- Szczegóły
-
Kategoria: Artykuły redaktor naczelnej
-
Opublikowano: wtorek, 29.08.2023, 19:25
-
Odsłony: 1327
Poprzedni rozdział
https://www.gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/ogwiazdkowane/51-artykuly-redaktor-naczelnej/2554-historia-sie-zmienia-przez-pokolenia-rozdzial-19-staz-podyplomowy-studia-doktoranckie-specjalizacje
Krystyna Knypl
Rozdział 20. Ach, co to był za ślub
Piosenka https://www.youtube.com/watch?v=WVwu9gwAYTo
Realia życia młodej dziewczyny, która nie będąc do końca świadoma konsekwencji swojego czynu, złożyła przysięgę Hipokratesa, nie sprzyjały oddawaniu się pasji tańczenia tanga. Rytmu nie wyznaczały takty tanga lecz całodobowe dyżury, poranne odprawy, egzaminy specjalizacyjne, pisanie prac naukowych, prowadzenie badań do doktoratu oraz służba ludzkości wynikająca z tzw. powołania do medycyny. Istniało podobno także powołanie do małżeństwa, ale które było ważniejsze tego nie wiedział nikt!
Tango jak każdy taniec, a także wszelkie inne aktywności fizyczne mogą być wykonywane na różne sposoby. Ważne jest aby wykonawcy mieli opracowaną strategię, która jest także niezbędna w pozyskaniu względów przyszłego współmałżonka.
Francis zamyślony nad strategią oczarowania Matyldy
Matylda w wersji de luxe ;)
Matylda w wersji szpitalnej
Świadczy o tym kostiumik z słynnego w owych latach magazynu Moda Polska oraz pomalowane paznokcie (sic!), to musiał być urlop!
Moda Polska
Źródło ilustracji:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Moda_Polska
Dziewczyny wychodziły za mąż z różnych pobudek; z miłości, z konieczności, z rozsądku, z wyrachowania, a także z wielu innych powodów. Czy któraś dziewczyna wyszła za mąż z powołania? W kręgu koleżanek Matyldy kroniki towarzyskie nie odnotowały takiego przypadku.
Dziewczyny w podjęciu decyzji o małżeństwie nie były osamotnione. Matki, ojcowie, rodzeństwo a także koleżanki i koledzy aktywnie uczestniczyli w aranżowaniu zamęścia. W przypadku Matyldy okoliczności były nieco inne, a mianowicie okoliczności zamęścia były wywróżone przez jej matkę Halinkę, utalentowaną kabalistkę.
Halinka, matka Matyldy, znakomita kabalistka
- Ty to sobie męża wyleczysz - było wróżbą jaką Matylda wielokrotnie słyszała od swojej matki Halinki.
- Matka, skup się i spójrz w moją przyszłość wnikliwie i dociekliwie! Niby który z tych siedemdziesięciolatków, tłumnie przybywających na oddział chorób wszelakich miałby być moim przyszłym mężem? - pytała Matylda poirytowana wróżbami matki.
- Przyglądaj się dokładnie wszystkim pacjentom, karty nie kłamią - odpowiadała Halinka.
Wróżby podobnie jak plany życiowe bywają krótkoterminowe oraz długoterminowe. Przyglądawszy się przez długi czas niezliczonej rzeszy siedemdziesięciolatków w żadnym z nich nie widziała kandydata na swojego przyszłego męża.
Na kolejny czerwcowy niedzielny dyżur wybrała się nie spodziewając się, że będzie on miał przełomowe, a nawet historyczne znaczenie w jej życiu. Ot, jeden z wielu dyżurów w lekarskim życiu...
Kartka z kalendarza, pamiętnego dnia
Źródło ilustracji: https://www.kalbi.pl/kartka-z-kalendarza-17-czerwca-1979
Dyżur przebiegał spokojnie, podczas wieczornego obchodu Matylda na sali mieszczącej się na końcu szpitalnego korytarza, zobaczyła pacjenta nie widzianego rano ani nie przyjmowanego przez nią w ramach skierowań z izby przyjęć.
Zdziwiona tym niespodziewanym odkryciem wygłosiła do pacjenta pamiętną frazę:
- A pan co tu robi? - zapytała Matylda.
- Leżę sobie - odparł pacjent.
- No tak, to widzę, ale skąd się pan wziął? - doprecyzowała.
- Z izby przyjęć - odparł pacjent.
- Muszę sprawdzić dokumentację dotyczącą pańskiego przyjęcia do szpitala w dyżurce pielęgniarek, za chwilę wrócę - oznajmiła. To co znalazła w dyżurce przyprawiło ją o lekki zawrót głowy. Pacjent nie dość, że miał sporą niedokrwistość, to jeszcze dla wzmocnienia efektu pierwszego wrażenia z dokumentów wynikało, że był dziennikarzem znanego czasopisma.
- No tak, sławę na łamach mediów mam zapewnioną - pomyślała Matylda mocno sfrustrowana swoimi odkryciami. Wizja popularności w mediach okazała się prorocza, ale mechanizm jej realizacji okazał się być zupełnie inny, niż ten który sobie w pierwszej chwili wyobraziła.
Pacjent z przydziału trafił pod opiekę jednej z koleżanek, która po dwu tygodniach z powodu wyjazdu na urlopu, przekazała go ponownie Matyldzie. Jak przeznaczenie coś postanowi to nie ma siły, żeby było inaczej - pomyślała po latach Matylda.
Dalsza kuracja pacjenta przebiegła pomyślnie, a dla utrwalenia uzyskanej poprawy stanu zdrowia, wysłała go do sanatorium. Sprawa wyglądała na zakończoną, przynajmniej z lekarskiego punktu widzenia. Wyczerpana obowiązkami Matylda udała się na urlop nad Adriatyk.
Matylda pod palmą nad Adriatykiem
Po roku od wypisania ze szpitala pacjent doszedł do wniosku, że nie otrzymał dostatecznie dokładnych zaleceń dietetycznych, zadzwonił do Matyldy i poprosił o spotkanie poza szpitalem. Nie codziennie pacjenci jako miejsce spotkania z lekarzem prowadzącym proponują kawiarnię eleganckiego hotelu, więc lekko oszołomiona propozycją złożoną w nieco flirciarskiej atmosferze rozmowy, Matylda wyraziła zgodę na tę nietypową lokalizację konsultacji.
Bar mleczny Prasowy
Mogli umówić się na spotkanie w wersji prasowej, niskobudżetowej, w barze "Prasowym", w którym podawano dania mleczne. Jednak pacjent zainwestował w wersję wysokobudżetową, którą uzupełniał piękny bukiet kwiatów wręczony Matyldzie.
Hotel w którym Matylda pracowała jako lekarz zakładowy
Z poradni lekarza zakładowego do miejsca spotkania było blisko, więc po zakończeniu przyjęć pacjentów Matylda nieśpiesznym krokiem udała się - jak pokazał czas - ku swojemu przeznaczeniu, będącym spełnieniem wróżby matki.
