszkaniec Realandii. Dlaczego tak się działo? Głowili się nad tym zagadnieniem najwięksi mędrcy i najznamienitsi uczeni, ale wnioski płynące z rozmyślań były raczej skromne. Wszystko działo się po raz pierwszy w historii ludzkości i to, co do tej pory wiedziano o najróżniejszych podziałach, nie miało w tym wypadku żadnego zastosowania. Jedyna reguła, którą dało się zauważyć, była taka, że przeważał kierunek przemieszczania się mieszkańców z Realandii do Wirtualandii. Gdyby szukać pierwowzorów, to może dałoby się wyprowadzić pewną analogię do kierunku przemieszczania się ludzi z  krajów bez perspektyw  do miejsc dających nadzieję  na lepszą przyszłość.

 Życie w Realandii od pewnego czasu stało się wprost niemożliwe do zaakceptowania przez każdego, kto miał choć odrobinę instynktu samozachowawczego. Między ludźmi narastała agresja słowna, we wszystkich dziedzinach życia panował chaos i beznadzieja. Pieniądze znikały  z  rynku,  szalały  kursy  wszystkich  akcji  i  walut.  Wahaniom  nie oparł się tajemniczy newcoin wirtualandzki. Szeptano, że może on  nawet  zagrozić  realowi  ameerlandzkiemu  i  innym  znanym  na  rynkach finansowych realom.

W  każdym  zakątku  poszczególnych  prowincji  Realandii  trwały  żmudne  starania,  aby  zgarnąć  jak  najwięcej  dla  siebie,  schować  zagrabione  pieniądze  na  czarną  godzinę  i  z  nikim  się  nie  podzielić.  Pesymiści  codziennie  wieszczyli  rychłe  nadejście  owej  czarnej  godziny, ale nikt nie wiedział, kiedy ona tak w istocie wybije. Jutro, pojutrze, za tydzień, za miesiąc, a może zgoła za rok? Każdy termin był w równiej mierze realny, co nieprawdziwy.

Tego, że od dawna zapowiadany Naprawdę Wielki Kryzys (NWK) nadejdzie  w  końcu  też  do  Realandii,  wszyscy  byli  pewni.  Jednak  nikt, ale to absolutnie nikt, nie wiedział nie tylko kiedy tak w istocie przyjdzie,  ale  i  z  której  strony  zaatakuje  oraz  jaką  postać  ostatecznie  przybierze.  Ba,  nie  było  tak  do  końca  wiadomo,  co  to  jest  za  zjawisko, ten cały Naprawdę Wielki Kryzys. Nie wiedziano, co jest jego przyczyną, co go nakręca, a co hamuje. W końcu od dawna na świecie nie było żadnych naturalnych kataklizmów na skalę globalną, powodzi  ogarniających  kontynenty  ani  trzęsień  ziemi  doszczętnie  rujnujących wszystkie miasta. Nie toczyły się żadne wielkie wojny światowe, nie licząc oczywiście drobnych w skali całego kontynentu potyczek wszczynanych po to jedynie, aby dzielni żołnierze nie wyszli z wprawy, sprzęt bojowy nie zardzewiał od nieużywania, a przemysł zbrojeniowy nie zbankrutował. Dlaczego miałby więc nadejść kryzys? Na  wszelki  wypadek  trwały  przygotowania,  próby  generalne, przymiarki  i  czynności  dostosowawcze  do  tego,  co  podobno  było  nieuchronne, bo skoro już niejeden raz się zdarzyło, to i zdarzy się teraz. Kiedy to szaleństwo mogło się zacząć?

Chicago złote wejscie

 Wejście do Ameerland Global Bank w Unii Stanów Autonomicznych

Obserwatorzy  obdarzeni  nadczynnością pamięci przypuszczali,  że może trzeba by z uwagą przestudiować przebieg pewnej narady w Ameerland Global Bank w Unii Stanów Autonomicznych (USA). Podczas tej narady, odbytej przed kilku laty, stary William F. Johnson rzucił myśl:

- Skoro wszyscy coraz dłużej przebywają w tej całej Wirtualandii, to... hmmm - zaczął swój wywód wielki bankowy guru - to taki tryb życia musi się odbić na gospodarce w realnej rzeczywistości. Niemożliwe, żeby całodobowe siedzenie w tej dziwnej krainie, która nie do końca wiadomo, czy istnieje, nie pozostawało bez wpływu na resztę świata.

