Przygotowania do wyjazdu objęły więc próbę nauki podstaw języka francuskiego. Szybko jednak Matylda utwierdziła się w przekonaniu, że jest to język raczej niemożliwy do opanowania, poza zwrotami typu „nie rozumiem”, „dziękuję”, „dzień dobry” oraz „do widzenia”.
Liczyć nauczyła się do pięciu i dalej ani rusz! Natomiast Francis opanował język francuski w zakresie komunikacji podstawowej, niezbędnej na przykład przy zakupach. Tak wspominała tę wyprawę:
Lektury przed podróżą
Każdy Polak i Polka przebywający dłużej na obczyźnie na wiadomość, że przyjedzie ktoś z Umiłowanej Ojczyzny, ma atak smaków na: 1. krówki 2. mieszankę wedlowską 3. polski chleb 4. kiełbasę 5. kabanosy 6. Kiszone ogórki 7. kiszoną kapustę 8. pączki 9. serek wiejski 10. niekiedy sękacz, śledzie lub inne niecodzienne produkty. Nie ma wyjątków od tej top ten listy. Za polskimi kabanosami na obczyźnie tęsknią nawet wegetarianie, bo to są smaki rodzinnych stron! Zaopatrzyłam się we wszystko, jak przystało na przybywającą z Polski i ruszyłam w drogę aby odwiedzić przebywającą tam naszą córkę z rodziną.
Lot był opóźniony
Algier jest miastem bardzo malowniczo położonym na licznych wzgórzach, z których rozciąga się piękny widok na Zatokę Algierską. Uliczki są wąskie, kręte, wiją się w górę i w dół, stanowiąc prawdziwe wyzwanie dla kierowcy.
Lecieliśmy Sky Priority
Wszystko jest bardzo fotogeniczne, choć żywot fotografa nie jest tu łatwy. Z powodu odmiennego stylu życia niż w Europie czy Ameryce oraz bardzo skromnie rozwiniętego ruchu turystycznego osób fotografujących jest niewiele. Jeżeli spotyka się je, to głównie w takich miejscach jak bazylika, ale też raczej na zewnątrz niż wewnątrz.
Każdy turysta w Algierze powinien odwiedzić: bazylikę, ogród botaniczny i pocztę główną.
Bazylika ma niepowtarzalną bryłę, przepiękne kolory oraz malownicze umiejscowienie. Charakterystyczne dla tego rejonu motywy z dominacją koloru niebieskiego przyciągają wzrok.
Bazylika w Algierze na zewnątrz
Przepiękne wnętrze z napisem „Matko Boska Afrykańska, módl się za nas oraz za muzułmanów”.
Wnętrze bazyliki w Algierze
Sprzed bazyliki jest olśniewający widok na zatokę. Kolory – błękit i biel.
Piękny błękit morza – może jeszcze nie odcień karaibski, ale całkiem blisko. Patrząc na zdjęcia z szerszą panoramą domów, można zrozumieć, dlaczego mówi się Algerla Blanche.
Ogród botaniczny w Algierze
Trochę ogrodu botanicznego w pokoju Matyldy i Francisa
Ogród botaniczny, zbudowany w 1830 roku, ma ponad 30 hektarów powierzchni. Dzieli się na „ogród francuski”, „ogród angielski” oraz zoo. Niezwykle piękny to ogród, zwłaszcza w części angielskiej.
Urody części francuskiej nie mogłam docenić, okazało się bowiem, że w powietrzu fruwa coś uczulającego i skutkującego u mnie ostrym atakiem kataru siennego. Jak by nie patrzeć, ze wszystkim, co francuskie nie wiedzie mi się szczególnie łatwo ; )
Poczta główna, otwarta w 1910 roku, jest jednym z piękniejszych w całym mieście gmachów. Urodą dorównuje mu jedynie architektura bazyliki. Biała bryła budynku wpisuje się w koloryt miasta. Dokładniej rzecz biorąc, dominują w panoramie Algieru raczej budynki beżowe niż białe. Gdy zbliżamy się do gmachu poczty, uwagę naszą przyciągają przepiękne łuki zdobiące wejście. Kierujemy więc aparat ku górze, aby utrwalić ich niecodzienną urodę. Patrząc w gorę, wchodzimy do środka, gdzie zachwyca nas swą urodą sufit. Skoro pozycja zadartej głowy nam się utrwaliła, to wychodząc, jeszcze raz rzucamy okiem na sklepienia łuków zewnętrznych i podziwiamy… podziwiamy… podziwiamy bez końca…
Matylda w Algierze
Bramy oraz wejścia do domów w Algierze bywają malownicze
Bab Ezzouar to kolejny malowniczy i wart odwiedzenia punkt na mapie Algieru. Jest to galeria handlowa, nowoczesna i elegancka, z dobrym asortymentem towarów, otwarta w 2009 roku (http://www.babezzouar-dz.com/). Można tam zrobić zakupy, zjeść obiad, zostawić dziecko w miniprzedszkolu, wstąpić do fryzjera.
Algier nocą
Z kolei Hotel El Djazair (wcześniej Saint George) to wspaniały, elegancki obiekt z dawnych czasów, otwarty w 1889 roku. Bywali w nim królowie, pisarze, artyści i… późniejsi rewolucjoniści. Dookoła hotelu jest przepiękny ogród, do którego egzotyczne rośliny sprowadzano z całego świata. Są też piękne elementy ceramiki. Kilka restauracji serwuje międzynarodową kuchnię, my wybraliśmy się do chińskiej. Podczas pobytu w Algierze w 2011 brałam udział w wyborach.
Matylda głosowała w Algierze
Francis wykonał rajd Warszawa - Algier
Good bye Algier! Good bye! - mówimy na lotnisku
Wspomnienia zostały opisane w monografii "Algierskie ciasteczka"
Dziadkowie bez Granic to organizacja, którą Francis i Matylda utworzyli, gdy zostali dziadkami. Z entuzjazmem podążali za swoimi wnuczętami poruszając się nie tylko widocznym poniżej czerwonym autobusem w rytm piosenki https://www.youtube.com/watch?v=eJdOF6EkSLg, ale także innymi środkami lokomocji. Na trasie Warszawa - Algier oraz Warszawa - Paryż samolotami. Na trasie ul. Niemcewicza - ul. Nadwiślańska tramwajem, w Paryżu niekiedy hulajnogą...
Matylda zbadała zagadnienie bycia dziadkami od strony naukowej i napisała na ten temat artykuł "Dziadkowie bez Granic po lupą naukowców"
Przeglądając przez wiele lat literaturę na tematy medyczne, nabrałam podświadomego przekonania, że zagadnieniami wartymi naukowej uwagi są zawały serca, zatorowość płucna, zakażenia wewnątrzszpitalne czy choroby rzadkie. Przygotowując się do opracowania bieżącego numeru i nie chcąc ograniczać się do osobistych doświadczeń bycia babcią, wpisałam w wyszukiwarkę Medline hasło grandparents… Jakże narastało moje zdziwienie, gdy na ekranie wyświetlały się kolejne poważne doniesienia naukowe na temat dziadków i babć!
W krajowej obyczajowości medycznej termin babcia jest przydzielany każdej starszej pacjentce niezależnie od jej statusu rodzinnego i raczej ma on zabarwienie pejoratywne. A tu okazuje się, że wielki świat bada metodami naukowymi, jak sprawowanie opieki nad wnukami ma się do zdrowia dziadków, jakie są aspekty socjologiczne, psychologiczne tego zagadnienia… dużo można by powiedzieć na ten pomijany w polskiej literaturze temat. Na rynku księgarskim dostępne są dwa-trzy poradniki napisane w tonacji naiwnej i oderwanej od realiów. Spójrzmy zatem na doniesienia naukowe ze świata.
Teren niezbadany
Mimo obecności pewnej liczby doniesień specjalistycznych na temat dziadków autorzy podkreślają, że jest to temat słabo zbadany przez naukę. Decyduje o tym kilka powodów – między innymi stosunkowo nowa powszechność statusu babci lub dziadka. Wiąże się ona z wydłużeniem długości życia i praktyczną możliwością spotkania się trzech pokoleń w jednym czasie. Nie zawsze tak było. Kiedy współcześni zostają dziadkami?
Sprawy przedstawiają się różnie. Jak widzimy z wykresu, najmłodsi dziadkowie są na Ukrainie i w Bułgarii, a najstarsi w Hiszpanii. Na Ukrainie średni wiek zostania babcią lub dziadkiem wynosi 46 lat, natomiast w Szwajcarii 57 lat, a w Hiszpanii 60 lat. Generalnie w Europie Wschodniej średni wiek debiutu w roli babci wynosi około 50 lat. Z kolei w Stanach Zjednoczonych zostaje się babcią statystycznie w wieku 49 lat, a dziadkiem w wieku 52 lat.
Gdy spojrzymy na oś życiowych wydarzeń, to z pewnym uproszczeniem możemy powiedzieć, że przyszłe babcie rodzą pierwsze dziecko około 25. roku życia, kończą prokreację około 45. roku życia, przechodzą na emeryturę w okolicach 60 i żyją około 85 lat.
Sprawy z dziadkami mają się podobnie, z tą różnicą, że nieco krócej żyją.
Ile godzin?
Gdy współcześni pięćdziesięcio - czy sześćdziesięciolatkowie zostają dziadkami, to oczywiście nie poprzestają jedynie na przyswojeniu sobie nowego tytułu. Rozpoczyna się proces wspierania młodej rodziny. Z obserwacji polskiej rzeczywistości można wnosić, że dziadkowie udzielają się bardzo intensywnie.
Tymczasem tabela opiekuńczych aktywności babć i dziadków z cytowanego doniesienia naukowego nie przedstawia się imponująco – obejmuje zaledwie kilka godzin tygodniowo. Honor europejskich dziadków ratują Grecy, poświęcający nieco ponad 10 godzin tygodniowo na opiekę nad wnukami.
Początkowo Matyldy i Francisa nie było stać na eleganckie hotele. Podczas pierwszych niskobudżetowych podróży pozostawało jedynie fotografowanie się na ich tle. Podczas pierwszej podróży do Szwajcarii Maniula sfotografowała ich na tle Savoy Hotel w Zurichu.
Matylda i Francis przed hotelem Savoy w Zurichu
Matylda i Francis na tle hotelu Monte Rosa w Zermatt
To właśnie stąd Edward Whymper, od 1860 r. stały gość hotelu, wyruszył 13 lipca 1865 r. na szczyt Matterhornu. Jego spektakularne pierwsze wejście na szczyt przyniosło hotelowi światową sławę.
Royal Hotel w Oranie
Hilton Arc de Triomphe (obecnie L’Hotel du Collectionneur) w Paryżu
Najbardziej topowy z odwiedzonych przez Matyldę hoteli w Paryżu, niestety bez Francisa, który doceniłby walory umeblowania pokoju, tak przez nią opisane: Środek pokoju zajmowało zachwycające łoże z madagaskarskiego, ciemnobrązowego hebanu. Obleczone było w śnieżnobiałą jedwabną pościel najwyższego gatunku. Wezgłowie zdobił hotelowy herb z dzielnym rycerzem na rydwanie. Złote linie herbu znakomicie komponowały się z ciemnobrązowym hebanem.
Hotel Le Regina w Warszawie
Hotel El – Djazair (dawniej Hotel Saint George) w Algierze Francis i Matylda byli na lunchu rodzinnym
W hotelu El Djazair bywali słynni ludzie, otacza go piękny ogród. Ma niesamowitą historię:
Dawny pałac bejów, zbudowany w 1514 r., przekształcony w internat dla dziewcząt. W 1889 r. dawna szkoła z internatem została przekształcona w hotel i stała się miejscem spotkań brytyjskiej arystokracji.
10 listopada 1942 roku w Salon des Ambassadeurs generał Dwight Eisenhower i admirał Darlan podpisali zawieszenie broni na czas amerykańskiej inwazji na Afrykę Północną. Na piętrze powyżej zachował się pokój, w którym mieszkał generał Eisenhower. Tabliczka na drzwiach obok przypomina, że "Generał Dwight Eisenhower, głównodowodzący alianckich sił ekspedycyjnych w Afryce Północnej, miał swoją kwaterę główną w tym pokoju od listopada 1942 do grudnia 1943 r.".
W ostatnich latach II wojny światowej hotel był kilkakrotnie bombardowany przez Niemców. Hotel został poważnie uszkodzony w wyniku licznych bombardowań i został ponownie otwarty dopiero w 1948 r. po renowacji.
W 1974 r. hotel został ponownie zamknięty w celu renowacji. Francuski architekt Fernand Pouillon dobudował dwa skrzydła. W dniu 23 sierpnia 1982 r. zmieniono jego nazwę na "El Djazaïr Hotel ".
Ściany hotelu zdobią portrety znanych osobistości, które przez dziesięciolecia odwiedzały ten obiekt. Książę i księżna Walii Edward VII i Aleksandra, baron de Rothschild, Winston Churchill, Jean-Paul Sartre, Simone de Beauvoir.
W hotelu El Djazair bywali także piosenkarka Edith Piaf, pisarze Albert Camus, Jean Gabin, Jean Cocteau (autor znakomitych powiedzeń takich jak: Prawdziwa młodość to przymiot, który zdobywa się z wiekiem). Fotografie gości hotelu, więcej https://gdl.kylos.pl/wp/?p=6121
W karierze zawodowej Matyldy, zarówno lekarskiej jak i literackiej, najważniejszym specyfikiem okazała się być maść tygrysia.
- Pani jest jak maść tygrysia - oznajmił Matyldzie pewnego razu jeden z jej pacjentów. Słyszała różne komplementy pod swoim adresem, ale tak oryginalny po raz pierwszy.
- To znaczy? - zapytał zaciekawiona Matylda.
- Pomaga na wszystko - objaśnił pacjent.
Wynalazcą maści tygrysiej był żyjący w Rangunie chiński zielarz Aw Chu Kin. W latach 70. XIX wieku otworzył sklep, w którym sprzedawał własnej produkcji maści przeciwbólowe. Opakowania swoich leków sygnował wizerunkiem tygrysa, będącego w kulturze dalekowschodniej symbolem siły. Maść nie zawiera żadnych składników z tygrysa. W latach 20. XX wieku synowie Aw Chu Kina otworzyli fabrykę maści tygrysich w Singapurze, gdzie są produkowane do dzisiaj
Maść tygrysia biała (po lewej) i czerwona (po prawej)
W skład maści tygrysiej wchodzą: kamfora, mentol, eteryczny olejek kajeputowy, mięta pieprzowa, olejek goździkowy, olej cynamonowy. Maść ma działanie przeciwbólowe oraz rozgrzewające.