Miejsce pierwszego, pozaszpitalnego spotkania Matyldy i Francisa
Po dwugodzinnej rozmowie okazało się, że nie wszystko zostało omówione podczas pierwszego spotkania i konieczne jest następne. Podczas kolejnych spotkań, odbywanych codziennie,Matylda zaczęła podejrzewać, że naruszyła art. 14 Kodeksu Etyki Lekarskiej, który mówi, że lekarz nie może wykorzystywać swego wpływu na pacjenta w innym celu niż leczniczy. Naturalną konsekwencją kolejnych spotkań było przejście na ty. Wszystko wskazywało, że wywarła na pacjenta wpływ inny niż leczniczy, ale szczęśliwie w tych odległych już latach nie straszono lekarzy co pięć minut odbieraniem prawa wykonywania zawodu, za każdy nieprawomyślny gest lub decyzję. Dla dokładności narracji należy dodać, że pacjent też zaczął wywierać na Matyldę wpływ inny niż medyczny.
Wejście do kawiarni
Wejście do kawiarni, po prawej widoczne logo hotelu
Efektem kolejnych spotkań odbywanych codziennie, podczas których otrzymywała kwiaty, było spostrzeżenie:
- Mogłabyś nosić podwójne nazwisko, Matyldo - zauważył Francis po dwóch tygodniach codziennych spotkań.
- Czy mam rozumieć, że są to oświadczyny? - zapytała.
- Tak, oczywiście! Zostań moją żoną! - Francis doprecyzował formalnie swoją propozycję.
- Matka mi wróżyła, że wyleczę sobie męża, a ponieważ jesteś wyleczony więc niech się spełni jej wróżba! - odpowiedziała Matylda.
"Mąż z ogłoszenia" - to książka napisana przez pacjentkę Matyldy
Był mąż z ogłoszenia, może być mąż ze szpitala - pomyślała Matylda przeglądając otrzymaną od pacjentki książkę wspomnieniową o okolicznościach małżeństwa. Ślub odbył się w trzy miesiące od pierwszego spotkania i był sporym wydarzeniem towarzyskim, bowiem wcześniej kroniki szpitalne nie odnotowały takiego przypadku, żeby lekarka wychodziła za mąż za pacjenta.
Francis skupia się na strategii zaobrączkowania Matyldy
Było co zbierać bowiem na ślub przybyło około 150 osób i sala w Urzędzie Stanu Cywilnego z trudem pomieściła wszystkich gości.
Jako bukiet ślubny Matylda miała jedną pąsową róże
Róża była skomponowana kolorystycznie z bluzką w podobnym kolorze oraz kostiumikiem w kolorze kremowym.
Następny rozdział
https://www.gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/ogwiazdkowane/51-artykuly-redaktor-naczelnej/2556-historia-sie-zmienia-przez-pokolenia-rozdzial-21-medycyna-i-macierzynstwo
Krystyna Knypl
GdL 8/2023
- Szczegóły
-
Kategoria: Artykuły redaktor naczelnej
-
Opublikowano: wtorek, 29.08.2023, 19:21
-
Odsłony: 1413
Poprzedni rozdział
https://www.gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/ogwiazdkowane/51-artykuly-redaktor-naczelnej/2553-historia-sie-zmienia-przez-pokolenia-rozdzial-18-krystyna-wybiera-medycyne-jako-kierunek-swoich-studiow
Krystyna Knypl
Rozdział 19. Zajęcia kliniczne, staż podyplomowy, studia doktoranckie, specjalizacje
W Państwowym Szpitalu Klinicznym nr 1 (PSK) przy ulicy Lindleya 4 i Nowogrodzkiej 59 był miejscem, w którym odbywaliśmy ćwiczenia z chorób wewnętrznych. Pierwsze ćwiczenia miałam w III Klinice Chorób Wewnętrznych, a naszą asystentką była dr Regina Hintz.
W dalszych latach ćwiczenia odbywałam w I Klinice Chorób Wewnętrznych, naszymi asystentkami były dr Halina Lipska-Koziołowa oraz doc. Zofia Migdalska. Egzamin z interny zdawałam u prof. Marka Sznajdermana w II Klinice Chorób Wewnętrznych.
Dlaczego zdecydowałam się na ubieganie się o staż w PSK nr 1?
Zachętą była złożona publicznie deklaracja prof. Zdzisława Łapińskiego podczas ogłaszania wyników konkursu na wzorowego studenta o możliwości ubiegania się o staż podyplomowy w Akademii Medycznej. Uroczystość odbyła się 6 grudnia 1967 roku w Domu Medyka, który przedstawia fotografia z tamtych lat.
Prof. Zdzisław Łapiński
Dom Medyka w Warszawie, ul. Oczki 5
Nagrodą była książka Od marzenia do odkrycia naukowego. Jak być naukowcem Hansa Seyle, wydana w 1967 roku, bestseller owych czasów. Trudno o bardziej inspirującą i zarazem prowokującą lekturę dla osoby rozpoczynającej karierę lekarską!
Autor dzieła wprowadził do medycyny pojęcie stressu, miał nawet przydomek dr Stress. Może powinien być nazywany dr Pech, był bowiem aż 10-krotnie nominowany do Nagrody Nobla, ale jej nigdy nie otrzymał. Jeśli uznać, że była to moja inspiracja na początku drogi lekarskiej, to można zauważyć po latach, że kopiowałam – oczywiście na mniejszą skalę! – los jej autora. Tymczasem byłam Kobietą Sukcesu – otrzymałam skierowanie na staż podyplomowy w Akademii Medycznej!
Po otrzymaniu dyplomu (29 lutego 1968 r.) złożyłam podanie o staż w Akademii Medycznej i po niedługim oczekiwaniu go otrzymałam. Mogłam wybierać spośród klinik wewnętrznych. Zdecydowałam się na klinikę, w której nie miałam ćwiczeń, nie wykazałam się niekompetencją, no i zdałam egzamin dyplomowy z interny na piątkę. Pracę rozpoczęłam 24 kwietnia 1968 roku. Tak więc profesor Zdzisław Łapiński jest moim „ojcem chrzestnym” służbowych relacji z Akademią Medyczną.
Państwowy Szpital Kliniczny nr 1 w Warszawie, wejście do dawnej III Kliniki Chorób Wewnętrznych
W czasie studiów nie miałam okazji słuchać wykładów, ale odbywałam ćwiczenia w klinice przez niego kierowanej oraz zdawałam u profesora egzamin dyplomowy z chirurgii. Oczywiście poświęciliśmy chwilę ustaleniu naszych rodowodów z uwagi na moje panieńskie nazwisko jednakowe z profesorskim.