Tak się zatopią w tej całej wirtualnej fikcji, że przestaną chodzić do pracy, zarabiać i wydawać pieniądze, aż w końcu sprowadzą kryzys gospodarczy  na  cały  świat.  Lepiej  się  przygotować  i  zabezpieczyć  trochę kapitału na czarną godzinę. Człowiek przezorny jest zawsze przygotowany...    kontynuował  William  F.  Johnson.  –  Może  więc ściągnijmy trochę kapitału z rynku, tak na wszelki wypadek. Zrobimy coś w rodzaju żelaznej rezerwy dla naszych portfeli, kont i majątków. Takiej  wskazówki  bankowcom  zgromadzonym  na  naradzie  nie  trzeba było dwa raz powtarzać. Wszystko, co powiedział stary William, miało w Ameerland Global Bank status wyroczni, która nigdy się nie myli. W końcu przewidział parę zdarzeń na rynkach kapitałowych z dużym wyprzedzeniem i bank całkiem dobrze na tym wyszedł. Zaczęto więc gromadzić zapasy gotówki na ową mającą nadejść czarną godzinę, której tak naprawdę nie był w stanie wybić żaden zegar.

No, może był to tylko ten zegar, który tykał w wyobraźni przesadnie ostrożnych uczestników pamiętnej bankowej narady.

–  Przekonamy  rząd  Unii  Stanów  Autonomicznych,  że  należy podnieść poziom rezerw budżetowych i zmniejszyć oprocentowanie lokat we wszystkich bankach – postanowiono na pierwszej z narad operacyjnych po spotkaniu z Williamem F. Johnsonem.

Jak postanowiono, tak zrobiono w Ameerland Global Banku, a skoro taki ruch wykonał bankowy gigant, inne, mniejsze banki nie miały wyboru. Strumienie zasobów pieniężnych do tej pory swobodnie i bez ograniczeń hulające na wolnym rynku zaczęto kierować do przepastnych  skarbców bankowych, do których rzadko kto miał dostęp. Co więcej, nie każdy, kto tam bywał, miał pojęcie o zasobach całości. Długie, kręte korytarze, słabe oświetlenie, wprowadzanie kolejnych kodów zabezpieczających następne grube, opancerzone drzwi nie sprzyjały  zapamiętywaniu topografii skarbca, a tym bardziej jego zawartości.

W pierwszym roku tych działań ani się obejrzano, jak zgarnięto  z rynku 7,50% krążącej gotówki i zamrożono ją w bankowych sejfach. W następnym roku ściągnięto 8,25% kapitału i nic nie wskazywało, żeby to był koniec operacji przygotowawczych do Naprawdę Wielkiego Kryzysu.

W  rezultacie  cała  produkcja  przemysłowa,  handel,  usługi,  fabryki zaczęły pracować w innym rytmie i według zupełnie nowych reguł. Kolejne dziedziny gospodarki załamywały się pod wpływem tajemniczo znikających z rynku pieniędzy. Produkcja we wszystkich dziedzinach zwalniała, zmniejszała się liczba zamówień, obniżała się konsumpcja wszelkich dóbr.

Ci,  którzy  sugerowali,  że  Naprawdę  Wielki  Kryzys  do  nich  nie dojdzie, nie wiedzieli w istocie, co mówią. Myśl o nadciągającym kryzysie rozprzestrzeniała się niejako siłami natury, wirowała w świecie, tworząc kolejne toksyczne zakręty i zamęty, niczym pył z wulkanu tuż po wybuchu. W kolejnych latach coraz więcej i więcej pieniędzy lądowało na tajnych kontach, w bankowych sejfach, w strzeżonych podziemiach  i  innych  miejscach,  o  których  istnieniu  zwykli  śmiertelnicy nie mieli najmniejszego pojęcia.

Uznano też za celowe podniesienie bankowych rezerw kapitałowych w czystym złocie

- Pieniądze to tylko papierki, których wartość ustalamy my - mówili zwolennicy tej teorii. Liczy się czyste złoto, tylko złoto. Od wieków tak było, dlaczego daliśmy się przekonać, że te papierki z podobiznami dziwnych postaci są takie wartościowe? Złoto jest po to, aby je zdobywać, gromadzić, podziwiać - przekonywali swoich oponentów.

- Nie gorączkujcie się tak w sprawie zwiększenia zasobów złota – odpowiadali zwolennicy banknotów. W końcu ile jest złota w bankach, wiemy tylko my, to tajemnica bankowa!

Ten rozciągliwy jak najlepsza guma termin pozwalał nie zwierzać się bez potrzeby szerokim rzeszom klientów z kolejnych pomysłów i ustaleń rad nadzorczych.