Ulubionym kolorem Francisa był zielony. Nosił zieloną czapkę, kurtkę, spodnie, buty, plecak, rękawiczki. Czasami udawało mu się wystroić na zielono także Matyldę.
Matylda od czasu do czasu dawała namówić się na stroje w kolorze zielonym, ale była to raczej grzecznościowa decyzja niż poryw gustu
Wybory kolorystyczne Matyldy i Francisa znajdują odzwierciedlenie w wierszu Kazimierza Wierzyńskiego:
Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną
na klombach mych myśli sadzone za młodu
Pod słońcem co dało mi duszę błękitną
i które mi świeci bez trosk i zachodu.
Rozdaję wokoło mój uśmiech, bukiety rozdaję wokoło i jestem radosną wichurą zachwytu i szczęścia poety co zamiast człowiekiem powinien być wiosną!
Jak dobrze nam zdobywać góry I młodą piersią chłonąć wiatr Prężnymi stopy deptać chmury I palce ranić o szczyt Tatr
Mieć w uszach szum Strumieni śpiew A w żyłach roztętnioną krew Hejże hej hejże ha Żyjmy więc póki czas Bo kto wie bo kto wie Kiedy znowu ujrzę was
Początkowo sądziła, że zamiłowanie Francisa do koloru wojskowego to nawiązanie do tradycji rodzinnej związanej z dziadkiem Felicjanem, kapelmistrzem wojskowym. Jednak dokładniejsze studia historyczne wykazały, że mundury armii austriacko-węgierskiej były dwukolorowe i nie zawierały zielonego.
Podróżowanie wszystkim podobało się. w rodzinnym dzienniku czytamy: przez długie lata znaliśmy Paryż z książek, filmów, opowieści. W czasach naszego dzieciństwa i młodości mało kto bywał w europejskich stolicach. Granice były zamknięte, paszporty w ministerialnych szufladach, nie mieliśmy dostępu do walut obcych. W latach 90. wszystko zaczęło się normować. Wyjazdy stały się dostępne dla każdego zdeterminowanego miłośnika podróży. Mógł wyjeżdżać z biurem podróży albo samodzielnie. My latem 1997 r. zdecydowaliśmy się na samodzielną wyprawę do Paryża.
Matylda i Francis, Paryż 1997 r.
Pierwszym etapem przygotowań było rozpoznanie terenu za pomocą książek kupowanych w księgarni Sklep Podróżnika w Warszawie. Drugi etap obejmował zakup biletów lotniczych oraz rezerwację noclegów. Trzeci etap to zakup waluty obcej – wtedy jeszcze franków francuskich.
Jakie książki kupiliśmy, aby oswoić się z paryską rzeczywistością? Przede wszystkim plan Paryża, modnego w owych latach wydawnictwa Michelin.
Do dziś tę książkę bierze się z przyjemnością do ręki – jest w niej nie tylko plan ulic, ale także podstawowe informacje o stolicy Francji. Planowaliśmy chyba intensywne zwiedzanie, bo znajdujemy ręczne zapiski o numerach autobusów kursujących do godziny 0.30.
Trzeba też było dowiedzieć się czegoś o samym mieście – wiedzę zdobywaliśmy z dwóch poradników: Twój przewodnik Michael’s Paryż oraz Pierrette Letondor & Beatrice Berthet-Piomor Przewodnik turystyczny dla kobiet – Paryż.
Szczególnie urocze rady znaleźliśmy w ponadczasowym, jak się okazuje, przewodniku dla kobiet. Czytamy w nim:
Nasz przewodnik ma wiele luk. Są one celowe. (…) Fanatycy zwiedzania być może dojdą do wniosku, że brakuje informacji o domu, w którym ktoś się urodził albo umarł. Dla nas ważniejsza jest informacja, jak poruszać się paryskim metrem. Paryż nie jest tani. Istnieje jednak wiele adresów, pod którymi można niedrogo mieszkać, zjeść czy dokonać zakupów. Dlatego też nie powinnyśmy bezwzględnie rezygnować, mając na uwadze nasz portfel, z haute couture czy luksusowych restauracji. Kto chce poznać Paryż i rozkoszować się nim, może, jedząc ostrygi czy kupując piekielnie modny ciuch, doznać tyle przyjemności, że zdecyduje się oszczędzać na innych rzeczach.
Myśl, żeby oszczędzić na… powiedzmy chlebie, by starczyło ostrygi, jest bardzo francuska i wywodzi się w prostej linii od Marii Antoniny, autorki słynnej kwestii: S’ils n’ont pas de pain, qu’ils mangent de la brioche!
Podróż i zakwaterowanie
Do Paryża wyruszyliśmy 5 sierpnia 1997 roku, lot LO 5321 o 12.50, i wczesnym popołudniem byliśmy na miejscu. Stolica Francji przywitała nas tak rzęsistą ulewą, że aby strugi deszczu nie zalewały nam mapy, musieliśmy zejść do stacji metra.
Mieszkaliśmy w hotelu Adix na 30 Rue Lucienn Sampaix 75010 Paris, dziś obiekt nazywa się inaczej, jest po generalnym remoncie i niewiele przypomina nasz hotelik z lat 90. Jedynie podwórko, na którym rozstawiono stoliki i krzesełka, zachowało ten sam styl http://www.kyriad-paris-canal-saint-martin-republique.fr/.
Noclegi kosztowały 4500 franków. Frank był słabą walutą i był wart 0,56 złotego, co daje kwotę 2520 złotych na 3 osoby za 9 noclegów, czyli jedna noc 280 zł albo 93 zł od osoby. Banknoty franków miały spore rozmiary i czuliśmy się niczym osoby handlujące walutą, gdy wpłacaliśmy je do kasy hotelowej.
Postanowiliśmy zapłacić z góry, żeby nie nosić się z workiem pieniędzy. Otrzymaliśmy pokwitowanie, na którym było napisane - 4500 FRF, co nas nieco zaniepokoiło. Recepcjonistka objaśniła, że jak jest minus, to w istocie jest plus…
Pokój był maleńki, chyba pierwotnie dwuosobowy i gdy dodano trzecie łóżko, nie było gdzie postawić nogi. Równie maleńka była winda. W Paryżu i dziś nas zastanawia, że w tych maleńkich windach zawsze znajdzie się miejsce na zamontowanie popielniczki oraz to, że za oknami maleńkich pokoików rozciągają się szerokie bulwary, aleje i pola.
Małe windy nie nadają się do przewożenia dużych rzeczy, więc Francuzi duże przedmioty transportują do mieszkań na piętrach za pomocą dźwigów-platform. Widywaliśmy np. kanapy wędrujące w powietrzu do balkonu lub okna na wysokim piętrze kamienicy.
Hotel Adix
Recepcja naszego hotelu
Faktura z hotelu Adix
Kate z prezentem urodzinowym
Francis z bagietką w Cannes
Kate i Mima na tle paryskiej śmieciarki
Co zwiedziliśmy?
Każdego dnia rano wyruszaliśmy w miasto. Zwiedzaliśmy je pracowicie, mimo iż nie byliśmy wyspani, bo sen zakłócały nam długie i hałaśliwe rozmowy toczone na podwórku.
Nasze poranki miały dwa stałe punkty odniesienia – hałasującą śmieciarkę, pod którą sfotografowałyśmy się, oraz bezdomnego śpiącego we wnęce sklepowej. Gdy narzekaliśmy na ciasnotę w naszym pokoiku, mówiliśmy sobie – ten facet ma jeszcze mniejszy metraż!
Kupiliśmy bilety wieloprzejazdowe. Poruszaliśmy się głównie autobusami, co wynikało z niezbyt fortunnego doświadczenia z używaniem metra. W Przewodniku dla kobiet przeczytaliśmy, że stacja Abbesses linii nr 12 leży najgłębiej pod ziemią i trzeba do niej zjeżdżać windą. Zjazd okazał się nieprzyjemny, winda – jak to w Paryżu – ciasna, chybocąca się na boki. Brrr…
Na wieży Eiffla
Maniula i Francis, Paryż 1997 r.
Matylda i Maniula, Paryż 1997 r.
Na wieży Eiffl'a wyświetlano neon z informacją ile pozostało dni do 1 stycznia 2000 roku, obawiano się, że data ta może spowodować problemy w systemach informatycznych.
Zwiedziliśmy – oczywiście wieżę Eiffla, Notre Dame, Sacré Coeur, Montmartre, Łuk Triumfalny, Trocadéro. Oczywiście chcieliśmy wiedzieć, czy to prawda, że najlepsze kasztany są na placu Pigalle[1] – ale jakoś do degustacji nie doszło. Pozostając w konwencji frywolnej, obejrzeliśmy z zewnątrz Moulin Rouge, byliśmy zdziwieni skromnymi rozmiarami obiektu. Przyglądaliśmy się stateczkom płynącym Sekwaną. Spacerowaliśmy po Polach Elizejskich i zajrzeliśmy do Galeries Lafayette. Duże wrażenie zrobiła na nas księgarnia Virgin. Nie spodziewaliśmy się, że 18 lat później zawita ona na warszawskie Okęcie.
Finanse i zakupy pamiątek
Nasz budżet był skromny, ale wystarczający na wszystko, co najważniejsze. Podczas pobytów w Szwajcarii ukuliśmy pojęcie dieta ubogich turystów, na którą składały się chleb i woda. W Paryżu dieta była zmodyfikowana stosownie do miejsca – odżywialiśmy się bagietkami i zupami w torebkach przywiezionymi z kraju.
Poza prezentem urodzinowym kupiliśmy sobie nieco paryskich strojów, może nie było to haute couture, ale okazało się niezwykle wygodne i ponadczasowo trwałe. Szefowa ekspedycji dostała trzy pary skarpetek ze sklepu na Polach Elizejskich. Skarpetki bez ściągacza, wygodne do podróży, odwiedziły pięć kontynentów i nadal są dobrym stanie. Świetne zakupy zrobiliśmy też w Tati – bluzy w kratę dziś służą do chodzenia po domu. Mimo iż magazyn ten miał opinię taniego, to zachowywał w owym czasie pewien styl. Odwiedzony po latach okazał się wypełniony marną chińszczyzną.
Wróciliśmy 14 sierpnia 1997 r. rejsem LO 336. A potem wspominaliśmy, wspominaliśmy i planowaliśmy następne podróże.
Po wakacjach w Szwajcarii i Paryżu nadeszła pora na wakacje na Lazurowym Wybrzeżu. Terminem tym nazywamy odcinek wybrzeża Morza Śródziemnego we francuskiej Prowansji, rozciągający się od miejscowości Cassis na zachodzie aż do granicy włoskiej. Odwiedza go 10mln turystów rocznie, w tej liczbie znaleźliśmy się także my. W rodzinnym dzienniku czytamy: do Nicei polecieliśmy samolotem, trzęsło przy lądowaniu, a samolot był niezbyt duży, co zapewniło nam mocne przeżycia już od samego początku.
Widok nocą z balkonu domu wczasowego na Promenade des Anglais
Nazwy Lazurowe Wybrzeże użył po raz pierwszy francuski pisarz Stéphen Liégeard, który w 1887 roku wydał książkę zatytułowaną właśnie La côte d’azur.
Obraz zatytułowany Lato na Riwierze Francuskiej, autor: Carl Hasch (ok. 1890)
Miejscowość Cannes jest znana z festiwalu filmowego, który odbywa się w tym mieście od 1946 r. Główną nagrodą przyznawaną podczas festiwalu jest Złota Plama. Najwięcej statuetek tej nagrody zdobyli filmowcy ze Stanów Zjednoczonych (13), na drugim miejscy są Francuzi (8), na trzecim Włosi (5).
Matylda i Francis w porcie Nicea
Rezydencja wczasowa w Nicei, w której Matylda, Maniula i Francis spędzili urlop
Maniula i Francis pływają w basenie. Matylda fotografowała ich z balkonu
Cannes, pałac festiwalowy rozczarował widokiem z zewnątrz
Więcej blasku jest w sprawozdaniach telewizyjnych z festiwalu, niż na miejscu. Podobnego zdania o urodzie tego miejsca są przewodniki, cyt.: Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes odbywa się w budynku, który powstał specjalnie w tym celu. Mimo wyrazu pałac w nazwie, nie ma on jednak nic wspólnego z prawdziwym pałacem. Niestety bardziej przypomina wielki betonowo – szklany bunkier.Palais des Festivals et des Congrès stoi pod adresem 1 Boulevard de la Croisette, w samym centrum miasta i na początku promenady La Croisette. Budynku nie zwiedza się, ale jego najsłynniejsza część jest ogólnodostępna. To oczywiście słynne schody, którymi gwiazdy wchodzą na pokazy filmowe w czasie festiwalu. Czerwony dywan leży na nich niemalże przez cały rok. (https://prowansja.pl/cannes/)
Odciski dłoni słynnych artystów w Cannes są w Alei Gwiazd
Maniula przymierza się do zostania gwiazdą ;) Jak się człowiek dobrze przymierzy, to wierzy i zostaje Gwiazdą!
Matylda po odwiedzeniu Monte Carlo
Z Nicei do Monte Carlo Matylda, Maniula i Francis podróżowali autobusem. Droga miała piękne widoki oraz ostre zakręty. Jak to zdarza się po wizycie w tym mieście, znanym ze słynnych kasyn, wrócili z pustymi kieszeniami ;)
Natomiast do Menton wybrali się pociągiem. W pamięci pozostały niewielkie wagony i bardzo hm...podmiejski wygląd tego pociągu.Podróżowaliśmy linią kolejową Cannes – Antibes – Nice – Monaco – Menton – Ventimiglia. Konstruktorem tej linii kolejowej był Louis Jules César "Louis-Jules" Bouchot (https://en.wikipedia.org/wiki/Louis-Jules_Bouchot).
Wart odwiedzenia był natomiast zabytkowy dworzec w Nicei, który zbudowano w 1867 roku\
Matylda po obejrzeniu na wystawie turystycznej fotografii dolin alpejskich uznała, że ich poznanie będzie celem ich następnej rodzinnej wycieczki. Zaopatrzywszy się w Swiss Passy w ciągu dwóch kolejnych lat zwiedzili prawie całą Szwajcarię.