Profesor urodził się w Siedlcach 25 listopada 1909 roku, zmarł w 1995 roku w Warszawie. Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego ukończył w 1934 roku, stopień doktora medycyny uzyskał w 1939 roku, docenta w 1954 roku, prof. nadzwyczajnego w 1964 roku, prof. zwyczajnego w 1970 roku. Był obdarzony wybitnym talentem chirurgicznym, pracował w latach 1936-1944 w Szpitalu Dzieciątka Jezus oraz w Szpitalu Wolskim. Brał udział w Powstaniu Warszawskim. W latach 1945-1960 pracował w I Klinice Chirurgicznej Akademii Medycznej, a potem w II Klinice Chirurgicznej AM w Szpitalu Przemienienia Pańskiego. Odbywał staże naukowe w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii oraz RFN. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.
W latach 1966-1969 był dziekanem Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Warszawie i z jego rąk otrzymałam dyplom lekarza 6 maja 1968 roku. Uroczystość odbywała się w Domu Medyka przy ulicy Oczki w Warszawie.
Profesor od 1 września 1954 do 1 września 1955 r. pełnił obowiązki kierownika Kliniki Chirurgicznej Polskiego Szpitala w Ham-Hyn w Korei Północnej. W Polskiej Misji Medycznej uczestniczyło także wielu innych znanych mi osobiście starszych kolegów lekarzy. Ich wspomnienia stały się inspiracją do napisania przeze mnie dwu artykułów: Polska Misja Medyczna w Korei cz. 1 https://gazeta-dla-lekarzy.gazeta-dla-lekarzy.kylos.pl/index.php/wybrane-artykuly/418-szpital-polskiego-czerwonego-krzyza-w-korei-polnocnej oraz Szpital Polskiego Czerwonego Krzyża w Korei Północnej https://gazeta-dla-lekarzy.gazeta-dla-lekarzy.kylos.pl/index.php/medycyna-oparta-na-wspomnieniach/420-szpital-polskiego-czerwonego-krzyza-w-korei-polnocnej-2. Artykuły te są cytowane w międzynarodowym piśmiennictwie dotyczącym historii Korei https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wazniejsze-nowosci/1027-artykuly-z-gdl-o-polskiej-misji-medycznej-w-korei-polnocnej-cytowane-w-pismiennictwie-miedzynarodowym.
Procedury związane z otrzymaniem stażu podyplomowego w Akademii Medycznej przebiegały sprawnie, bo do pracy zgłosiłam się 24 kwietnia 1968 roku. Zaczęłam od pani Józefiny Kownackiej, u której zapisywałam się na egzamin z interny. Pani Józefina poinformowała mnie, że muszę udać się do sekretariatu na pierwszym piętrze załatwiającego sprawy przyjęcia nowych pracowników, gdzie urzędowała pani Cecylia Szolowa. Wyrecytowałam formułkę o skierowaniu na staż i wręczyłam pismo z Akademii Medycznej.
Dowiedziałam się, że mam zejść do pokoju asystentów i poczekać na dr Teresę Wąsowską. Zapytałam, jak wygląda pani adiunkt, bo nie mając w klinice ćwiczeń, praktycznie poza poznaną podczas egzaminu Ewą Bar-Andziak nie znałam nikogo.
– Przystojna brunetka – padła odpowiedź.
W późniejszych latach spostrzegłam, że pani Cecylia miała pogodną naturę i dużą odporność na otaczające ją szczegóły najbliższego otoczenia. Gdy wchodziliśmy do archiwum, zwykle pytała: „Czego chcesz, córeńko?” Może wtedy właśnie urzekło mnie to słowo, bo do mojej córki Katarzyny zwracam się per córeńko.
Nasze relacje z sekretariatem kliniki były bardzo przyjazne. Gdy urodziła się Kate, wiedziałam, że nie powrócę do pracy na oddziale. Zdecydowana byłam odbyć urlop wychowawczy. Początkowo wzięłam rok urlopu za radą pani Krystyny Mączkowej, sekretarki, która dołączyła do naszego zespołu po odejściu pani Cecylii na emeryturę.
– Pani doktor, idą niepewne czasy. Może będzie pani musiała wrócić do pracy wcześniej? Zawsze może pani przedłużyć urlop.
Uznałam, że rada jest słuszna. Mąż mój pracował wówczas jako sekretarz redakcji „Przeglądu Technicznego”, tygodnika o profilu społeczno-politycznym. Mimo „ścisłego” tytułu pisma, zajmowało się ono wieloma tematami i skupiło najlepszych krajowych dziennikarzy i grafików. Wkrótce dziennikarze mieli być poddani procesowi weryfikacji i mogło się zdarzyć, że zostaniemy bez środków do życia. Zostawienie sobie możliwości wcześniejszego powrotu do pracy było więc uzasadnione i podziękowałam pani Krystynie za radę. Lubili ją wszyscy asystenci. Prezentowała inny styl niż pani Cecylia, bywała na obronach naszych prac doktorskich, udostępniała maszynę do pisania w sekretariacie i częstowała kanapkami na drugie śniadanie. Miło było dostać kanapkę po dyżurze.
Powróćmy jednak do mojego pierwszego dnia pracy i wizyty w sekretariacie kliniki. Posłusznie pomaszerowałam na oddział, gdzie dostałam biały fartuch od pani Stasi, siostry gospodarczej. W tych odległych czasach szpital zapewniał fartuchy i inne stroje służbowe, co więcej, były one szyte na terenie szpitala.
Wystrojona w biały fartuch nieśmiało nacisnęłam klamkę do pokoju lekarskiego i przycupnęłam na krześle w oczekiwaniu na przystojną brunetkę. Wchodziły różne panie, czas ciągnął się niemiłosiernie długo, nie mogłam doczekać się owej przystojnej brunetki. Zaczęłam przysłuchiwać się prowadzonym w pokoju lekarskim rozmowom. Byłam prawie bliska wstrząsu psychicznego. Koledzy rozmawiali na najróżniejsze tematy, ale nie o medycynie.
Byłam przekonana, że w pracy dozwolone są rozmowy tylko na temat chorych i medycyny. Rozmowy o dzieciach, pogodzie, braku pieniędzy jawiły mi się jako karygodne naruszenie obowiązków pracowniczych. Nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia, że jest inaczej niż to sobie wyobrażałam w młodzieńczym i wyidealizowanym widzeniu świata.
Około dziewiątej nadeszła dr Teresa Wąsowska.
– Pani, zdaje się, czeka na mnie? – rzuciła w moją stronę.
– Tak, pani adiunkt – wyrecytowałam.
– Chodźmy więc na obchód. Będzie pani notowała zlecenia.