Prawie wszyscy mieszkańcy Nowego Wspaniałego Świata z czasem zorientowali się, na czym w ogólnych zarysach polegają nadciągające zmiany. Jedynie osobnicy wychowani w systemie lokującym zdrowie ludzkie  na  samym  szczycie  cenionych  wartości  nie  byli  w  stanie  zrozumieć nadciągającego zagrożenia. Najzwyczajniej w świecie nie wierzyli, że reguły nowej dziwnej gry rynkowej ogarną także medycynę. Pocieszali  siebie  nawzajem,  że  zdrowie  jest  dla  każdego  człowieka  najważniejsze i nikt nie odważy się zmienić tego systemu wartości.

Choć powtarzali tę frazę w kółko i bez końca, w głębi duszy czuli, że nie  mogą  mieć  stuprocentowej  pewności  o  słuszności  głoszonych  poglądów co do finansowej nietykalności medycyny.

Po paru kolejnych latach funkcjonowania nowych zasad rynkowych nastąpiło zmniejszenie ilości krążących pieniędzy do tego stopnia, że niedobór zaczęto odczuwać także w medycynie. Ponieważ natura nie przewiduje próżni jako zjawiska normalnego, narastający niedobór pieniędzy w medycynie politycy zaczęli zastępować nadmiarem słów. W toczonych przez nich rozmowach o medycynie pojawiały się coraz częściej niekończące się obietnice i słowa-kołysanki, mantry, które miały za zadanie jedynie uśpić czujność obywateli. Karierę zaczęły robić  takie  określenia  jak  satysfakcja  pacjenta,  empatia,  dołożymy starań, gwarantujemy równy dostęp,  skontrolujemy, kto jest winien niedoborom. Słowem określenia, które niczego pacjentom nie gwarantowały, lecz tylko stwarzały złudzenia rzekomo podejmowanych starań. Wprawdzie uszy wielu pacjentów miały się dobrze od tych słów-obiecanek, ale gorzej było z pozostałymi narządami, zwłaszcza tymi niedomagającymi. Jednak dominacja uszu nad resztą ciała w sferze słownej zapewniała póki co wysoki poziom wiary w poczynania władzy.

Lekarze, którzy z czasem lepiej rozpoznali nadciągające zagrożenia, rozpoczęli przygotowania, początkowo osobiste, a potem także zawodowe. Jedni szukali dobrych lokat oszczędności, inni przerzucali się na nowe specjalności medyczne, jeszcze inni rozglądali się za emigracją wewnętrzną lub taką prawdziwą, zewnętrzną, na odległe lądy.

Nic  więc  dziwnego,  że  dr  Matylda  Przekora,  nie  tracąc  dłużej  czasu na namysły, które mogłyby sprowadzić ją do stanu wyczerpania finansowego i emocjonalnego, postanowiła oddalić się na bezpieczną odległość od wyuczonego za młodu zawodu pocieszycielki wszystkich strapionych, spragnionych i nienasyconych. Postanowiła stanowczo, że nie będzie do końca życia tylko i wyłącznie emerytowaną internistką z Sarmawy. Matylda miała wprawdzie anemiczny i wlokący się przez lata romans z arteriologią, ale był on zbyt blady, aby zapewnił błyskotliwa karierę w Nowym Wspaniałym Świecie. Od całkowitego towarzyskiego zapomnienia uratować ją mogła nowa kreacja zawodowa i życiowa, realizowana w innej przestrzeni, w  nowym  wymiarze,  a  może  zgoła  w  egzotycznej  krainie.  Matylda  była pewna, że stać ją na pisanie dzieł o objętości słów większej niż na tradycyjnej recepcie, mieszczącej nawet tak długie nazwy jak Kalium hypermanganicum lub tak tajemnicze  jak  Natrium thiosulfuricum. Ileż  czasu  mógł  poświęcić  każdy  czytelnik  na  smakowanie  takich  słów?  Maleńką  chwilkę,  a  w  końcu  przecież  nie  o  to  chodziło,  aby  przyciągnąć uwagę czytelnika na minutę, lecz przykuć ją na długie godziny, skłonić do refleksji lub rozpalić wyobraźnię. Gdzie więc Matylda powinna się udać dla zrealizowania nowych postanowień? 