Francis ogląda zegar słoneczny nad jeziorem Lugano
W rodzinnym dzienniku czytamy: Pierwsza podróż odbyła się od 10 sierpnia do 17 sierpnia 1995. Na terenie Szwajcarii odbyliśmy liczne podróże koleją. Mieszkaliśmy: kwatera prywatna, pokoje gościnne firmy Chrobot Reisen.
Uchyloną furtką przez którą można było zobaczyć trochę świata były Targi Turystyczne w PKiN w Warszawie. Foldery, które można było otrzymać na targach Turystycznych pozwalały odlecieć na chwilę do pięknych krain. Zobaczyłam w 1993 roku plakat z alpejskim krajobrazem i wiedziałam, że nie zaznam spokoju zanim tam nie pojadę... Pierwszym krokiem w kierunku przygotowań było zakupienie książki Marka Honana Szwajcaria, którą czytałam przez rok. Żadnej książki podróżniczej chyba nie przeczytałam tak dokładnie.
Nasz budżet podczas pierwszej wyprawy do Szwajcarii był dość skromny, a oferta na rynku też nie specjalnie bogata. Nie pamiętam skąd zdobyliśmy fundusze na wyprawę, ale pewnie metodą zwykłego zaciskania pasa. Podróżowaliśmy z firmą Chrobot Reisen.
Podczas podróży autokarem Mieszkaliśmy w pokojach gościnnych biura podróży Chrobot Reisen
Na wspomnianych Targach Turystycznych znalazłam informacje o biletach typu Swiss Pass, które pozwalały na przejazdy kolejami szwajcarskimi, komunikacją miejską oraz statkami na jeziorach w tym kraju. Dzieci do lat 13 podróżujące razem z rodzicami, otrzymywały Swiss Passy za darmo. Nasza córka miała 13 lat i była to fajna oferta między innymi z tego powodu. Swiss Pass
Dokument miał sympatyczne czerwone okładki. Dodany był do kompletu schemat linii kolejowych w Szwajcarii. Karta rodzinna dodana do Swiss Pass
Swiss Pass Popularnym środkiem transportu turystycznego w owych latach były autobusy i z takiej komunikacji skorzystaliśmy. Koszt 3 biletów był rzędu kilkuset złotych. Dziś takie bilety kosztują od 280 pln do 330pln. Podczas zakupu biletów okazało się, że istniej możliwość wynajęcia pokoju gościnnego u przewoźnika, z której skorzystaliśmy. Pokój za pierwszym wyjazdem sympatyczny i cichy bo położony od podwórka, wspólna łazienka, dostęp do kuchni w której przyrządzaliśmy sobie posiłki.
Dodatkowo kupiłam czerwoną menażkę, która służy do dziś, a nawet odbywa trasy międzykontynentalne, oczywiście w bagażu głównym, bo w podręcznym to postawiłaby na nogi wszystkie służby na lotnisku ;)) Pogoogle'owałam za tym produktem - bywa na www.ebay.com w sprzedaży na giełdach staroci, jest określany mianem vintage aluminium bottle i kosztuje 35 usd.
Nasza menażka
Dieta ubogich turystów była sycąca, tania i bezpieczna! Najedzeni zasypialiśmy, żeby następnego dnia ruszyć rano w drogę. Zawsze starannie studiowaliśmy precyzyjne kieszonkowe rozkłady jazdy, dostępne na stacjach kolejowych, przy okienkach z biletami. Zetknęliśmy się w 1995 roku odmiana rewolucji obyczajowej jaką była street parade w Zurichu, impreza na owe czasy nam nie znana. Uczestnicy zachowywali się spokojnie wobec przechodniów, choć dość agresywnie wypełniali całą przestrzeń publiczną. Gdy wracaliśmy tramwajem z dworca do naszej kwatery cały wagon wypełniony był street-paradowiczami, który swobodnie okazywali sobie jednopłciowe uczucia oraz demonstrowali swe ciała. Jeden z nich siedział drugiemu na kolanach i w pewnym momencie wstał demonstrując duże wycięcie w spodniach odsłaniające oba pośladki. Można by rzecz - model a la chiński maluch, który nie opanował jeszcze sikania do klozetu. W różnym wieku ludzie opanowują te umiejętność ;)) Niektórzy bardzo późno lub wcale.
Mina Matyldy wskazuje, że na pewno słucha ona tanga!
Turyści na wycieczki wyruszali zawsze z dworca kolejowego w Zurichu, wracali wieczorami i w markecie COOP kupowali makarony do ugotowania.
Widok na market COOP
Zwiedziliśmy sporo, ale jeszcze zostało kilka miejsc do zobaczenia. Spędziliśmy 14 urodziny Maniuli i powstała idea spędzania tego dnia zawsze w dobrym miejscu, zawsze w dobrym towarzystwie. Podobny wyjazd powtórzyliśmy za rok, przyjeżdżając tuż przed piętnastymi urodzinami naszej córki. Droga powrotna, wracaliśmy 18.08.95 o godzinie 19:00 wyjeżdżając z Zurichu, ze sporym opóźnieniem.
Co zobaczyliśmy w czasie tego pobytu? Kolejno Bazylea, Berno, Interlaken, Lucerna, Lozanna, Genewa, St.Gallen, Vaduz i Lugano. W pamięci zachowały się jako ładne miejsca starówka w Bazylei, bazylika w Saint Gallen (wnętrze pojawiło się w opowiadaniu "Powieka modelki") oraz Lugano z powodu palm.
We wspomnianym opowiadaniu Matylda ma dwie (sic!) córki Kate i Maniulę. Oto potwierdzenie:
Przyleciałam przed północą. Tata odebrał mnie z lotniska. Mama i Maniula czekały w domu. Maniula obcięła sobie włosy. Zawsze miała takie długie, a teraz ma króciutkie. Mama mówi, że ma nową córkę przez tę fryzurę Maniuli. Śmiesznie Maniula wygląda, jak mama na zdjęciach z okresu studiów. Maniula to jest dopiero modelka! Zaczęła właśnie studia na hungarystyce. Właściwie po co jej ta hungarystyka? Ale ona taka jest, grzebałaby się w językach od rana do nocy. Im dziwniejszy język, tym Maniula bardziej rozmarzona.
Ciekawe, dlaczego żadna z nas nie poszła na medycynę? Ale mama wcale na to nie nalegała.
Maniula przeciągnęła się, ziewnęła i zobaczywszy siostrę śpiącą na sąsiednim łóżku, skoczyła się przywitać:
– Jó napot kívánok! 9 – zawołała dumna ze swych umiejętności wysławiania się po węgiersku.
Kate, obudzona zupełnie niespodziewanie, nie bardzo wiedziała, co się dzieje.
– Jó napot kívánok! – ponownie zawołała Maniula na powitanie siostry. – Szervusz! 10
– Maniula, ty mówisz przez sen czy po węgiersku? – zapytała Kate całkiem przytomnie jak na osobę, która jeszcze chwilę temu spała głębokim młodzieńczym snem.
– Po węgiersku, Kiciu! Po węgiersku! – wołała Maniula.
Gadały jedna przez drugą dobrą godzinę, po czym zgłodniałe zawołały chórem:
– Gdzie jest nasze śniadanie? Mima, Mima! daj nam coś do jedzenia!
Brak odpowiedzi oznaczał, że matki nie ma w domu. W łazience przy lustrze wisiała kartka z komunikatem: „Jestem w klinice. Śniadanie na stole w kuchni”.
Maniula i Kate chichocząc, pobiegły do kuchni. Czekały na nie dwie miseczki owoców i stos kanapek z serem. Wchłonęły wszystko w ciągu kwadransa, po czym z kubeczkami kawy przeniosły się na obejrzenie prognozy pogody.
A tu fragment o katedrze w Saint Galen:
– Cześć, Inezka! Wychodzę za mąż za Marka.
– Super, Kate, super! – powtarza Inezka.
– Inezka, ślub jest 6 sierpnia w katedrze w Saint Gallen. Musisz przyjechać, nawet z końca świata czy gdzie tam jesteś. Tania i Mona obiecują, że przylecą. Mimi też postara się wyrwać z objęć Princessy. Będziecie moją publicznością, najwspanialszą audience. Ślub bez ciebie, siostro, to prawie jak bez pana młodego. Poznasz moją siostrę Maniulę, która przyleci z Polski. I będziemy sobie jak trzy siostry. Ale Mark będzie tylko mój!
– Będę na pewno. Masz to jak w banku! Szwajcarskim oczywiście.
Francis wArosie W następnym roku kontynuowaliśmy zwiedzanie Szwajcarii, ale po dość wyczerpującej podróży autokarem zdecydowaliśmy się na samolot. Wylot był o godz. 7:20 w dniu 5.08.96 i o 9:15 byliśmy w Zurichu. Swiss Passy kupiliśmy tym razem na lotnisku. Zwiedziliśmy Brig, Saas Fee, Genewę ( w dniu urodzin 15 Maniuli byliśmy tam), Zermatt, Chur, Davos, Feldkirch i Bregenz. Swiss Pas obejmował swym zasięgiem niektóre rejony przygraniczne w Austrii i Włoszech. Do Warszawy wracaliśmy 12.08.96 o godz. 10:30 i lądowaliśmy o 12:20. Napisałam w notesie podróżnym: Jak miło znowu być w domu!!! A co za rok?
Rozdział 7. Wyprawy szlakiem przodków oraz innymi szlakami
Poznawszy korzenie rodzinne ze strony matki nadeszła pora na poznanie korzeni ze strony Ojca. Rodzina Francisa miała korzenie austriacko - czeskie, a obywatelstwo polskie pradziadek Felicjan uzyskał dopiero w 1920 roku.
Pradziadek Felicjan Knypl (pod muchą) ze swoją orkiestrą
Dokument nadania obywatelstwa polskiego pradziadkowi Felicjanowi
List był napisany 20 lipca 1928 roku, obywatelstwo Felicjan otrzymał w 1930 roku.
Pradziadek Felicjan był wykształconym muzykiem, a jego umiejętności potwierdzał egzamin państwowy zdany w Ministerstwie Spraw Wojskowych przed komisją muzyczną oraz przed dwoma komisjami cywilnymi: w Konserwatorium Muzycznym w Warszawie oraz komisją egzaminacyjną we Lwowie. Gdy Felicjan został cywilem zajął się udzielaniem lekcji muzyki. Zapisy były przyjmowane w lokalu biblioteki. Felicjan oferował swoim uczniom możliwość zgłębienia następujących umiejętności:
# naukę gry na skrzypcach i resztujących instrumentach smyczkowych
# naukę gry na mandolinie
# naukę gry na gitarze
# naukę gry na wszystkich instrumentach dętych
# naukę teorii muzycznej, harmonizacji, instrumentalizacji,
# solfeggio – czyli solfeżu (nauka czytania nut głosem)
# dyrygowania
Dziadek Franciszek, do którego Francis był podobny
Z racji tego podobieństwa otrzymał domowe imię Francis po dziadku
W rytmie La Paloma
Wśród wielu zapomnianych nut,
Szukamy naszych przodków cnót.
Jakimi byli oni wtedy muzykami?
Co stanie się ze starymi nutami?
Jest jedna na przetrwanie racja
Tych starych nut digitalizacja!
Kompozycja pradziadka Felicjana
Kompozycja pradziadka Felicjana
Program wycieczki śladami przodków w Wiedniu przewidywał: Spacer po Starym Mieście: Ring, budowle, pomniki i pałace Hofburga, Opera, Kartner Strasse, katedra Św. Szczepana, Figaro Haus, dzielnice grecka i żydowska, kościół Św. Ruprechta, Hoher Markt, Am Hof, Freyung, Burgtheater, Ratusz, Parlament,Plac Teresy. Zwiedzanie skarbca w Hofburgu i krypt cesarskich. Czas wolny na Praterze. Zwiedzanie m. in. plac Karola, wiedeńska secesja, przejazd do Schonbrunn – zwiedzanie komnat cesarskich. Przejazd na Kahlenberg – zwiedzanie kościoła Św. Józefa, muzeum Odsieczy Wiedeńskiej oraz degustacja wina w typowej winiarni na Grinzingu. Belweder, Dom Motyli Tropikalnych, Muzeum Sztuk Pięknych, park miejski z pomnikami.
Francis z Maniulą w miejscowości Modra, na Słowacji
W rodzinnym dzienniku czytamy: Następnie odbyliśmy dwie podróże śladami przodków, kierując się do Pragi. Pierwsza podróż odbyła się w dniach 23/08 - 28/08/1997. Druga podróż w dniach 04/08 - 10/08/1998 . Mieszkaliśmy w hostelu Orlik. Dobrze położony, blisko do metra i różnych zabytków.
Francis w Pradze, rok 1998Jak zorganizowaliśmy wyjazd do Pragi? W hotelu Metropol na pierwszym piętrze mieściło się przez długie lata biuro turystyczne Pragotour, w którym można było zarezerwować wszelki usługi turystyczne na terenie Czech i Słowacji. Potem biuro przeniosło się na ul. Marszałkowską 60/18 i jak czytam w Internecie działa do dziś. W tym biurze właśnie zarezerwowałam hostel Orlik, a jeszcze wcześniej bilety na lot do Pragi, pewnie uwiedziona czarem jakiejś promocji. Jeden bilet kosztował 769,54 złotych. Nocowałyśmy w hotelu Orlik za 481,50 złotych czyli jedna noc kosztowała 96,30 złotych. Hostel Orlik jest położony nieopodal stacji metra Dejvicka linii A, którym dojeżdża się w 10 minut do centrum. Na poruszanie się komunikacją publiczną kupiłyśmy bilet 7 dniowy za 250 Kc ( 1 usd wtedy 34,6 Kc). Pokoje zgodnie ze standardem filmów Barei, 100 pokoi 1, 2 i 3 osobowych. Śniadania wliczone w cenę.
Zwiedzałyśmy to co wszyscy czyli spacerkiem przez Vaclavske Namesti, Starówka, zamek na Hradczanach. No i oczywiście zakupy – dla Kate buty za 2450 Kc, jakaś biżuteria. Chyba podobało się nam, bowiem za roku wróciliśmy do Pragi całą rodziną.