W zespole Teresy pracowałam dwa lub trzy lata. Praca na oddziale była podzielona pomiędzy cztery zespoły, do których dołączani byli stażyści, wolontariusze oraz osoby robiące specjalizację. Dr Teresa Wąsowska jest autorką i współautorką wielu publikacji naukowych https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/?sort=pubdate&size=200&term=Wasowska+T&cauthor_id=6462947 z hipertensjologii i gastrologii. Przez wiele lat była bardzo cenionym konsultantem internistycznym I Kliniki Chirurgicznej, która mieściła się w prawym skrzydle pawilonu 11 PSK nr 1.
Po pół roku pracy zaproponowano mi zdawanie kolokwium dopuszczającego do dyżurowania. Pierwszy dyżur zdecydowałam się odbyć 1 listopada 1968 roku, gorąco wierząc, że uwaga świata będzie skierowana bardziej ku tym, którzy odeszli, niż tym, którzy zostali i dzięki temu dotrwam do rana. Moim szefem dyżuru był dr Leon Stach, spokojny i kompetentny starszy kolega. Lubiłam z nim pracować i w późniejszych miesiącach wielokrotnie prosiłam o wspólne dyżury. Dla młodych było ważne, kto był szefem dyżuru. Nie wszystkie nazwiska na młodzieżowej giełdzie cieszyły się jednakowym uznaniem.
Młodzież kliniczna przesiadywała w pokoju asystentów, wpisując obserwacje do historii chorób lub sklejała szeregowo morfologię do morfologii, mocz do moczu, biochemię do biochemii. Chodziliśmy też na herbatkę do pokoju nr 16 na parterze, gdzie w godzinach wczesnopopołudniowych pani Marynia wydawała szpitalne obiady. Najgorsza była ogórkowa z ryżem. Największą zaletą obiadów była chyba cena, ale nie jestem w stanie przypomnieć sobie, ile się płaciło. Wydaje mi się, że nie byłam wierną klientką pani Maryni.
Moja pensja na stażu podyplomowym wynosiła 1550 zł. Za pierwszą kupiłam gramofon bambino, w towarzystwie którego spędziłam wiele miłych chwil. Za dyżur otrzymywaliśmy 140 zł.
Magnetyczne działanie muru
Symbolem, który ma dla mnie nieomal magnetyczną moc, jest mur ogradzający teren szpitala przy ulicy Nowogrodzkiej 59. Patrząc na ten zabytkowy element architektury mam poczucie, że zamieniając praktykę lekarską na dziennikarstwo medyczne przeskoczyłam ów mur.
Wszyscy znamy piosenkę Jacka Kaczmarskiego Mury. Natomiast nie wszyscy znamy słowa ostatniej zwrotki oryginalnego tekstu, które brzmiały: A mury rosły, łańcuch kołysał się u nóg. Oddawały one wiernie klimat lat, w których rozpoczynałam swój lekarski szlak. Czy zamienione w latach osiemdziesiątych słowa na bardziej optymistyczne A mury runą, runą, runą i pogrzebią stary świat istotnie pogrzebały stary świat? W pewnym sensie tak, ale powstały nowe mury, jest to przecież jeden z ulubionych przez ludzi elementów architektury.
Wielokrotnie spacerowałam wzdłuż muru przy ulicy Nowogrodzkiej, fotografowałam go o różnych porach roku, przyglądałam się jego detalom.
Lubię ten kadr, zwłaszcza sfotografowany w bezśnieżną zimę, z licznymi gałęziami i odnogami winorośli pozostałymi na murze. Przypominają mi poplątane ludzkie losy i drogi tych, którzy za tym murem spędzili trochę czasu… – pisałam w 2018 roku na moim fotoblogu „Modne Diagnozy”.
Zagadnieniem symboliki muru zajmowałam się w 2017 roku, pisząc: Mury, choć odgradzają wybrane fragmenty świata od reszty i często dzielą ludzi, w istocie są symbolem sukcesu. Warunkiem niezbędnym dla odniesienia sukcesu jest pokonanie muru. Jednostki nastawione bojowo dla sukcesu gotowe są mury burzyć, szturmować z udziałem wojska, podkładać materiały pirotechniczne, używać ciężkich pojazdów bojowych. Jednostki nastawione pokojowo pokonują mury w sposób symboliczny, przemieszczając się w obmyślany sposób z przestrzeni A do przestrzeni B lub z przestrzeni B do przestrzeni A. Wszystko zależy od tego, która przestrzeń jest utożsamiana z sukcesem - pisałam na moich fotoblogu
Mury spotykamy nie tylko w życiu, ale także w Biblii (Jerozolima, Jerycho, Bet-Szean, Babilon, Damaszek oraz Tyr), literaturze (spór o mur w Zemście Aleksandra Fredry) oraz w przysłowiach (głową muru nie przebijesz, walić głową w mur). Ze Słownika Języka Polskiego dowiadujemy się, że z tymi murami to nie taka prosta sprawa, może być bowiem mór i mur:
„Mór to inaczej zaraza, słowo pochodzące od prasłowiańskiego moriti ‛zabijać, uśmiercać’ i poprzez nie spokrewnione z innym, dziś też rzadkim rzeczownikiem, występującym tylko w zwrocie na umór (np. pić na umór), który znaczy ‛bez opamiętania’, a etymologicznie ‛do śmierci’.
Mur natomiast to dawna pożyczka germańska o rodowodzie łacińskim. Nowe słowo murale, oznaczające malowidło na ścianie budynku, to zapożyczenie z któregoś z języków nowożytnych, ale mające źródło także w łacińskim murus ‛mur, wał’, które dało początek murowi.” https://sjp.pwn.pl/ciekawostki/haslo/MOR-MUR;5041755.html
Pamiętny rok 1968
Powróćmy jednak we wspomnieniach za ten fascynujący mur. Ileż emocji za nim miało miejsce! Pierwszy rok mojej pracy naznaczony był historycznymi wydarzeniami Marca 68 oraz emigracją kilkorga osób z naszego zespołu. Wiadomo było, że koledzy mający żydowskie pochodzenie szykują się do emigracji. Jedna z koleżanek kończyła właśnie przygotowania do wyjazdu, była w banku, wymieniała jakieś pieniądze, ktoś podobno chciał ją oszukać, wzburzona opowiadała na spotkaniu zorganizowanym przez dr Renatę Kądzielawę:
– Mnie, Żydówkę, chciał oszukać na pieniądze! Coś podobnego! Nie dałam się! Ale mniejsza o to... Za rok o tej porze w Jerozolimie, jak mówią bogobojni Żydzi, gdy piją wódkę, do ciebie, Filip, to piję – oznajmiła to szefującemu nam podczas wakacji koledze.
Wywołany do wspólnego toastu kolega nic nie odpowiedział, choć był błyskotliwym rozmówcą. Zarówno ten toast, jak i fakt, że kolega nie wyemigrował, bardzo nas zaskoczyły. Z naszego oddziału wyjechały w krótkim czasie cztery osoby – dwie do Izraela (Mirka Rycerowa i Ziuta Śmietańska), jedna do RFN (Leon Stach), jedna do Francji (Aurelia Baczko).