Najbliżej, nieomal na wyciągnięcie ręki była oczywiście Wirtualandia, piękna kraina pełna emocji i namiętności, do której wyemigrował już niejeden lekarz rozczarowany otaczającą go rzeczywistością. Nie pozostało więc Matyldzie nic innego, jak zostawić bagaż dotychczasowych  doświadczeń  zawodowych  w  przechowalni  egzotycznych  wspomnień z młodości i lat dojrzałych, a następnie udać się na emigrację do nowej, ekscytującej krainy, zwanej Wirtualandią.

Pocieszająca była okoliczność, że nie trzeba było kupować żadnych biletów do tej krainy, ubiegać się o wizy wjazdowe ani nostryfikować dyplomów. Poza tym zawsze można było wrócić do Realandii, gdyby rozwinął  się  zespół  tęsknoty  za  ekstremalnie  silnymi  wrażeniami,  które  były gwarantowaną  i  nieodłączną  składową  zawodowego  kontaktu z medycyną.

Gdzie dokładnie leżała tajemnicza Wirtualandia, tego nie wiedział nikt. Każdy z przybyłych z Realandii emigrantów zapytany o dokładniejszą lokalizację swojego nowego miejsca bytowania mówił coś innego.

Co gorsza, nie było żadnych map ani przewodników po Wirtualandii. Dla  wielu  lekarzy  miejscem  wirtualnej  emigracji  z  Sarmalandii  był  portal  www.penicilium-3x800000j.=2,4mln.  Była  to  kraina  niepodobna do żadnej innej znanej w realu. Wszystko się w niej kłębiło, mieszało,  bulgotało  i  funkcjonowało  według  praw  oraz  przepisów  niespotykanych nigdzie indziej. Na przykład trudno było uwierzyć, że nie ma tam ordynatorów i dyrektorów, a wszystko działa! Tym,  co  pociągało  większość  bywalców  www.penicilium-3x800000j.=2,4mln, było uczucie wolności, nieskończona możliwość ciągle  nowych  kreacji,  wcielania  się  w  kolejne  niecodzienne  role,  a także niewygórowane wymagania finansowe dla przebywania w tej krainie. Szczególnie porywająca była możliwość wcielanie się w role niedostępne w życiu realnym. Szpitalna szara myszka zamieniała się w  groźną  lwicę,  która  ryczała  na  każdego.  Dla  odmiany  płochliwy  teoretyk medycyny grał rolę praktyka, który wszystko potrafi, a podstarzały amant stroił się w piórka młodego uwodziciela. Ilość możliwych wcieleń w Wirtualandii była praktycznie niepoliczalna. Nikt nie był tym, kim los kazał mu być w realu. To złudne uczucie wolności wyborów leżało u podstaw wszystkich wirtualnych szaleństw. Co więcej, każdy mógł codziennie, za każdym przekroczeniem granicy Wirtualandii, być kimś innym. Za każdym kliknięciem, a nie tylko gdy zebrało mu się na desperacką realną odwagę lub gdy stan konta na to pozwalał.

Nic więc dziwnego, że status korespondenta ślącego barwne opisy o przemieszczaniu się ludzi pomiędzy Realandią i Wirtualandią mógł być dla Matyldy, lubiącej silne wrażenia, bardzo interesującym wyzwaniem twórczym. Wprawdzie dobiegające odgłosy sugerowały, że  może  to  być  rola  korespondenta  wojennego,  no  ale  czegóż  się  nie robi dla przyszłej sławy? Pytającym gdzie dokładnie zmierza się udać,  odpowiadała,  że  myśli  o  nadmorskim  Afrieerze,  położonym  na kontynencie zwanym Afrieerią. Dlaczego właśnie tam? – dociekali niezorientowani w geografii Nowego Wspaniałego Świat.

Na to pytanie Matylda odpowiadała, że od zawsze marzyła o dalekiej i egzotycznej podróży, podczas której wzorem znanych twórców napisze powieść porywającą szerokie rzesze czytelników.

Dodawała też, że chce mieszkać w eleganckiej rezydencji nad brzegiem morza i wsłuchiwać się w szum fal podczas pracy twórczej. Spakowała  więc  trochę  rzeczy  osobistych,  laptop,  aparat  fotograficzny i pognała hen, w siną dal. Mignęła komuś przy odprawie biletowej  w  Sarnawie,  stolicy  Sarmalandii  i  zniknęła  w  czeluściach nowego dworca lotniczego (SAR). Ciąg dalszy pod linkiem https://www.gazeta-dla-lekarzy.com/images/ksiazki/Diagnoza_goraczka_zlota.pdf

 

Krystyna w Tipazie 3

GdL 6/2022