Przez pierwsze dziecięce wakacje Maniula spędzała w Rodzinnym Miasteczku, którego taki oto literacki opis stworzyła po latach Matylda:
Położone było na niewielkim wzniesieniu, będącym największą trwałą pamiątką zostawioną przez polodowcowe zamieszanie. Nie można było do trwałych pozostałości zaliczyć drobnych otoczaków, używanych wpowojennych latach do budowy podmurówek nielicznie stawianych domów. Kamienie nie dość, że wszystkie były podobne do siebie, to jeszcze często zmieniały miejsce pobytu iprzez to słabo rzucały się woczy. Miasteczko ze wszystkich stron aż po horyzont okalały gęste, sosnowe lasy. Przez środek wiła się wyboista droga prowadząca na północ. Podobno dochodziła do jakiejś wsi, ale wświadomości wszystkich goździkowskich dzieciaków właściwie nie miała końca. Nikt nie jeździł na północ, bo za wsią rozciągały się tylko długie łany żyta, owsa ipszenicy, czyli nic ciekawego. W Rodzinnym Miasteczku każdy miał swoje własne pole, dobrze znane od dziecka, obrabiane każdego roku i nie interesował się cudzym.Naprawdę ciekawa to była wyprawa na odpust do parafii, hucznie obchodzony na świętych Piotra i Pawła, gdzie można było zobaczyć wspaniałe, niecodzienne rzeczy. W górnej części straganów rozstawianych przed kościołem łopotały na wietrze różnokolorowe chorągiewki i baloniki, w dolnej części wisiały piłeczki jo-jo na gumce, a na wysokości oczu znajdowały się słodycze. Sprzedawcy chyba od zawsze wiedzieli, co przyciąga spojrzenia dzieciaków. Matylda najbardziej lubiła lizaki, białe z pasemkami różowego... z czego właściwie było to różowe? Do dziś nie wiadomo, ale smakowało niebiańsko.
Matylda w Rodzinnymi Miasteczku
Dopókiśmy młodzi i sercem, i duszą, nie wiemy, jak cenić ten skarb, Dopiero gdy włosy się srebrem przyprószą, widzimy, co skarb ten był wart. Żałujemy tych dni, a po nocach się śni jedna prawda, a prawda ta brzmi: Że srebro i złoto to nic, chodzi o to, by młodym być i więcej nic, Nie rozgłos, nie sława, nie stroje, zabawa, lecz młodym być i więcej nic.
A jeszcze do tego mieć kogoś bliskiego i kochać go, i więcej nic, Najbiedniejszym być, najskromniejszym być, ale mieć przed sobą świat, Zakochanym być i kochanym być, i mieć wciąż dwadzieścia lat.
Choć młodość jest często i smutna, i trudna, to nic, nie narzekaj na los, Po latach zrozumiesz, że młodość jest cudna, pomimo twych zmartwień i trosk. Więc korzystaj z tych lat, dzień i noc o tym myśl i pamiętaj, pamiętaj od dziś: Że srebro i złoto to nic, chodzi o to, by młodym być i więcej nic, Nie rozgłos, nie sława, nie stroje, zabawa, lecz młodym być i więcej nic.
A jeszcze do tego mieć kogoś bliskiego i kochać go, i więcej nic, Najbiedniejszym być, najskromniejszym być, ale mieć przed sobą świat, Zakochanym być i kochanym być, i mieć wciąż dwadzieścia lat.
Właściwie już cała piosenka skończona, lecz jeszcze powtórzę ją raz. Spytacie: „A po co?" bo chcę, aby ona została i żyła wśród was. Żeby każdy ją znał i powtarzał od dziś, i zrozumiał zawartą w niej myśl: Że srebro i złoto to nic, chodzi o to, by młodym być i więcej nic, Nie rozgłos, nie sława, nie stroje, zabawa, lecz młodym być i więcej nic.
A jeszcze do tego mieć kogoś bliskiego i kochać go, i więcej nic, Najbiedniejszym być, najskromniejszym być, Ale mieć przed sobą świat, zakochanym być i kochanym być, I mieć wciąż dwadzieścia lat.
Jeszcze fajniej niż wybrać się na odpust było pojechać do Ameryki. Co słodkiego miała w sobie Ameryka? Na sto procent coś musiała mieć. Nie śpiewano by bez powodu na spotkaniach towarzyskich, do muzyki granej przez orkiestrę:
To jest Ameryka, to słynne USA, Wspaniały kraj, na ziemi raj...
Na pewno nie słyszało się takich wywrotowych pieśni o Ameryce wtoczkach, które zaraz po wojnie zainstalowano wszystkim mieszkańcom Rodzinnego Miasteczka w ramach elektryfikacji i radiofonizacji. Ciekawe, że takiePodmoskiewskie wieczory, często nadawane w soboty, nie wywoływały u słuchaczy myśli o podróży na Wschód. Tak samo Rozkwitały jabłonie i grusze, choć melodyjne i rzewne, nikogo nie zachęcały do migracji.
Pewnie przez tę piosenkę o Ameryce, będącą przebojem każdego towarzyskiego spotkania, wszyscy w Rodzinnym Miasteczku wiedzieli, że jest tam raj. Szczególnie podatni na wiarę o raju w Ameryce byli mieszkańcy Goździk, peryferyjnej dzielnicy Miasteczka. Do tego potem, ale to już naprawdę dużo później, ludziska dowiedzieli się, że nie tylko raj, ale i demokracja jest w tej całej Ameryce. Podobno smaczne nadzwyczajnie było połączenie amerykańskiego raju i demokracji. Smak miało taki... taki... no, do niczego krajowego niepodobny.Matylda przypuszczała w skrytości ducha, że raj i do tego jeszcze demokracja, połączenie niespotykane nigdzie indziej na świecie,niepowtarzalne w swoim rodzaju dwa w jednym, kombinacja trudna do wyobrażenia zwyczajnym umysłem, musi nazywać się DEMOK-RAJ. A może DEMO-KRAJ? Zastanawiała się nad tym nieraz, ale na Goździkach nie było pod ręką nikogo, kto pomógłby rozwikłać ten skomplikowany dylemat lingwistyczny. Na Amerykę w Rodzinnym Miasteczku zachorować musiał każdy,jak na świnkę albo odrę. Jeden wcześniej, drugi później, ale wyjątków nie było. Przypadki, które nie uodporniły się w dzieciństwie, były więc teoretycznie nadal zagrożone infekcją. A że szczepionki na tę chorobę nie znano, to i złapanie bakcyla było tylko kwestią czasu.W Rodzinnym Miasteczku wszyscy liczący się mieszkańcy mieli kogoś zaWielką Wodą, a co obrotniejsi rezydowali tam od co najmniej dwóch pokoleń.
Fajtłapy, inteligenci pracujący i niespieszni myśliciele właśnie sposobili się do podejścia po wizę amerykańską. Wieczorami siadali przy ciepłych jeszcze kaflowych piecach i wiedli spokojne rozmowy taktyczne. Najważniejsze pytanie brzmiało: jak ustawić się w kolejce pod ambasadą, żeby nie trafić do tej mądrali,co siedzi w ostatnim okienku? Odrzucała prawie co drugiego kandydata na turystę.– Barco mi psikro, ale pan nie jest turista – orzekała, z zapałem mocując się z językiem polskim. Te porażające słowa okraszała pani konsul szerokim uśmiechem odsłaniającym zęby, a sztuczny blask materiałów stomatologicznych dobrze kontrastował z jej śniadą cerą. Znana ze swych stanowczych decyzji, nie była w stanie zrozumieć, że turystyka to coś innego niż uporczywe oglądanie zachodzącego słońca na nadmorskich bulwarach i powrót do domu z pustymi kieszeniami. Taką wycieczkę każdy głupi zaliczyć potrafi.
Nieprzyjaźnie potraktowani przez przedstawicielkę amerykańskiej administracji, zdesperowani mieszkańcy Rodzinnego Miasteczka kupowali bilet lotniczy do Mexico City, skąd drogą lądową udawali się do przejścia granicznego Naco w stanie Arizona. Z ust do ust podawano sobie nazwę skromnego hoteliku, w którym należało się zatrzymać po meksykańskiej stronie i wynająć pokój numer siedem. Gości proszących o pokój numer siedem recepcjonista powiadamiał mocno łamaną polszczyzną, że w ciągu kilku godzin przyjdzie osoba, z którą są umówieni na spotkanie. Zwykle pod wieczór rozlegało się ciche stukanie do drzwi, pospiesznie otwieranych przez oczekującego. W progu stała wiekowa Meksykanka o pomarszczonej twarzy. Starucha wymagała dwóch rzeczy: opłaty z góry za wskazanie drogi do słynnej dziury w ogrodzeniu granicznym i przejścia przez nią bez paszportu, który meksykańskie dzieciaki donosiły pół godziny po pomyślnym przekroczeniu granicy.
Niejeden siedząc na krawężniku w oczekiwaniu na paszport zadawał sobie słynne pytanie: Na co mnie było przyjeżdżać do Naco?
Na szczęście Meksykanka prowadziła solidną firmę, której byt oparty był na referencjach przekazywanych z ust do ust i po półgodzinie pojawiał się mały kurier z paszportem. Całą operację zaczynano zwykle około drugiej w nocy i kończono nad ranem. W umówionym miejscu na przeprowadzonego czekał krajan i zapewniał transport do Jackowa. Zanim ruszyli w drogę, spoglądali na solidne kraty w oknach jednopiętrowego białego budynku straży granicznej w Naco, szczęśliwi, że nie muszą podziwiać walorów stalowej konstrukcji od wewnątrz. Próbować dostać się do Ameryki przez meksykańską granicę, wpaść w ręce straży granicznej, przejść drugi raz na amerykańską stronę, mając do odpracowania pięć tysięcy dolarów kaucji za wypuszczeniez aresztu, potrafili tylko nieliczni obywatele Rodzinnego Miasteczka. – Coś sąsiada długo nie widział... W Ameryce był czy chorował?– zagadywali znajomi. – Korzonki dokuczali, siedział ja w domu całą zimę przy piecu i krzyż wygrzewał, ale na wiosnę może i pojadę do Ameryki – odpowiadał kandydat na turystę. – A słyszał sąsiad, że Stasiek Julków przywiózł trzydzieści tysięcy i plac już kupił pod budowę domu? – A tam, zaraz trzydzieści... też opowiada. Ledwie dwadzieścia siedem będzie wszystkiego majątku, a przechwala się jakby worek dolarów przywiózł albo i dwa. U Julków wszystkie takie chwalipięty, nie wie tego czy nietutejszy? Nie było większej obelgi niż powiedzieć komuś, że jest nietutejszy albo nazywać flancowanym mieszkańcem Rodzinnego Miasteczka. – Na mnie czas – stwierdzał sąsiad i dla uprawdopodobnienia przyczyny pośpiechu rzucał od niechcenia: – Kurom trzeba ziarna podsypać. Miłośnicy turystyki mieli swoje ugruntowane tradycją zainteresowanie dyscyplinami w kraju nieuprawianymi. Mężczyzn fascynowała technologia wyburzania amerykańskiego azbestu. Kobiety dla odmiany niebywale ciekawiło, w jakim czasie można sprzątnąć łazienkę, używając szczoteczki do zębów wręczonej przez wredną chlebodawczynię. Nigdzie indziej jak kraj długi i szeroki nie obserwowano większego zamiłowania do łączenia pracy z podróżami. Istniały poważne poszlaki, że słynny program Work & Travel opracował ktoś pochodzący z Rodzinnego Miasteczka. Bywalcy twierdzili, że samolot do Ameryki nigdy nie wystartuje z Okęcia, jeżeli na pokładzie nie siedzi przynajmniej jedna osoba z Goździk. Wolne miejsce oznaczało, że podróżni nie są jeszcze w komplecie i trzeba spokojnie czekać, bo może Ziutekzatrzasnął się w łazience i bez pośpiechu, którego wprost nie cierpi, zastanawia się, jak by tu się wydostać z pułapki.
Poważne przesłanki wskazywały na to, że Matylda zbyt krótko mieszkała w Rodzinnym Miasteczku, aby zarazić się we właściwym czasie i przechorować przypadłość w sposób typowy dla lokalnej ludności. Ameryka jawiła się jej równie abstrakcyjnie jak Mars, Księżyc albo odległa epoka historyczna. Nawet przez długi czas poważnie podejrzewała, że nie ma takiego kraju na świecie. Gdyby naprawdę istniał, z pewnością już by dawno zadziałał na podróżniczą wyobraźnię Matyldy. Na to, jak dalece amerykańska żądza nie zaprzątała jej umysłu, wskazywał tak poważny dowód, jak brak wizy do tego kraju w kolejnych paszportach. Prawie każdy z Rodzinnego Miasteczka miał wizę wklejoną na odpowiedniej stronie i mógłby napisać grubą książkę o przygodach związanych z wyprawami do konsulatu, ale nie Matylda.
Kosynier w Rodzinnym Miasteczku
Francisa zafascynowała możliwość koszenia trawy podczas wakacji w Rodzinnymi Miasteczku i po niedługim czasie opanował sztukę machania kosą.
Zostało to z uznaniem przyjęte przez mieszkańców Rodzinnego Miasteczka i tak skomentowane: "Chłopak z miasta, a chciał nauczyć się kosić!"
Tekst "Co czyni ojca dobrym?" napisany przez Matyldę powstał w wyniku inspiracji tekstem "Co czyni matkę dobrą?", który znany był wśród amerykańskich internautów. Tekst "Co czyni matkę dobrą?" został Matyldzie przysłany przez Tamarę, jej koleżankę z Kansas City, poznaną podczas wycieczki do piramid w Chichen Itza, w Meksyku.
Francis i Maniula patrzą sobie w oczy
Co czyni mężczyznę ojcem? Jego zdolność do poczęcia dziecka? Do noszenia malucha na barana? Do grania z nim w piłkę? Czy to wszystko razem?
A może jego męskie serce, niełatwo ulegające wzruszeniom na widok pierwszych kroków dziecka? Czy podrzucanie do góry dziecka zaraz po przyjściu z pracy nawet bez zdejmowania płaszcza?
Czy raczej wsłuchiwanie się w wesoły śmiech wirującego pod sufitem dziecka i wpadającego w kochające ramiona ojca?
A może potrzeba niepokazywania po sobie jak jest wzruszony, gdy dziecko nie pozwala mu wyjść do pracy? To są życzenia dla wszystkich ojców: tych, którzy zawsze chcieli nimi być i tych, którzy zostali zaskoczeni wiadomością o ojcostwie, a także tych, którzy nigdy się nie dowiedzieli, że są ojcami. Też dla tych, którzy nie uwierzyli w wiadomość o swoim ojcostwie i dla tych, którzy uwierzyli w nią po latach.
Jest to dla ojców, którzy czytali dzieciom na dobranoc ulubione książki nie tylko o rycerzach, lecz także „Małą Księżniczkę” i byli wzruszeni jej losem. Jest to dla tych ojców, którzy dawali klapsy swoim dzieciom i dla tych, którym nigdy taka myśl nie przyszła do głowy.