W roku 2006 założyłam blog „Grupa Kliniczna”, w którym opisałam kilkoro kolegów emigrantów 1968 roku oraz lat późniejszych.
Syn jednej z koleżanek emigrantek, gdy wyjeżdżał w 1968 roku z Polski wraz z rodzicami, miał 11 lat. Obecnie mieszka w Stanach Zjednoczonych, postanowił poszukać w internecie nazwiska swojej matki, był ciekaw, czy ktoś ją pamięta, wspomina... Mój blog okazał się jedynym miejscem, w którym była wspominana jego matka. To bardzo zastanawiające, jak dalece nieproporcjonalne są wspomnienia o poszczególnych osobach. Zainspirowana życzliwym przyjęciem moich wspomnieniowych tekstów stworzyłam hasło z hashtagiem: #swiat_sie_zmienia_pisz_wspomnienia.
Po bardzo sympatycznej rozmowie z dr Teresą Wąsowską 27 lutego 2021 r., pełnej wspomnień naszych wspólnie spędzonych lat w PSK nr 1, postanowiłam napisać monografię Medycyna oparta na wspomnieniach.
Praca na oddziale wewnętrznym
Pierwszą osobą z mojego przyszłego miejsca edukacji podyplomowej, którą poznałam, była pani Józefina Kownacka. W roku 1967 miałam zdawać egzamin z chorób wewnętrznych. W latach sześćdziesiątych przydział miejsc, w których poszczególne grupy dziekańskie zdawały egzaminy końcowe, odbywał się drogą losowania. Przeprowadzali je starostowie grup. Nasza starościna miała lekką rękę: wylosowała nam klinikę, w której zdobywałam szlify internistycznie oraz klinikę chirurgiczną kierowaną przez prof. Zdzisława Łapińskiego. Zestaw ten uważany był powszechnie za najlepszy. Bardzo byliśmy wdzięczni naszej starościnie za takie miejsca do zdawania egzaminów.
Po trzech tygodniach intensywnych lektur podręcznika do interny zgłosiłam się na egzamin, który składał się z części praktycznej i teoretycznej. Asystentką egzaminacyjną była wówczas dr Ewa Bar-Andziak. Zdawały tego dnia cztery osoby. Ja wraz z koleżanką trafiłyśmy do prof. Marka Sznajdermana. Egzaminator prezentował piękną opaleniznę, szpakowate, krótko przystrzyżone włosy oraz udzielający się zdającym spokój. Byłam zadowolona z przebiegu egzaminu i końcowy wynik był w moim wypadku bardzo dobry. Egzamin zdawałyśmy w bibliotece klinicznej. Pamiętam, że egzaminator siedział u szczytu stołu znajdującego się po lewej stronie pomieszczenia, my zaś pod ścianą. Było to potem często zajmowane przeze mnie miejsce na posiedzeniach klinicznych.
Najlepszym przyjacielem każdego młodego lekarza dyżurnego był wówczas podręcznik Postępowanie w nagłych przypadkach internistycznych Dymitra Aleksandrowa i Wandy Wysznackiej-Aleksandrow. Znakomita, zwięzła książka i co ważne, mieszcząca się w kieszeni lekarskiego fartucha. Czytywaliśmy ją po wielokroć!
Barwnymi uczestnikami dyżurów byli panowie noszowi, którzy rozwozili pacjentów z izby przyjęć położonej na drugim końcu szpitala na poszczególne oddziały. Po dotarciu do oddziału docelowego noszowy pukał do drzwi dyżurki i wołał „pani doktor, chorego przywiozłem”. Przy kolejnym tak samo brzmiącym komunikacie zapytałam „a zdrowego pan nie masz?” „nie było” – oznajmił pan noszowy. Gdy stan chorego w trakcie transportu pogarszał się, noszowy włączał pierwszy bieg i wpadał zdyszany na nasz oddział. Pewnego razu noszowy oznajmił: „pani doktor, nie rozmawia ze mną od czwartej wewnętrznej”, czyli od budynku oddalonego o kilka minut truchtem od naszego pawilonu. Powodem braku konwersacji było... zatrzymanie krążenia. Zreanimowaliśmy pacjenta skutecznie.
Uczucia muszą mieć swój wyraz, uczucia bez wyrazu nie istnieją – powiedzenie mojego wieloletniego pacjenta, księdza Jana, który po wygłoszeniu tego zdania wręczał mi ów wyraz uczuć.
Wyrazy bywały różne, najpopularniejsze były czekoladki, zwykle marki E. Wedel.
Popularne było ptasie mleczko oraz baryłki. Te ostatnie z alkoholem. Pewnej niedzieli miałam spokojny dyżur... ułożyłam się na kanapie w pokoju lekarza dyżurnego i czytając jakąś ciekawą książkę pochłaniałam baryłkę za baryłką. Błogość ogarniała kolejne partie mojego młodego lekarskiego organizmu... no, prawie odlot. Nadeszła godzina 15, a wraz z nią odwiedziny rodzin, które niekiedy pragnęły także zasięgnąć informacji o stanie zdrowia swoich bliskich.
– Stuk, stuk – rozległo się w dyżurce. – Proszę wejść! – zawołałam dziarskim głosem i poderwałam się na nogi... Hmm... utrzymanie idealnie pionowej pozycji ciała w wyniki nadkonsumpcji baryłek było poważnym wyzwaniem. Przejściowe problemy z zachowaniem równowagi udało mi się opanować i obyło się bez sensacji mediowej. Lud pracujący miast i wsi miał wtedy innych wrogów klasowych i nie było zapotrzebowania na lekarzy. Wrogami ludu byli kelnerzy, fryzjerzy i tzw. prywatna inicjatywa. Kelnerzy podobno bili gości, prywatna inicjatywa była zbyt bogata, fryzjerzy... nie pamiętam, czym podpadli władzy ludowej – może kręcąc loczki zawracali ludziom w głowach, a przecież każda władza lubi mieć wyłączność na taki zabieg.
Przeskoczyłam ten mur
Specjalizacja I stopnia z chorób wewnętrznych - zdawałam w Szpitalu Bielańskim, razem z dwojgiem kolegów, towarzyszył na prof. H.Chlebus jako opiekun.
Zaświadczenie o specjalizacji. Egzamin na II stopień składał się z testu oraz egzaminu praktycznego, zdawałam w Szpitalu PSK nr 1, przy ul. Nowogrodzkiej 59. Natomiast obronę pracy doktorskiej miałam na sali wykładowej Kliniki Ortopedycznej przy ul. LIndleya 4. Po latach pracy wprowadzono specjalizację z hipertensjologii. Zdawałam ją w CMKP. Tytuł specjalisty European Society of Hypertension uzyskałam po przedstawieniu dokumentów o moich osiągnięciach zawodowych. Zawsze dużo pracy i nie mniej emocji związanych z egzaminem.