Są to życzenia dla ojców, którzy zaprowadzili dziecko pierwszy raz do przedszkola, ponieważ ich żona sądziła, że są ważniejsze sprawy w życiu. Są też dla ojców, którzy nie byli nigdy na żadnym przedstawieniu, w którym występowało ich dziecka i dla tych, którzy najgłośniej bili brawo po występach.
Dla tych, którzy uczyli swoich synów kopać piłkę, a córki prowadzić samochód. A także dla tych, którzy nie zauważyli jak szybko dzieci rosną i dla tych, którzy odmierzali co rok wzrost swoich dzieci na framudze drzwi.
Są też dla tych ojców, którzy zawsze spóźniali się po odbiór dziecka ze szkoły i tych, którzy odbierali na czas. Są to życzenia dla ojców, którzy traktując jak własne, wychowali dzieci innych osób. Dla tych, którzy wracali do domu zawsze trzeźwi i tych, nie mających w tym zakresie większych sukcesów. A także dla tych, którzy kupili swoim synom pierwszy scyzoryk szwajcarski i dla tych, którzy uczyli córki obsługi komputera. Dla tych, którzy obsypywali swoje dzieci pieniędzmi i tych, którzy tego nie robili.
Są to życzenia dla wszystkich mężczyzn, którzy dzielili z kobietami trud, radość i dumę wychowania ich dzieci, bo były to zawsze ich wspólne losy, a także dla tych, którym nie było dane towarzyszyć kobietom. Dla wszystkich mężczyzn, którzy poczuli choć przez chwilę inny niż macierzyństwo, nieznany kobietom – smak ojcostwa…
Poranny całus staranny dla Taty
Śniadanie we dwoje
Rodzinna gimnastyka poranna na zielonej trawce
W czasach studenckich Matyldy modny był wierszyk o zielonej trawce następującej treści:
Okazuje się (wiedza uzupełniona po latach), że to, cyt.: narząd wydalniczy u stawonogów lądowych. Są to zamknięte od strony jamy ciała kanaliki, uchodzące do przewodu pokarmowego, zwykle na granicy pomiędzy jelitem środkowym a jelitem tylnym.
Nie zawsze była chęć wychodzenia na zieloną trawkę, można było tam spotkać jakiegoś pratchawca! Zdobyta kondycja przydała się w rajdach organizowanych w późniejszych latach. Matylda zapytała po latach Maniulę od kiedy pamięta rodziców.
- Ciebie pamiętam od zawsze - bez chwili wahania Maniula.
- A co konkretnie pamiętasz? - zapytała Matylda.
- Ja byłam mała, a Ty byłaś duża - odpowiedziała Maniula. Ojca pamiętam od czasu gdy przychodził odebrać mnie z przedszkola, zimą z sankami, a potem szliśmy do parku zjeżdżać z górki. Z Ojcem to było fajnie, wszystko było wolno z nim robić - dodała rozmarzonym tonem.
Można też było usiąść na kanapie i pozować do rodzinnego zdjęcia
Nie ma większego huraganu w życiu kobiety niż macierzyństwo. Nie ma takiej kariery, która by nie zbladła i nie zmalała wobec wyzwań, przed którymi staje każda matka nowo narodzonego dziecka. Matylda Przekora, podążając zgodnie z odwiecznymi prawami natury, uznała, że macierzyństwo jest ważniejsze od każdej kariery naukowej i zdrowia wszystkich bywalców Oddziału Chorób Wszelakich.
Matylda z Maniulą w parku
Z chwilą gdy została matką Maniuli, postanowiła udać się na czteroletni urlop wychowawczy. Decyzja ta została uznana przez sfery szpitalne za niebywale ekstrawagancką.
– Nikt cię nie będzie znał – wieszczyły dwórki z najbliższej świty ordynatora Władysława Wielkosza, szefa Kliniki Chorób Wszelakich w Wielkim Mieście.
– Jakoś to przeżyję – odpowiadała dr Matylda Przekora, kobieta niepokorna i dociekliwa, osobowościowo element obcy w dworze gnących się w ukłonach pochlebców i kicających dookoła ordynatora.
– Oderwana od szpitala zgłupiejesz i tylko będziesz umiała zupę ugotować– prorokowała jedna z wiernych służek ordynatora.
– Ważne, że nie umrę z głodu, a co do reszty, to zobaczymy, dajcie mi szansę zaryzykować i postawić na coś innego niż dreptanie za ordynatorem na obchodach i wystawanie w jego sekretariacie w oczekiwaniu na łaskawe przyjęcie w gabinecie – odpowiedziała Matylda.
Ta zuchwała i wcześniej przez żadną z asystentek niepodejmowana decyzja oznaczała w istocie, że Matylda przestała być jednym z elementów wspaniałego otoczenia ordynatora, słynnego uzdrowiciela chorych i pocieszyciela strapionych.
Matylda stanowiła w dworskiej społeczności element niewielkich rozmiarów, raczej lokujący się na jego obwodzie, nigdy niewyznaczany do awansów, wyjazdów zagranicznych, nagród finansowych, kariery naukowej wyższego szczebla. Nie zasługiwała na te dobra, więc trudno aby ordynator przydzielał je osobie, której z definicji się nie należały! Przedstawmy jej niedoskonałą osobowość z wykorzystaniem jakże modnych obecnie hasztagów.
# Czy Matylda odwiozła kiedykolwiek ordynatora samochodem z pracy do domu? Nigdy! Nie dość tego, nie miała nawet prawa jazdy i co oczywiste, samochodu.
# Czy można ją było prosić o zrobienie przeźroczy dzień przed wykładem? W żadnym wypadku!
# Czy patrzyła ordynatorowi z uwielbieniem w oczy? Ani razu nie posłała mu spojrzenia pełnego uwielbienia z dołączonym wydłużonym westchnięciem poruszającym cząsteczki powietrza z pęcherzyków płucnych trzeciorzędowych.
Wobec tak zaawansowanych braków w osobowości i potencjale asystenckim decyzje ordynatora o nieprzydzielaniu jej czegokolwiek atrakcyjnego były oczywiste i zasłużone! Asystent to jest ktoś, kto powinien ordynatorowi asystować i kicać dookoła niego na dwóch łapkach, a nie dyskutować z podawaniem cytatów z najnowszego piśmiennictwa naukowego, dociekać niepotrzebnych szczegółów tak delikatnych, jak na przykład komu wypłacono pieniądze za prace zlecone wykonane przez Matyldę. Taka nieprzyjemnie dociekliwa jednostka powinna zrozumieć, że powściągliwość emocjonalna jest dla wspinania się po drabinie klinicznej kariery umiejętnością podstawową.
Co więcej, postanowiła po trzyletnim urlopie wychowawczym przenieść się z Oddziału Chorób Wszelakich do Poradni Chorób Nijakich, dzięki czemu nie musiała pełnić całodobowych dyżurów lekarskich na oddziale szpitalnym. Mogła spokojnie odprowadzać Maniulę do szkoły, odbierać ją po lekcjach, odpowiadać na wszystkie zadawane przez córkę pytania, czuwać nad jej zdrowiem i rozwojem.
Z powodu kolekcji wspomnianych wyżej nieciekawych cech osobowości, z którymi przychodziło ordynatorowi obcować przez wiele lat, prośba Matyldy o przeniesienie do Poradni Chorób Nijakich została przez szefa zaakceptowana z nieskrywaną radością. Stosowne dokumenty podpisane zostały autografem z zamaszystym ogonem, który mógł być odczytany przez znawcę symboli graficznych tylko w jeden sposób: „Ja, Władysław Wielkosz, tu rządzę i nikt inny”.
Czas płynął i wszystko zmieniało się w Wielkim Mieście, a nowe trendy objęły także służbę zdrowia. Oddział Chorób Wszelakich przeniósł się do nowego centrum medycznego wybudowanego na obrzeżach miasta, natomiast Poradnia Chorób Nijakich zawisła w niezdefiniowanym niebycie. Pewnie tkwiłaby w nim do dziś, gdyby dyrekcja szpitala nie zażądała przyłączenia poradni do struktur oddziału, licząc na wyższe kontrakty w związku z nadciągającymi zmianami restrukturyzacyjnymi. Odległość czterech gmachów między poradnią a Oddziałem Chorób Wszelakich tworzyła nowy, dość bezkolizyjny byt.
Po kilku latach niemrawych zmian w służbie zdrowia nadszedł huragan organizacyjno-koncepcyjny. Pacjenci stali się klientami, za którymi szły pieniądze… Wprawdzie nikt tych pieniędzy tak ulokowanych na własne oczy nie widział, ale skoro wszyscy o tym mówili, to coś musiało być na rzeczy.
Profesor Władysław Wielkosz przeszedł na emeryturę, schedę po nim przejął prof. Antoni Przecientny, utalentowany biznesowo zwycięzca konkursu na następcę. Antoni szybko dokonał biznesowej restrukturyzacji przychodni i Matylda wypadła za burtę wspaniałego żaglowca MS Choroby Wszelakie pływającego po morzach i oceanach wiedzy klinicznej wraz z towarzyszącym mu małym jachtem Choroby Nijakie.
Matylda po pierwszej chwili oszołomienia złapała oddech, dopłynęła do widniejącego na horyzoncie brzegu i rozejrzała się dokoła. W zasięgu wzroku nie było nikogo znajomego ani niczego znanego. Gdzieś w oddali majaczyła sylwetka jakby znanego żaglowca, który zmierzał w sobie tylko znanym kierunku, oddalając się od lądu, na który los przemian wyrzucił Matyldę. Spojrzała w prawo i w lewo – pustka.
– A więc jestem sama w takim położeniu… tylko ja i nikogo więcej. A to dopiero historia! – ostrożnie analizowała swój stan fizyczny i psychiczny po tym w sumie nieoczekiwanym zakręcie życiowym. – Kim ja teraz jestem? Co mogę robić? Co znaczę we wszechświecie medycznym?
Wiele pytań i żadnej znanej odpowiedzi. Mogła równie dobrze nazywać się dr Matylda Nikt - Proszalska, wszak już nie była jedną z tej słynnej w całym Wielkim Mieście drużyny ordynatora, zasiadającej na medycznym Olimpie.
– Nawet nie mogę do nikogo zadzwonić, bo i tak nikt nie odbierze ode mnie telefonu.
Stan, w którym się znajdowała, nie był do tej pory znany nikomu z kręgu jej znajomych. Jak można było opisać emocje Matyldy? Otóż nasza bohaterka odczuwała ból czterech liter większy niż owe litery połączony z chorobą określaną przez lekarzy tajemniczym kryptonimem ZBCC, ale była to w zasadzie przypadłość zarezerwowana dla pacjentów.
Na wszelkie dotkliwie obite miejsca medycyna ludowa zaleca okłady ze sparzonych liści kapusty, naprzemiennie z zimnymi opatrunkami z lodu. Trudno jednak do końca życia leżeć z kapustą rozłożoną na mięśniach pośladkowych. Potrzebna była inna kuracja.
Matylda instynktownie czuła, że zamiana liści kapusty na inne warzywo nie gwarantuje sukcesu. Pierwszym etapem kuracji było stwierdzenie: trzeba podnieść się i wrócić do realnego świata. Spostrzeżenie, jakie poczyniła po powrocie, brzmiało: to jest świat w zupełnie nowym stylu
Jak powszechnie wiadomo rodziny powiększają się ponieważ bociany podróżujące na trasie Europa - Afryka przynoszą ludziom dzieci. Zdarza się też tak, że potem te dzieci podróżują do Afryki, a jak poznają drogę to i potrafią kilka razy do tej Afryki przelecieć się.
Po jedenastu miesiącach od ślubu bocian z Rodzinnego Miasteczka Matyldy przyleciał do Warszawy i przyniósł Matyldzie i Francisowi córkę Maniulę.
Matylda z Maniulą w drodze, bocian też był w drodze ;)
Klinika Ginekologii i Położnictwa Akademii Medycznej w Warszawie
W szpitalu tym pewnego sierpniowego wieczoru przyszła na świat Maniula.
Matylda i Maniula w pojeździe dwuśladowym
Jedyny pojazd, na który Matylda miała prawo jazdy. Nie posiadając tego dokumentu nigdy nie miała samochodu, no i oczywiście garażu. Zachowując się tak egoistycznie nie mogła spełnić społecznych oczekiwań wyrażonych w znanym powiedzeniu pokaż lekarzu co masz w garażu.
Matylda wpada do pokoju Maniuli z wyprawy do laktarium
Maniula od pierwszych dni dała się poznać jako jednostka, która znakomicie daje sobie radę z wszelkimi przeciwnościami losu - poczynając od pokonania dolegliwości z przewodu pokarmowego, które wystąpiły po urodzeniu po konieczność wytłumaczenia w języki francuskim hydraulikowi na czym polega problem z zatkaną rurą, po zaledwie czterech miesiącach nauki tego języka - początkowo dość obcego, a z czasem codziennego. Podobnie codziennością od najmłodszych lat było obcowanie z różnymi aspektami dziennikarstwa jak na przykład pisanie na maszynie typu stukotka.
Maniula pod kierunkiem Francisa zgłębia tajniki maszynopisania na tzw. stukotce.
Chęć do pisania na maszynie Maniula najwyraźniej dziedziczyła po matce, która od zawsze miała motywację i nieprzebrane zasoby energii do pisania. Początkowo były to prace naukowe, w których trudno było wykazać się posiadaną energią. Jednak Matylda znalazła sposób na zademonstrowanie swojej niespożytej energii do pisana. Otóż gdy skończyła pisać pracę doktorską z niewykorzystanymi zasobami energii twórczej pociągnęła za wałek maszyny tak energicznie, że wyrwała go "z korzeniami". W serwisie naprawy maszyn do pisania powiedziano, że nigdy nie spotkali się z takim uszkodzeniem.
Francis fotografuje Maniulę oraz Matyldę
Matylda fotografuje Francisa i Maniulę
Francis fotografuje Matyldę
I trzeba przyznać, że nawet mu tu się udawało :) Co więcej udokumentował na trwale fakt, że Matylda była brunetką.
- Z szatynką bym się nie ożenił! Tylko i wyłącznie z brunetką! - oznajmił Francis gdzieś po czterdziestu latach małżeństwa.