Recepty składane obowiązywały do egzaminu I stopnia
Warunkiem zaliczenia stażu podyplomowego było odbycie 24 dyżurów w Pogotowiu Ratunkowym. Była to twarda szkoła życia oraz przyśpieszony kurs zdobywania doświadczenia w zawodzie lekarza.
Dyżurowałam zwykle w Pogotowiu Ratunkowym przy ulicy Hożej 56, jeden dyżur miałam na Woli. Szczególnie trudnymi momentami pracy były interwencje w miejscach publicznych, wyjazdy na tzw. Dziki Zachód - dzielnicę słynącą z niebezpiecznych zdarzeń. Poważnym wyzwaniem było stwierdzanie zgonów w domu pacjentów. Miałam kilkanaście takich bardzo trudnych wyjazdów, choć bywały też elementy sympatyczne, a nawet wesołe. Podstawowym zabiegiem terapeutycznym świadczonym w tamtych latach był PAP – co nie oznacza Polskiej Agencji Prasowej, lecz zastrzyk Pabialgina-Atropina-Papaweryna podawany we wszelkich bólach brzucha, głowy i klatki piersiowej. Na czas dyżuru otrzymywaliśmy ubranie służbowe – fartuch oraz płaszcz, a w czasie zimy kożuch powleczony od zewnątrz materiałem brezentopodobnym. Były wygodne i dobrze chroniły przed zimnem. Na stacji przy ulicy Hożej 56 był bufet, jedyny punkt w mieście, gdzie przez całą dobę można było kupić gorącą herbatę, kanapkę czy jakieś proste danie, takie jak jajecznica czy bigos.
Wyjazdy były też szybką lekcją poznawania geografii miasta. Pewnego razu otrzymałam zlecenie wyjazdu na „Dziki Zachód”, a na karcie zlecenia była napisana nazwa ulicy Łucka – pomyślałam sobie, pewnie chodzi o ulicę Łódzką, a dyspozytor się pomylił. Gdy dojechałam na miejsce, okazało się, że ulica Łucka istnieje i nazwa jej pochodzi od miasta Łuck, a nie od Łodzi.
Nigdy nie przypuszczałam, że po latach karetka pogotowia będzie symbolem sympatycznej piosenki Jedzie karetka, jedzie, którą lubimy słuchać z wnuczką Helcią. W czasach mojego staży podyplomowego jeździło się dwoma rodzajami karetek – warszawą oraz nysą, bezpieczniejsza i wygodniejsza była karetka warszawa, natomiast nysa była wysoka, niewygodna i wywrotna. Pamiętam wyjazd do jakiegoś pilnego pacjenta kardiologicznego, którego wiozłam z Pragi na na sygnale, karetka chybotała się na boki, a na domiar tego nosze z pacjentem zsuwały się z szyn, jakoś dojechaliśmy do szpitala PSK nr 1 na Lindleya 4.
Z Nowogrodzkiej 59 do Algierii oraz Afryki Zachodniej
W latach 1970 -1973 kontynuowałam pracę w PSK nr1 w ramach studiów doktoranckich, a w 1972 roku zdałam egzamin specjalizacyjny I stopnia z chorób wewnętrznych. Zdawałam w Szpitalu Bielańskim razem z dr Martyną Wierzbicką oraz dr. Krzysztofem Dziubińskim. W charakterze opiekuna towarzyszył nam prof. Henryk Chlebus. W 1974 roku Krzysztof obronił pracę doktorską Trudności diagnostyczne pełzakowicy wątroby, a w dalszych latach specjalizował się w chorobach zakaźnych, medycynie tropikalnej oraz epidemiologii. Pracował w Instytucie Pasteura w Paryżu, był adiunktem w Instytucie Chorób Zakaźnych i Pasożytniczych AM, ordynatorem i dyrektorem Szpitala Zakaźnego w Warszawie.
Pracował także jako wykładowca na Uniwersytetu w Setifie w Algierii oraz był konsultantem ds. AIDS z ramienia WHO w Afryce Zachodniej. Dzięki afrykańskiemu szlakowi zawodowemu mojej córki Katarzyny prowadzącemu także przez Algierię oraz Afrykę Zachodnią, mamy z Krzysztofem wspólne tematy do bardzo ciekawych dyskusji.
Urlopy w dawnych latach
Nie samą pracą i nauką człowiek żyje, od czasu do czasu warto było udać się na urlop. Mój pierwszy urlop po otrzymaniu dyplomu lekarza spędziłam Krynicy, był to marzec 1968 roku. Podczas tego pobytu jadałam obiady w jednym z sanatoriów, dzięki czemu mogłam oglądać telewizję. Pokazywano jakieś wiece, hasła na transparentach, których nie rozumiałam. Nie rozumiałam, co oznaczało hasło „Syjoniści do Syjonu!”, tak naprawę to nie wiedziałam, co oni za jedni i gdzie ten Syjon leży.
Nie tylko zresztą ja nic nie rozumiałam. Po latach czytam wspomnienia kolegów z rocznika 1961-1967, aktywistów uczelnianych – oni też nic nie rozumieli... Obieg informacji w przyrodzie był inny niż teraz.
Wystawione, a następnie zdjęte z afisza Dziady Adama Mickiewicza dobrze odzwierciedlały nastrój zarówno ogólnokrajowy, ale i mój osobisty pod koniec lat 70.
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie, co to będzie?
– pisał Adam Mickiewicz.
Czytelnicy dramatu romantycznego oraz widzowie w Teatrze Narodowym, w którym grano przedstawienie, słowa wieszcza z pewnością odnosili do ówczesnej rzeczywistości.
Nie żywiąc specjalnie zainteresowania do polityki, realizowałam karierę lekarską, przetykaną od czasu do czasu urlopami i sporadycznymi wyjazdami służbowymi.
Następny urlop był w Zakopanem, kilka razy wyjeżdżałam na wczasy FWP do Przesieki, gdzie bardzo sympatycznie spędzałam czas, zwiedzając Karkonosze oraz tańcząc na wieczorkach zapoznawczych i pożegnalnych.
Na początki lat 80. pojawiły się organizacyjne i finansowe możliwości wyjazdów do bardziej atrakcyjnych miejscowości zagranicznych. Byłam na urlopie w Bułgarii (Słoneczny Brzeg) – sympatycznie, ale to też był Kraj Demokracji Ludowej, jak wtedy to określano, czyli nie taka znowu wielka atrakcja. Wyjechać na Zachód! – to było powszechne marzenie. Do krajów prawie zachodnich zaliczano w tamtych latach Jugosławię. Najlepszym tego dowodem było nie tylko położenie geograficzne, ale że tam podobno na każdej ulicy były inne ceny! Informacja ta dla dociekliwej mieszkanki Kraju Demokracji Ludowej była bardzo intrygująca. Postanowiłam sprawdzić, czy to prawda co opowiadali bywali w świecie koledzy i w kilka miesięcy po obronie pracy doktorskiej wybrałam się na urlop do Jugosławii.
Można było pojechać z Orbisem. Bywalcy opowiadali rzeczy, które nie mieściły się w głowie. Nie dość, że na każdej ulicy inne ceny, to jeszcze jest coca-cola. To już było nie do wyobrażenia! Takie kuszenie! A ja miałam w pamięci tylko smak kwasu chlebowego, którym gasiliśmy pragnienie podczas praktyki studenckiej w Rydze.
Wykupiłam wycieczkę do Jugosławii w Orbisie. Podróż odbywała się na paszporcie zbiorowym. Była to druga połowa września (pewnie była niższa cena wycieczki), śledziłam komentarze związane z ucieczką pilota samolotu MIG -25 w prasie anglojęzycznej, dostępnej w kiosku hotelowym. Kupowałam co kilka dni gazetę i czytałam ją na plaży. Zakres informacji był szerszy niż te, które były dostępne w kraju i było to bardzo ciekawe porównanie. Hotel położony nad brzegiem morza, nieco na wzgórzu. Obok była szosa, a na niej przystanek autobusu, którym można było pojechać do centrum. Powiedzmy, że był to hotel Jadran (?). Schodziło się pachnącym ogrodem w dół na kamienistą plażę.
Mieszkałam w pokoju dwuosobowym ze starszą panią, miłośniczką wycieczek, która pracowała w Łodzi jako włókniarka, przez cały rok odkładała pieniądze, aby pojechać na zagraniczną wycieczkę.
Zapamiętałam obfitość jedzenia, wino do kolacji, dostęp do prasy światowej. Czytałam więc gazety angielskie, polegując na rozłożonym ręczniku na kamienistej plaży. Na wypożyczenie leżaka lub materaca mój budżet młodej lekarki nie pozwalał.
W drodze powrotnej mieliśmy spore opóźnienie i przewodnik grupy zorganizował zgłodniałym podopiecznym kanapki. Nie mieliśmy takich budżetów, aby kupować sobie kanapki w zagranicznej kawiarni lotniskowej. Wróciłam owiana wielkim światem. Podobał mi się!
Szkolenia w Instytucie Gruźlicy oraz Lecznicy Ministerstwa Zdrowia
Pewną formą wytchnienia od codziennej pracy szpitalnej były staże specjalizacyjne oraz szkolenia w innych placówkach, gdzie będąc gościem, nie miałam pełnego profilu obowiązków.
Po latach odkrywam, że lekarze, u których szkoliłam się tych placówkach, byli nie tylko znakomitymi specjalistami w swoich dziedzinach medycyny, ale także niezwykle szlachetnymi ludźmi, walczącymi w Powstaniu Warszawskim o niepodległość Polski.
Staż z ftyzjatrii, będący w programie specjalizacji I stopnia z chorób wewnętrznych, odbywałam w Instytucie Gruźlicy na oddziale kierowanym przez panią doc. Barbarę Kampioni-Manteuffel (1906-1988). Pani docent dyplom lekarza uzyskała w 1930 roku, brała udział w Powstaniu Warszawskim, między innymi niosąc pomoc lekarską warszawiakom poszkodowanym podczas rzezi Woli. Na stronie www poświęconej temu dramatycznemu wydarzeniu czytamy:
Wśród osób zaangażowanych w transportowanie chorych z kościoła św. Wojciecha do Szpitala Wolskiego byli także: studentka medycyny Janina Pecynianka (ur. 1918) i internistka Barbara Kampioni-Manteuffel (1906-1988). (Źródło: https://dulag121.pl/encyklopediaa/kosciol-sw-wojciecha-punkt-zborny/).
Instytut Gruźlicy, zwany w przeszłości Szpitalem Wolskim, został zbudowany dzięki funduszom zapisanym w testamencie przez Stanisława Staszica.
Staż na oddziale doc. Barbary Kampioni to wspomnienie poznawania zagadnień ftyzjatrii oraz wspólnych niezwykle sympatycznych herbatek w gabinecie pani docent, tradycyjnie poprzedzonych pod koniec obchodu frazą wygłoszoną do ulubionej asystentki: Elżbieta, idź wstawić wodę na herbatę, bo ja chyba tego obchodu nie dokończę i nie wytrzymam z pragnienia. Fraza była wygłaszana na zakręcie korytarz o kształcie litery L, na krótszym ramieniu były tylko dwie sale chorych i dało się jakoś wytrzymać. Podczas herbatki obowiązywała elegancka konwersacja, w ramach której trzeba było opowiedzieć ciekawą historię. Niestety nie pamiętam, co opowiadałam na tych sympatycznych spotkaniach.
Mężem pani docent był prof. Leon Manteuffel-Szoege, na stronie www poświęconej profesorowi czytam: Na początku lat 30. ożenił się z lekarką, specjalistką w dziedzinie chorób płuc, Barbarą Kampioni, przyrodnią siostrą Natalii Turgieniewej-Pozzo (żony Aleksandra Pozzo) i Asi Turgieniewej (żony Andrieja Biełego). Przez żonę Manteuffel nawiązał kontakt z antropozofią.
Czym jest antropozofia? Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tym określeniem – otóż jest to szkoła duchowa stworzona przez austriackiego filozofa Rudolfa Steinera, który tak definiował stworzoną przez siebie teorię:
Przez antropozofię rozumiem naukowe badanie świata duchowego, które przekracza jednostronność zarówno czystego przyrodoznawstwa, jak i zwykłej mistyki, i które – zanim podejmie próbę wniknięcia w świat ponadzmysłowy – w poznającej duszy rozwija najpierw nieznane jeszcze zwykłej świadomości i zwykłej nauce siły, jakie wniknięcie takie umożliwiają. (Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Antropozofia).
Odbyłam także szkolenie w Pracowni Echokardiograficznej Lecznicy Ministerstwa Zdrowia przy ul. Emilii Plater u dr. Andrzeja Czernika (1923-1986). Lecznica Ministerstwa Zdrowia istniała w latach 1968-1998, ordynatorami w niej byli profesorowie z Akademii Medycznej, między innymi był nim prof. Stanisław Filipecki, który zarekomendował mnie do pracowni dr. Andrzeja Czernika. W okresie urlopów dr. Czernika opisywałam ekg pacjentów Lecznicy Ministerstwa Zdrowia. Współpraca układała się nam bardzo dobrze i pan doktor namawiał mnie do przejścia na stałe do jego pracowni. Przed podjęciem decyzji odbyłam rozmowę z dr. Jackiem Preibiszem, który przekonał mnie do pozostania w PSK nr 1.