Realia życia młodej dziewczyny, która nie będąc do końca świadoma konsekwencji swojego czynu, złożyła przysięgę Hipokratesa, nie sprzyjały oddawaniu się pasji tańczenia tanga. Rytmu nie wyznaczały takty tanga lecz całodobowe dyżury, poranne odprawy, egzaminy specjalizacyjne, pisanie prac naukowych, prowadzenie badań do doktoratu oraz służba ludzkości wynikająca z tzw. powołania do medycyny. Istniało podobno także powołanie do małżeństwa, ale które było ważniejsze tego nie wiedział nikt!
Tango jak każdy taniec, a także wszelkie inne aktywności fizyczne mogą być wykonywane na różne sposoby. Ważne jest aby wykonawcy mieli opracowaną strategię, która jest także niezbędna w pozyskaniu względów przyszłego współmałżonka.
Francis zamyślony nad strategią oczarowania Matyldy
Matylda w wersji de luxe ;)
Matylda w wersji szpitalnej
Świadczy o tym kostiumik z słynnego w owych latach magazynu Moda Polska oraz pomalowane paznokcie (sic!), to musiał być urlop!
Dziewczyny wychodziły za mąż z różnych pobudek; z miłości, z konieczności, z rozsądku, z wyrachowania, a także z wielu innych powodów. Czy któraś dziewczyna wyszła za mąż z powołania? W kręgu koleżanek Matyldy kroniki towarzyskie nie odnotowały takiego przypadku.
Dziewczyny w podjęciu decyzji o małżeństwie nie były osamotnione. Matki, ojcowie, rodzeństwo a także koleżanki i koledzy aktywnie uczestniczyli w aranżowaniu zamęścia. W przypadku Matyldy okoliczności były nieco inne, a mianowicie okoliczności zamęścia były wywróżone przez jej matkę Halinkę, utalentowaną kabalistkę.
Halinka, matka Matyldy, znakomita kabalistka
- Ty to sobie męża wyleczysz - było wróżbą jaką Matylda wielokrotnie słyszała od swojej matki Halinki.
- Matka, skup się i spójrz w moją przyszłość wnikliwie i dociekliwie! Niby który z tych siedemdziesięciolatków, tłumnie przybywających na oddział chorób wszelakich miałby być moim przyszłym mężem? - pytała Matylda poirytowana wróżbami matki.
- Przyglądaj się dokładnie wszystkim pacjentom, karty nie kłamią - odpowiadała Halinka.
Wróżby podobnie jak plany życiowe bywają krótkoterminowe oraz długoterminowe. Przyglądawszy się przez długi czas niezliczonej rzeszy siedemdziesięciolatków w żadnym z nich nie widziała kandydata na swojego przyszłego męża.
Na kolejny czerwcowy niedzielny dyżur wybrała się nie spodziewając się, że będzie on miał przełomowe, a nawet historyczne znaczenie w jej życiu. Ot, jeden z wielu dyżurów w lekarskim życiu...
Dyżur przebiegał spokojnie, podczas wieczornego obchodu Matylda na sali mieszczącej się na końcu szpitalnego korytarza, zobaczyła pacjenta nie widzianego rano ani nie przyjmowanego przez nią w ramach skierowań z izby przyjęć.
Zdziwiona tym niespodziewanym odkryciem wygłosiła do pacjenta pamiętną frazę:
- A pan co tu robi? - zapytała Matylda.
- Leżę sobie - odparł pacjent.
- No tak, to widzę, ale skąd się pan wziął? - doprecyzowała.
- Z izby przyjęć - odparł pacjent.
- Muszę sprawdzić dokumentację dotyczącą pańskiego przyjęcia do szpitala w dyżurce pielęgniarek, za chwilę wrócę - oznajmiła. To co znalazła w dyżurce przyprawiło ją o lekki zawrót głowy. Pacjent nie dość, że miał sporą niedokrwistość, to jeszcze dla wzmocnienia efektu pierwszego wrażenia z dokumentów wynikało, że był dziennikarzem znanego czasopisma.
- No tak, sławę na łamach mediów mam zapewnioną - pomyślała Matylda mocno sfrustrowana swoimi odkryciami. Wizja popularności w mediach okazała się prorocza, ale mechanizm jej realizacji okazał się być zupełnie inny, niż ten który sobie w pierwszej chwili wyobraziła.
Pacjent z przydziału trafił pod opiekę jednej z koleżanek, która po dwu tygodniach z powodu wyjazdu na urlopu, przekazała go ponownie Matyldzie. Jak przeznaczenie coś postanowi to nie ma siły, żeby było inaczej - pomyślała po latach Matylda.
Dalsza kuracja pacjenta przebiegła pomyślnie, a dla utrwalenia uzyskanej poprawy stanu zdrowia, wysłała go do sanatorium. Sprawa wyglądała na zakończoną, przynajmniej z lekarskiego punktu widzenia. Wyczerpana obowiązkami Matylda udała się na urlop nad Adriatyk.
Matylda pod palmą nad Adriatykiem
Po roku od wypisania ze szpitala pacjent doszedł do wniosku, że nie otrzymał dostatecznie dokładnych zaleceń dietetycznych, zadzwonił do Matyldy i poprosił o spotkanie poza szpitalem. Nie codziennie pacjenci jako miejsce spotkania z lekarzem prowadzącym proponują kawiarnię eleganckiego hotelu, więc lekko oszołomiona propozycją złożoną w nieco flirciarskiej atmosferze rozmowy, Matylda wyraziła zgodę na tę nietypową lokalizację konsultacji.
Bar mleczny Prasowy
Mogli umówić się na spotkanie w wersji prasowej, niskobudżetowej, w barze "Prasowym", w którym podawano dania mleczne. Jednak pacjent zainwestował w wersję wysokobudżetową, którą uzupełniał piękny bukiet kwiatów wręczony Matyldzie.
Hotel w którym Matylda pracowała jako lekarz zakładowy
Z poradni lekarza zakładowego do miejsca spotkania było blisko, więc po zakończeniu przyjęć pacjentów Matylda nieśpiesznym krokiem udała się - jak pokazał czas - ku swojemu przeznaczeniu, będącym spełnieniem wróżby matki.
Miejsce pierwszego, pozaszpitalnego spotkania Matyldy i Francisa
Po dwugodzinnej rozmowie okazało się, że nie wszystko zostało omówione podczas pierwszego spotkania i konieczne jest następne. Podczas kolejnych spotkań, odbywanych codziennie,Matylda zaczęła podejrzewać, że naruszyła art. 14 Kodeksu Etyki Lekarskiej, który mówi, że lekarz nie może wykorzystywać swego wpływu na pacjenta w innym celu niż leczniczy. Naturalną konsekwencją kolejnych spotkań było przejście na ty. Wszystko wskazywało, że wywarła na pacjenta wpływ inny niż leczniczy, ale szczęśliwie w tych odległych już latach nie straszono lekarzy co pięć minut odbieraniem prawa wykonywania zawodu, za każdy nieprawomyślny gest lub decyzję. Dla dokładności narracji należy dodać, że pacjent też zaczął wywierać na Matyldę wpływ inny niż medyczny.
Wejście do kawiarni
Wejście do kawiarni, po prawej widoczne logo hotelu
Efektem kolejnych spotkań odbywanych codziennie, podczas których otrzymywała kwiaty, było spostrzeżenie:
- Mogłabyś nosić podwójne nazwisko, Matyldo - zauważył Francis po dwóch tygodniach codziennych spotkań.
- Czy mam rozumieć, że są to oświadczyny? - zapytała.
- Tak, oczywiście! Zostań moją żoną! - Francis doprecyzował formalnie swoją propozycję.
- Matka mi wróżyła, że wyleczę sobie męża, a ponieważ jesteś wyleczony więc niech się spełni jej wróżba! - odpowiedziała Matylda.
"Mąż z ogłoszenia" - książka napisana przez pacjentkę Matyldy
Był mąż z ogłoszenia, może być mąż ze szpitala - pomyślała Matylda przeglądając otrzymaną od pacjentki książkę wspomnieniową o okolicznościach małżeństwa. Ślub odbył się w trzy miesiące od pierwszego spotkania i był sporym wydarzeniem towarzyskim, bowiem wcześniej kroniki szpitalne nie odnotowały takiego przypadku, żeby lekarka wychodziła za mąż za pacjenta.
Ślub Matyldy i Francisa
Francis skupia się na strategii zaobrączkowania Matyldy
Matylda i Francis już po ślubie, zbierają pieniądze rzucane przez gości
Było co zbierać bowiem na ślub przybyło około 150 osób i sala w Urzędzie Stanu Cywilnego z trudem pomieściła wszystkich gości.
Jako bukiet ślubny Matylda miała jedną pąsową róże
Róża była skomponowana kolorystycznie z bluzką w podobnym kolorze oraz kostiumikiem w kolorze kremowym.
Matylda zaobrączkowana, Sao Paulo
Matylda zaobrączkowana, Buenos Aires
Zostanie żoną po trzech miesiącach i matką po jedenastu miesiącach od ślubu nie sprzyjało tańcom, choć dla porządku należy zaznaczyć, że w życiu małżeńskim bywały sympatyczne chwile taneczne, które Matylda tak opisała w jednej ze swoich powieści:
Matylda odtańczyła solowy taniec radości, po czym zażądała od męża współuczestnictwa. Francis objął żonę. Jego dłonie przesuwały się po roztańczonej Matyldzie niczym wycieraczki po szybie.
- Francis, taniec to takie zajęcie, przy którym należy poruszać nogami, a nie rękoma - poinstruowała męża.
- Nie bądź drobiazgowa. To nie medycyna. Kończyny górne czy dolne - nie ma znaczenia, ważne, ze pracują
- Mój drogi, tańce małżeńskie cię nie ominą, niezależnie od tych spektakularnych wywodów anatomicznych. Najpóźniej na emeryturze pojedziemy do Argentyny na kurs tanga, a gdy już opanujemy tę sztukę, będziemy tańczyć do białego rana.
Na tańce małżeńskie trzeba było poczekać aż dziesięć lat do hucznego Sylwestra z Zebrą, gdyż dopiero wtedy nadarzyła się pierwsza odtańczenia tanga.
W życiu tak bywa, że pewne sprawy wymykają się spod naszej kontroli. Odtwarzając w pamięci wieczór sprzed lat spędzony w Teatrze Współczesnym Matylda miała wrażenie, że grana pod koniec spektaklu melodia La Cumparsita wymknęła się na ulicę i wszechwładnie ogarnęła przestrzeń pozateatralną. Nie mogła sobie przypomnieć z kim była na przedstawieniu "Tanga", najwyraźniej nie osoba towarzysząca była ważna, lecz tango!
Matylda była bardzo ciekawa autora sztuki "Tango" - jaką ma osobowość człowiek, który napisał tę sztukę.Po latach miała okazję spotkać go na Międzynarodowych Targach Książki. Robił wrażenie człowieka nieśmiałego, co ją bardzo zaskoczyło. Matylda miała słabość nie tylko do tanga, ale także hoteli - pracowała w nich jako lekarz zakładowy, bywała jako gość, kolekcjonowała o tych miejscach informacje. W klimat tych zainteresowań wpisywała się wielokrotnie przez nią oglądana scena tanga z filmu "Scent of woman", którą kręcono w The Pierre Hotel w Nowym Yorku. Podczas tańca pada słynna kwestia No mistakes in the tango, darling, not like life czyli „W tangu nie ma błędów, nie tak jak w życiu”. Hotel istnieje od ponad 90 lat, a jego gośćmi byli między innymi Coco Chanel, Karl Lagerfeld, Hubert de Givenchy, Elizabeth Taylor, Audrey Hepburn, Yves Saint Laurent, Barbra Streisand oraz Joan Collins. Hasło hotelu stronie internetowej brzmi: French classical meets New York chic
Pierwszy wspólny taniec miał miejsce dopiero około dziesięciu lat po ślubie na "Sylwestrze z zebrą". Na weselu nie było orkiestry więc nie było okazji zatańczyć klasycznego pierwszego tańca młodej pary, a kolejne miesiące wypełniła tematyka przyjścia Maniuli na świat, w oczywisty sposób nie sprzyjająca tańcom.
Maniula po latach namalowała obraz pary tańczącej tango
(...) Pisarz to ktoś, kto cierpliwie spędza lata na próbie odkrycia w swoim wnętrzu kogoś innego i świata, który czyni z niego tego, kim jest. Kiedy mówię o pisaniu, to pierwsza rzeczą, jak przychodzi mi do głowy, nie jest powieść, wiersz albo tradycja literacka, ale człowiek, który zamyka się w pokoju, siada przy biurku i w samotności pogrąża się w swym wnętrzu, by pośród zaludniających je cieni stworzyć za pomocą słowa nowy świat. (...)
(...)Tajemnicą pisarza nie jest natchnienie - bo nigdy nie wiadomo, skąd ono pochodzi - ale upór i cierpliwość. (...)
(...) niezadowolenie jest jedna z kluczowych cech, które z człowieka czynią pisarza. Nie wystarcza cierpliwość i znój, musimy czuć przymus ucieczki od tłumów, towarzystwa, życia codziennego i zamknięcia się na osobności. Pragniemy cierpliwości i nadziei, byśmy w naszych dziełach potrafili stworzyć pełne głębi światy. Jednak potrzeba samotnego zamknięcia jest tym, co popycha nas do działania.(...)
Pisarz zamykający się w pokoju z początku rusza w podróż w głąb siebie, by po latach odkryć wieczne prawo rządzące literaturą: musi posiąść sztukę opowiadania własnych opowieści tak, jakby były one opowieściami wszystkich ludzi, jak też sztukę tworzenia opowieści innych ludzi tak, jakby były one jego własnymi opowieściami, bo tym właśnie jest literatura.
Nieprzemijającą miłością Matyldy Przekory było tango. Mogła godzinami i bez końca słuchać melodii słynnych tang, ale z ich tańczeniem było już nieco gorzej. Znane powiedzenie, że do tanga trzeba dwojga zawierało tylko część prawdy. Liczba tancerzy nie gwarantowała bowiem automatycznie satysfakcji z wykonania tanga. Od pewnego czasu zastanawiała się czy jej fascynacja tangiem trwała od zawsze, inaczej mówiąc czy była to cecha wrodzona czy też może nabyta.
Przyjmując hipotezę o wrodzonym pochodzeniu fascynacji tangiem mógł odpowiadać za nią the tango gene - pomyślała. Faktem znanym w rodzinie było to, że jej matka Halinka lubiła tańczyć. Gdy coś nazwiemy po angielsku można wtedy snuć naukowe rozważania, pisywać artykuły. Mogłabym wtedy zamówić sobie nową wizytówkę o treści: dr Matylda Przekora, tangolog i wręczać ją różnym VIP-om, wzbudzając jeszcze większe zaintrygowanie niż było to z wydawaną przez nią gazetą Modne Diagnozy.