Podczas pracy nad tematem „Medycyna oparta na wspomnieniach” odnalazłam informacje o powstańczym szlaku dr. Andrzeja Czernika.
Zdjęcie filmowe z Powstania Warszawskiego autorstwa Romana Banacha ps. „Świerk”. Mokotów, cmentarz powstańczy przy Szpitalu Elżbietanek w rogu ulic Goszczyńskiego i Tynieckiej. Grupa powstańców na pogrzebie sanitariuszki Anny Habrowskiej „Marii” z plutonu 1110 dywizjonu „Jeleń”. Od lewej z kwiatami sanitariuszka Alina Ciembroniewicz-Zabiełło „Alina”. W środku w berecie rtm. Lech Głuchowski „Jeżycki” dowódca „Jelenia”, profilem kpr. pchor. Andrzej Bontemps „Mnich”, w okularach st. ułan pchor. Andrzej Czernik „Cebion”. Fot. ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego, sygn. MPW-IH/1224.
(Źródło: https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/andrzej-czernik,7131.html)
W Powstaniu Warszawskim brała także udział jako sanitariuszka doc. Maria Waśniewska, którą miałam zaszczyt poznać podczas konsultacji kardiologicznych, których udzielała w Instytucie Gruźlicy oraz Szpitalu Wolskim.
Na internetowej stronie Encyklopedia Medyków Powstania Warszawskiego czytamy:
Urodzona 3 grudnia 1921 r. w Warszawie, córka Marii i Pawła. Ojciec, lekarz powołany do wojska w 1939 r., zmarł w obozie jenieckim w Niemczech w 1944. Brat Andrzej, oficer rezerwy, zamordowany przez NKWD w obozie w Ostaszkowie.
Uczęszczała do Liceum Humanistycznego J. Michalskiej, które ukończyła już w czasie okupacji w 1940 r. Potem rozpoczęła studia na Wydziale Lekarskim Tajnego Uniwersytetu Warszawskiego. Już podczas studiów w latach 1943–1944 pracowała na Oddziale Kardiologicznym dr. E. Żery w Szpitalu św. Rocha w Warszawie. Praca ta zadecydowała o jej późniejszej specjalizacji lekarskiej. Kardiologia zdominowała całe jej życie.
W 1940 r. związała się z młodzieżowo-samokształceniową organizacją Pet, przystąpiła również do pracy w sanitariacie. Po włączeniu Petu do Szarych Szeregów była początkowo łączniczką, a następnie sanitariuszką w I Kompanii batalionu Zośka. Brała też udział w akcjach dywersyjnych oddziału. Podczas powstania brała udział w walkach na Woli i Starym Mieście, skąd kanałami przeszła na Żoliborz.
Po zakończeniu działań wojennych kontynuowała studia lekarskie na Uniwersytecie Warszawskim, w 1947 r. otrzymała absolutorium, a dyplom lekarza w 1948 r.
W 1952 r. wyszła za mąż za Antoniego Zielińskiego – ekonomistę, małżeństwo to trwało 12 lat.
Od 1947 r. pracowała na Oddziale Wewnętrznym prof. A. Landaua w Szpitalu Wolskim (później Instytut Gruźlicy) w Warszawie, zajmując się głównie problemami kardiologicznymi.
W 1956 r. przeniosła się do Kliniki Chirurgii Klatki Piersiowej prof. L. Manteuffla. Była tam stałym konsultantem kardiologicznym, a następnie kierownikiem Pracowni Kardiologicznej.
Była jednym z twórców diagnostyki inwazyjnej serca. Wyszkoliła w tym zakresie wielu lekarzy i zespół pracowników medycznych, biorących udział w badaniach diagnostycznych przed- i śródoperacyjnych serca.
W 1965 r. uzyskała stopień doktora medycyny, w 1970 r. doktora habilitowanego nauk medycznych. Obie prace dotyczyły leczenia operacyjnego serca. Opublikowała ponad 70 prac naukowych. Rozszerzała zakres swoich wiadomości na wyjazdach szkoleniowych do klinik kardiologicznych w Sztokholmie, Paryżu i Londynie. Brała czynny udział w licznych zjazdach krajowych i zagranicznych.
Od 1973 r. pracowała w Szpitalu Wolskim w Warszawie jako kierownik Pracowni Hemodynamicznej oraz w oddziale wewnętrznym o profilu kardiologicznym dr H. Mojkowskiej. We wrześniu 1979 r. przebyła ciężki zawał serca, zmarła po operacji w Genewie 23 czerwca 1980 r. (Źródło: https://lekarzepowstania.pl/osoba/maria-wasniewska/)
Kolejne miejsce, w którym odbyłam miesięczny staż szkoleniowy to Klinika Kardiologii w szpitalu przy ul. Goszczyńskiego, którą kierowała wówczas pani prof. Krystyna Ilmurzyńska (1929 -2020). Ukończyła ona Akademię Medyczną w Warszawie w 1954 roku, w 1966 roku obroniła pracę doktorską zatytułowaną Próba oceny fali zwrotnej mitralnej metodami graficznymi u chorych ze zwężeniem lewego ujścia żylnego, jej praca habilitacyjna zatytułowana Nowe zastosowania ultrasonokardiografii obroniona w 1970 roku była pierwszą pracą naukową w Polsce na ten temat.
Prof. Krystyna Ilmurzyńska była autorką książki Diagnostyka elektrokardiograficzna w ośrodku intensywnej opieki (1980) oraz współautorką z T. Bacią książki Diagnostyka ultrasonokardiograficzna (1980), a także autorką 54 doniesień naukowych opublikowanych w czasopismach kardiologicznych, w latach 1971-1973 oraz od 1980 r. była kierownikiem Kliniki Kardiologii CMKP, tytuł profesora uzyskała w 1988 roku. Pani prof. Krystyna Ilmurzyńska była recenzentką mojej pracy doktorskiej Zastosowanie ultrasonokardiografii do oceny stanu czynnościowego mięśnia sercowego, którą obroniłam w 1974 roku. Prof. Krystyna Ilmurzyńska była na szkoleniu z ultrasonokardiografii w Stanach Zjednoczonych u prof. Bernarda Segala, słynnego amerykańskiego kardiologa.
Odbyłam także staż w szpitalu zakaźnym przy ul. Wolskiej na oddziale żółtaczkowym kierowanym przez dr Krystynę Rusin. Podczas stażu zachęcona przez panią ordynator zapisałam się do Lekarskiego Stowarzyszenia Wzajemnej Pomocy, które udziela nieoprocentowanych pożyczek lekarzom bez potrzeby przedstawiania żyrantów. Należę do dziś do tego stowarzyszenia.
Następny rozdział
https://www.gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/ogwiazdkowane/51-artykuly-redaktor-naczelnej/2555-historia-sie-zmienia-przez-pokolenia-rozdzial-20-ach-co-to-byl-za-slub
Krystyna Knypl
GdL 8/2023