W jaki sposób powstawała fascynacja tangiem? - kontynuowała swoje rozmyślania Matylda. Fascynacja mogła zaistnieć w następstwie zatańczenia tanga z jakimś znakomitym tancerzem. Matylda niestety nie była w stanie przypomnieć sobie takiego epizodu ze swojego życiorysu. Prywatki w jej czasach licealnych organizowano raczej z potrzeby wyrzucenia z siebie nadmiaru młodzieńczej energii niż z poszukiwania zgodności harmonicznej z tancerzem. Była to epoka rock nad rolla, tańca preferującego bardziej ekspresję energii niż zgodność tancerza z rytmem. Na medycynie, na której trzeba było wykuć na pamięć dwieście pięćdziesiąt gałązek nerwu trójdzielnego i wiele tym podobnych detali, podobno absolutnie niezbędne do przyszłej pracy lekarza, na tańce już nie starczało czasu.
Dom Medyka, w którym Matylda tańczyła na Półmetku, tradycyjnym balu studentów medycyny
Zachowała w pamięci sympatyczny Bal "Półmetek", na trzecim roku medycyny, podczas którego wytańczyła się nadrabiając zaległości pierwszych dwóch lat studiów, tradycyjnie poświęcone wkuwaniu anatomii prawidłowej.
W Domu Medyka grała do tańca orkiestra jazzowa i wykonywanie tang nie były jej specjalnością
Zegarek Matyldy, który odmierzał czas w tamtych latach
Pewnego razu wracając z ćwiczeń z fizjologii wstąpiła do antykwariatu i kupiła w nim tomik poezji na temat tańca. Okładka przedstawiała parę tancerzy pozostających od siebie w pewnym oddaleniu. Raczej nie wyglądali na takich, którzy załapali wspólny rytm od pierwszego taktu.
Przyglądając się okładce miała wrażenie, że tancerze nie ustalili przed rozpoczęciem kto w tańcu będzie prowadził i ciąg dalszy był tylko konsekwencją braku wspomnianych ustaleń. Przeglądając po latach tomik wierszy wczytywała się w poszczególne wiersze, szukając w nich ogólniejszych odniesień.
Źródło: Dancing, Karnet balowy Marii Pawlikowskiej, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, Warszawa 1958
Pierwszy z wierszy zamieszczonych w tomiku zachwycił Matyldę ponownie, a zwrot wy cietrzewie profesjonaliści zawierał w sobie ponadczasową aluzję. Drugim ważnym wydarzeniem w genezie fascynacji Matyldy tangiem było obejrzenie w 1965 roku w Teatrze Współczesnym przedstawienia dramatu Sławomira Mrożka "Tango (cały spektakl jest pod linkiem https://www.youtube.com/watch?v=M_OrXswb-f0&t=112s ). Była wówczas studentką trzeciego roku medycyny, gdy obejrzała to przedstawienie. Końcowa scena, w której służący Edek i wuj Eugeniusz tańczą tango przy dźwiękach melodii La cumparsita, która zdawała się nie mieć końca.
Ludzie opuszczali widownię teatru przy dźwiękach tanga, które roznosiły się po wszystkich pomieszczeniach, dobiegając nawet do szatni położonej na poziomie minus jeden. Tango było wszechobecną i wszechogarniającą siłą. Po latach odczytywała ówczesną reżyserię jako ponadczasowo znakomite pokazanie nie tylko uniwersalnego symbolu tanga jako czegoś co łączy ludzi w bardzo specyficzny sposób. Było więc tango sposobem na drogę przez życie w wspólnym rytnmie czy może celem do którego należało dążyć? Wyidealizowanym celem, który tak w istocie nigdy się nie spełni?Szczęście nie jest celem, jest sposobem na życie - przeczytała sentencję podczas pewnego wspólnego z Francisem spaceru przez Rue Longschamps w Paryżu.
Paris, 16 arr, Rue Longschamp
Paris, 16 arr, Rue Longschamp
Droga była wpisana w naturę tanga, można więc było powiedzieć, że tango to nie jest cel podróży lecz sposób na życie. Na czym ten taneczny sposób miałby polegać? Na przemierzaniu kolejnych odcinków życia razem, we wspólnym rytmie, w nastroju dającym specyficzne zadowolenie przetykane elementami nieoczekiwanych wrażeń. Kto zapewniał ten nieoczekiwane wrażenia? Przede wszystkim tancerz, ale także muzyka i inne dźwięki.
Po latach dowiedziała się, że najsłynniejsze z tang La cumparsita oznacza marsz uliczny małej grupy ludzi. Można więc było rozszerzyć tę definicję, że La cumparsita oznacza także drogę małej grupy ludzi przez życie. Jeżeli dodamy do tego, że tango składa się z elementów argentyńskich oraz afrykańskich w postaci candomne tańczonego przez niewolników, to wszystko składało się w ciąg symbolicznego przeznaczenia. Ilustrował je fakt iż Matylda dotarła nie tylko do Afryki, ale także do Argentyny, a w ślady matki poszła Maniula, jej córka.
Dzięki otrzymanej od lek.stom Piotra Kuźnika przesyłce w postaci książki "Moje wspomnienia z pracy w służbie zdrowia" wydanej przez Muzeum Stomatologii w Częstochowie od kilku godzin jestem zatopiona w bardzo ciekawych wspomnieniach, które nadesłali uczestnicy konkursu.
Konkurs został wsparty honorowym patronatem Naczelnej Izby Lekarskiej, Naczelnej Izby Aptekarskiej oraz Polskiego Towarzystwa Stomatologicznego. Wspomnienia będące wartościowymi dokumentami lat minionych są ilustrowane oryginalnymi fotografiami, rysunkami oraz dokumentami z epoki. To bardzo ważne aby udokumentować oraz przekazać następnym pokoleniom o tym w jakich warunkach pracowaliśmy, jakie mieliśmy relacje z pacjentami. Najkrócej można powiedzieć: inne. Rozszerzając ten temat można dodać bardziej serdeczne, naturalne, przyjazne. I ta inna atmosfera relacji między pacjentami a personelem służby zdrowia w dawnych latach jest bardzo dobrze oddana we wspomnieniach uczestników konkursu. Gratuluję wszystkim Autorom oraz Wydawcy.
Dr med. Krystyna Knypl
redaktor naczelna & wydawca
Gazety dla Lekarzy
P.S.Jesteśmy aktywnymi zwolennikami dokumentowania jak wyglądała nasza praca. Zapraszamy do odwiedzenia naszego działu GdL "Medycyna oparta na wspomnieniach"
W ostatnim czasie dużo pisze się o zastosowaniu sztucznej inteligencji w medycynie.Temat ten pojawił się także w ostatnich wytycznych American Diabetes Association z 2021 roku
Systemy sztucznej inteligencji, które wykrywają więcej niż łagodną retinopatię cukrzycową i cukrzycowy obrzęk plamki, dopuszczone do użytku przez amerykańską Agencję Żywności i Leków (FDA), stanowią alternatywę dla tradycyjnych metod badań przesiewowych – czytamy w wytycznych American Diabetes Association.
Jednak korzyści i optymalne wykorzystanie tego typu badań przesiewowych nie zostały jeszcze w pełni określone. Wyniki wszystkich przesiewowych badań oczu powinny być udokumentowane i przekazane lekarzowi kierującemu na badanie – podkreślają autorzy wytycznych.
Przegląd otrzymywanych informacji prasowych, zaproszeń na webinaria i konferencje wskazuje na to, że sztuczna inteligencja szturmem zdobywa medycynę. Co więcej niektórzy, podobno wtajemniczeni, mówią, że w wielu przypadkach zastąpi ona lekarzy. Gdy wpiszemy w wyszukiwarkę google pytanie "czy jest na sali lekarz?" wyświetlą się nam zalewdwie 3 dokumnety. Inna wersja tego pytania to "czy na pokładzie (samolotu) jest lekarz?". Zdarzyło mi się jeden raz usłyszeć to pytanie na pokładzie polskiego samolotu, będącego na terytorium Polski, usłyszeć to pytanie, co było dalej można przeczytać pod linkiem
Oczywiście nie wszyscy są lekarzami, nie wszyscy znają to klasyczne pytanie wygłaszane od czasu do czasu w przestrzeni publicznej. Niektórzy jednak mają osobliwe wyobrażenie o tym gdzie jest / gdzie powinien być lekarz. Współpracowałam swego czasu z pewną redakcją pisma przeznaczonego dla lekarzy i w jednym z moich felietonów zacytowałam to pytanie. Pani korektorka uznała, że jest to skandaliczne pytanie i zmieniła je na wielce osobliwą wersję " Na której sali jest lekarz?" No bo przecież nie może być tak, że lekarz jest gdzieś w sobie tylko znanym miejscu, a świadczeniobiorca nie wie gdzie jest jego świadczeniodawca! Panie korektorki w każdej redakcji wszystko wiedzą najlepiej, więc nie odczuwały potrzeby przysyłać tekst do autoryzacji i ta wersja "tfurczo" zmodyfikowana poszła w świat!
Gdyby ktoś podczas konferencji "Best practices in implementing the International Health Regulation" (Ateny 2018) zawołał "Czy jest na sali lekarz?" to prawidłowa odpowiedź brzmi: tak, jest na sali lekarz, siedzi w piątym rzędzie, pierwsza od lewej to Krystyna Knypl
Tempores mutant nos et mores
Dominująca pozycja posiadaczy dyplomu lekarza i PWZ była niezwykle irytująca dla wielu zarządców rynków wszelkich i postanowili w miejsce lekarza wprowadzić sztuczną inteligencję, którą można zarządzać, odpowiednio ją zaprogramować aby doradzała zgodnie z oczekiwaniami wszelkich biznesmenów. Taki lekarz może ordynować leki jak mu się podoba, powoływać się na osobiste doświadczenie i tylko jemu wiadomo na jakie, trudne do kontroli parametry.
Tak być nie może! - orzekli zarządcy tego świata i przystąpili do dzieła wprowadzania sztucznej inteligencji do medycyny. Systemowe wdrażanie tego projektu biznsowego wymaga rozszerzenia go o zmianę obyczajów w przestrzeni publicznej: konieczne będzie wprowadzenie dwóhc nowych pytań:
Czy jest na sali sztuczna inteligencja? Czy jest na pokładzie sztuczna inteligencja?
Gdy wprowadzone zostaną do obiegu te dwa pytania wszytsko będzie pod kontrolą i po nowemu.
Krystyna Knypl
GdL 4/2022
O sztucznej inteligencji na łamach GdL
Czym się różni sztuczna inteligencja od naturalnej
"Biała Księga w praktyce klinicznej" to inicjatywa podjęta przez Polską Federację Szpitali. W dniu 14 czerwca 2022r. podczas konferencji "AI w zdrowiu" zostaną przedstawione bliższe dane na temat tej samoregulacji. W pracach nad nią biorą między innymi udział dr Lidia Kornowska (więcej pod linkiem https://worldhospitalcongress.org/speakers/dr-ligia-kornowska/), dyrektor zarządzająca Polską Federacji Szpitali, a także przedstawiciele takich firm jak Abbott, Comarch, IQVIA, Lux-Med, Medicover oraz Microsoft. Powołano Radę Naukową Białej "Księgi w praktyce klinicznej" w skład której weszli przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia, Rzecznika Praw Pacjenta, Naczelnej Izby Lekarskiej, Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie, Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich wew Wrocławiu, Instytutu Zarządzania w Ochronie Zdrowia Uczelni Łazarskiego. Biała Księga w praktyce klinicznej trafi do konsultacji społecznych w maju br.
(K.K.)
Komentarz redakcji GdL:
Tematyka związana ze sztuczną inteligencją w medycynie będzie w najbliższej przyszłości jedną z ważniejszych. W 2020 roku pisaliśmy na łamach Gazety dla Lekarzy, cyt.:
W lutym 2020 r. Komisja Europejska opublikowała ważny dokument zatytułowany BIAŁA KSIĘGA w sprawie sztucznej inteligencji. Europejskie podejście do doskonałości i zaufania.
Czeka nas intensywny rozwój sztucznej inteligencji, który powinien odbywać się zgodnie z siedmioma następującymi zasadami zdefiniowanymi przez Komisję Europejską:
# przewodnia nadzorcza rola człowieka,
# techniczna solidność i bezpieczeństwo,
# ochrona prywatności i zarządzania danymi,
# przejrzystość,
# różnorodność, niedyskryminacja i sprawiedliwość,
# dobrostan społeczny i środowiskowy
# odpowiedzialność.
W dokumencie napisano (s. 23), że stosowanie sztucznej inteligencji w ochronie zdrowia może wiązać się z wystąpieniem wysokiego ryzyka.
Inne działy o wysokim ryzyku to transport, energetyka i „część sektora publicznego” – w odnośniku czytamy: „Sektor publiczny mógłby obejmować takie obszary jak polityka azylowa, migracja, kontrole graniczne, sądownictwo, zabezpieczenie społeczne i służby zatrudnienia”. (K.K.)
Obchodzony 17 kwietnia Światowy Dzień Chorych na Hemofilię skłania do refleksji nad niewątpliwym postępem, jaki stale dokonuje się w diagnostyce i opiece nad pacjentami z hemofilią w Polsce i na całym świecie. W tym ważnym dla chorych dniu Polskie Stowarzyszenie Chorych na Hemofilię zwraca jednocześnie uwagę na konieczność dalszego współdziałania na rzecz zapewnienia wszystkim pacjentom z hemofilią w Polsce bezpieczeństwa, a tym samym – niezależnie od miejsca zamieszkania i wieku tych osób – większego dostępu do specjalistów hematologów w ośrodkach kompleksowej opieki nad chorymi ze skazami krwotocznymi.
Hemofilia jest chorobą rzadką, w której dostęp do specjalistów zajmujących się opieką nad pacjentami, do czynników krzepnięcia i do ośrodków specjalistycznej opieki mają kluczowe znaczenie dla życia i zdrowia chorych. Ośrodki zapewniające kompleksową opiekę medyczną bez wątpienia pozwalają na poprawę leczenia i jakości życia pacjentów, ograniczenie powikłań i hospitalizacji, a tym samym objęcie systemową, właściwą opieką jak największej grupy potrzebujących chorych.
– W ostatnich latach dokonał się ogromny postęp w zakresie leczenia chorych na hemofilię, ale także – co szczególnie ważne dla naszej społeczności – duży postęp w zakresie systemowej organizacji leczenia chorych na hemofilię w Polsce. To ogromna zasługa Narodowego Programu Leczenia Chorych na Hemofilię i Pokrewne Skazy Krwotoczne – w naszej ocenie to program, który pod względem organizacji leczenia wdrożył jeden z najlepszych systemów leczenia hemofilii w Europie. Wierzę, że podążając tą drogą i korzystając ze sprawdzonych i dobrze działających rozwiązań, już niebawem eksperci rozpoczną prace nad kolejną edycją programu, gwarantującą nam pacjentom fundamentalne bezpieczeństwo naszego leczenia – powiedział Bogdan Gajewski, prezes Polskiego Stowarzyszenia Chorych na Hemofilię.
W stronę kompleksowej opieki
Aktualny pozostaje zgłaszany od wielu lat postulat zapewnienia opieki przez przynajmniej dwóch lekarzy specjalistów w każdym z ośrodków leczenia hemofilii oraz wyznaczenie pielęgniarki koordynującej działania danego ośrodka i odciążającej lekarzy od nadmiernej pracy administracyjnej. Te rozwiązania powinny przyczynić się do zapewnienia ciągłości opieki nad chorymi na hemofilię, której wciąż brakuje. Zrealizowana przez Polskie Stowarzyszenie Chorych na Hemofilię w 2021 r. ankieta pokazała bowiem, że jedna trzecia chorych ma problem z całodobowym kontaktem ze swoim ośrodkiem, a 40 proc. respondentów wskazało, że doświadczyło problemu ze skontaktowaniem się z ośrodkami wyspecjalizowanej opieki. W przypadku hemofilii bardzo ważny jest stały i regularny kontakt z lekarzem specjalistą. Tymczasem średni deklarowany czas oczekiwania na wizytę u hematologa wyniósł aż 1,7 miesiąca – co w przypadku poważnych krwawień jest niedopuszczalne. Leczenie u chorych na hemofilię należy w takich przypadkach podjąć niezwłocznie – wszelka zwłoka może doprowadzić do poważnych następstw, w tym zagrożenia zdrowia i życia chorego.
Wprowadzenie ośrodków kompleksowej opieki medycznej dla osób z hemofilią, w których byliby dostępni lekarze różnych specjalności, tacy jak stomatolodzy, ortopedzi, specjaliści chorób zakaźnych oraz psychologowie i fizjoterapeuci z doświadczeniem w postępowaniu z pacjentami z hemofilią, pozwoliłoby na istotną poprawę standardów leczenia i jakości życia poprzez zmniejszenie liczby powikłań i kosztownych hospitalizacji. Europejskie standardy leczenia zakładają również zorganizowanie dostaw domowych leków dla chorych na hemofilię. Jednorazowo pacjent z hemofilią z ośrodka leczenia pobiera ilość leków o objętości małej szafy. Z uwagi na fakt, że chorzy na hemofilię są często osobami z niepełnosprawnościami, sama procedura zaopatrywania się w lek jest dla nich bardzo uciążliwa.
Poprawa funkcjonowania ośrodków jest w zasięgu ręki
Wycena procedur ambulatoryjnej opieki specjalistycznej nadal wymaga urealnienia. Dokonanie takich zmian może bezpośrednio przełożyć się na sprawniejsze funkcjonowanie ośrodków leczenia hemofilii w naszym kraju. W marcu br. Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji przyjęła nowy taryfikator związany z wyceną świadczeń. Wdrożenie procedur wykonawczych (zarządzenie Prezesa NFZ) stanowi ostatni krok na drodze do stworzenia podstaw dla prawidłowego funkcjonowania ośrodków leczenia chorych na hemofilię i pokrewne skazy krwotoczne
Kolejną ważną inicjatywą wspierającą prawidłowe zarządzanie opieką nad chorymi ze skazami krwotocznymi jest stworzenie ogólnopolskiego rejestru, który umożliwi prawidłowe wykorzystywanie środków, zarządzanie programem, monitorowanie stanu zdrowia pacjentów, czuwanie nad prawidłowym leczeniem i, co szczególnie ważne, prawidłowe interwencje w stanach nagłych. Istotnym usprawnieniem leczenia chorych na hemofilię może być telemedycyna – jej wdrożenie może nie tylko pomóc w kontakcie z ośrodkiem, ale także umożliwić bieżącą pomoc w przestrzeganiu zaleceń lekarskich. Takie rozwiązanie może zatem poprawić wyniki i pomoc w optymalizacji całego procesu leczenia. Jest to szczególnie ważne dla pacjentów, którzy mieszkają w miejscowościach oddalonych od ośrodków leczenia hemofilii.
Znaczący postęp w leczeniu hemofilii umożliwił wzrost długości życia osób ze skazami krwotocznymi. To niewątpliwy sukces. Niestety pokolenie osób w wieku zaawansowanym, które w młodości była pozbawione możliwości leczenia profilaktycznego, wymaga dzisiaj operacji ortopedycznych, głównie endoprotezoplastyki. Należy podkreślić, że – podobnie jak ich równolatkowie bez skaz krwotocznych – tacy pacjenci będą wymagać zabiegów chirurgicznych związanych z wiekiem, np. zabiegu usunięcia prostaty. Niezbędne jest więc prawidłowe funkcjonowanie ośrodków zapewniających dostęp do zabiegów chirurgii twardej i miękkiej, realizowanych przez specjalistów mających doświadczenie w operowaniu pacjentów ze skazami krwotocznymi.
– Za nami, Polskim Stowarzyszeniem Chorych na Hemofilię, wiele lat pracy na rzecz pacjentów ze skazami krwotocznymi, lat współpracy i współdziałania z administracją publiczną oraz ekspertami medycznymi. Te działania mają jeden cel – zapewnić chorym na hemofilię w Polsce możliwie najlepszą opiekę. Dzięki współdziałaniu udało się wdrożyć w Polsce dobre rozwiązania, dające chorym godne i prawie normalne życie z hemofilią. Dzisiaj stoimy przed nowymi szansami – przygotowania kolejnej edycji Narodowego Programu Leczenie Chorych na Hemofilię, który stanowi gwarancję bezpieczeństwa dla chorych na hemofilię i pokrewne skazy krwotoczne – zwraca uwagę Bogdan Gajewski, Prezes Stowarzyszenia Chorych na Hemofilię.
W dniu 13/04/2022 r. w Warszawie w hotelu Sofitel Victoria odbyła się konferencja "Odporny i stabilny system ochrony zdrowia – bezpieczeństwo zdrowotne w dobie kryzysów". Konferencja jest współorganizowana przez Instytutu Rozwoju Spraw Społecznych oraz Fundację Kulskich i sfinansowana ze środków Narodowego Instytutu Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego w ramach Rządowego Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030.
Tematy poszczególnych sesji
1. Bezpieczeństwo lekowe Polski oraz bezpieczeństwo w zaopatrywaniu w wyroby medyczne w dobie konfliktu militarnego w Ukrainie i pandemii COVID-19 – jak zabezpieczyć potrzeby w obliczu kumulacji kryzysów i zagrożeń?
2.Bezpieczeństwo zdrowotne w aspekcie dostępności do świadczeń – jak zaspokoić potrzeby zdrowotne pacjentów?
3.Bezpieczeństwo zdrowotne w chorobach cywilizacyjnych
4.Współczesne wyzwania w onkologii i hematologii – polska i europejska strategia walki z rakiem
5.Wyzwania w zakresie opieki i leczenia pacjentów z chorobami rzadkimi Gazeta dla Lekarzy otrzymała akredytację dziennikarską na tej bardzo ważnej konferencji,
Przebieg konferencji oraz główne tezy
Niewątpliwie pierwsza z sesji była najciekawsza. Minister A. Niedzielski podkreślił potrzebę budowania nowych wartości w systemie ochrony zdrowia. Jednak pojęcie to nie zostało bliżej sprecyzowane przez prelegenta. Słuchacze dowiedzieli się natomiast, że dla każdego 1 mln nowych mieszkańców Polski NFZ potrzebuje dodatkowych 300 mln złotych w budżecie. Poza bud zetem konieczne jest też zahamowanie migracji polskich kadr medycznych za granicę. Konieczne jest "powiększenie kadry leczącej, nie mówiąc o medykach sensu stricte" - poinformował minister zdrowia. Zastanawiam się kto to jest "medyk sensu stricte" - czy jest to tylko lekarz, czy także pielęgniarka, położna, ratownik medyczny??? Minister zdrowia podkreślił też, że konieczna jest jeszcze większa cyfryzacja w ochronie zdrowia. Zastanawiam się, czy teleporady w które zaangażowani są lekarze zostaną zastąpieni teleporadami w wykonaniu asystenta Maxa, który recytuje swoje teksty w jednej z sieci telefonii komórkowej.
Przedstawiciele branży farmaceutycznej zwracali uwagę na potrzebę większej autonomii lekowej zarówno na poziomie krajowym, jak i europejskim. Dyskutowano też o lekach krwiopochodnych, które są niezbędne zarówno w czasach pokoju, jak i w czasie wojny.
Przemysł badań klinicznych - to określenie, którego użył prezes Agencji Oceny Technologii Medycznych. Przedstawicielka WEF optowała, że zwiększeniem liczby ubezpieczycieli na rynku powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych. Sugerowała też szersze włączenie farmaceutów w rynek usług zdrowotnych, którzy - jak to określiła "mogą odciążyć POZ" Podnoszono też, że w Polsce potrzebne będzie rozwijanie diagnostyki in vitro.Bardzo podobało mi się zdanie wypowiedziane przez jednego z prelegentów:
Możemy być pewni, że niczego nie możemy być pewni.
Krystyna Knypl
P.S. W redakcji GdL już wcześniej wybiegliśmy do przodu myślami na temat jak będzie wyglądała ochrona zdrowia w nadchodzących latach - poczytajcie
Dziś w godzinach przedpołudniowych nastąpiło uroczyste przekazanie egzemplarzy obowiązkowych (https://pl.wikipedia.org/wiki/Egzemplarz_obowi%C4%85zkowy) bibliofilskiego wydania wszystkich roczników Gazety dla Lekarzy do zbiorów Biblioteki Narodowej w Warszawie.
Od lewej: mgr Agata Siry (kierownik kancelarii), dr med. Krystyna Knypl w Bibliotece Narodowej podczas przekazania kompletu roczników GdL (2012 -2022). Fot. Paweł Siry
W niedługim czasie nastąpi przekazanie egzemplarzy do innych bibliotek w kraju, między innymi do Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie oraz Biblioteki Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.
Na łamach pisma Journal of American Heart Association ukazało się doniesienie zatytułowane "Avocado Consumption and Risk of Cardiovascular Disease in US Adults" autorstwa L.S.. Pacheco i wsp. , w którym wykazano korzystny wpływ spożywania awokado na serce.
Do badania włączono 68 786 kobiet z badania NHS (Nurses' Health Study) i 41 701 mężczyzn z badania HPFS (Health Professionals Follow-up Study; 1986-2016), u których na początku obserwacji nie występowały nowotwory, choroba wieńcowa ani udar mózgu. Sposób odżywiania oceniano za pomocą zwalidowanych kwestionariuszy częstotliwości jedzenia na początku badania, a następnie co 4 lata. Do oszacowania współczynników ryzyka i 95% CI wykorzystano regresję proporcjonalnych zagrożeń Coxa.
W ciągu 30 lat obserwacji udokumentowano łącznie 14 274 przypadki choroby sercowo-naczyniowej (CVD) (9185 zdarzeń związanych z chorobą wieńcową i 5290 udarów). Po uwzględnieniu stylu życia i innych czynników dietetycznych, w porównaniu z osobami nie spożywającymi awokado, u osób ze specyficznym dla analizy wyższym spożyciem awokado (≥2 porcje/tydzień) stwierdzono o 16% niższe ryzyko CVD (łączny współczynnik zagrożenia, 0,84; 95% CI, 0,75-0,95) i o 21% niższe ryzyko choroby wieńcowej serca (łączny współczynnik zagrożenia, 0,79; 95% CI, 0,68-0,91). Nie zaobserwowano istotnych związków w przypadku udaru mózgu. Na każde zwiększenie spożycia awokado o pół porcji dziennie, łączny współczynnik ryzyka dla CVD wynosił 0,80 (95% CI, 0,71-0,91). Zastąpienie połowy dziennej porcji margaryny, masła, jaj, jogurtu, sera lub przetworzonego mięsa taką samą ilością awokado wiązało się z obniżeniem ryzyka wystąpienia CVD o 16% do 22%.
Wnioski
Większe spożycie awokado wiązało się z mniejszym ryzykiem choroby sercowo-naczyniowej w 2 dużych prospektywnych kohortach amerykańskich mężczyzn i kobiet. Zastąpienie niektórych pokarmów zawierających tłuszcz awokado może prowadzić do zmniejszenia ryzyka CVD.
Podczas pobytu w Cancun poznałam ciekawe danie z awokado, które w moim domu nazwałam "rosół po meksykańsku". Przygotowujemy rosół z makaronem, do którego dodajemy plasterki świeżego awokado.
Na stronach Rządowego Centrum Bezpieczeństwa ukazała się bardzo pomocna publikacja zatytułowana "Bądź gotowy - poradnik na czas kryzysu i wojny". Poradnik jest dostępny pod linkiem
Polecamy lekturę tego ważnego poradnika, a w szczególności zawartości plecaka ewakuacyjnego
Bardzo podobny skład plecaka ewakuacyjnego znajdziemy na stronach Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego rządu amerykańskiego pod linkiem https://www.ready.gov/kit , poradnik amerykański był aktualizowany 15/02/2022.
Według Raportu WHO gruźlica będzie stanowiła poważne wyzwanie dla systemów ochrony zdrowia w wielu krajach. Jak wygląda sytuacja w Polsce. Obszerne opracowanie na ten temat znajdujemy na stronach Instytutu Zdrowia Publicznego Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kinga Nowak w artykule zatytułowanym "Czy gruźlica zagraża wciąż zdrowiu publicznemu?" pisze, cyt:
W 2019 roku odnotowano w Polsce 5321 zachorowań na gruźlicę. Najwięcej zachorowań odnotowano w grupie osób w wieku od 45 do 64 lat, była to prawie połowa wszystkich przypadków. W ciągu ostatnich lat liczba nowych przypadków zachorowań na gruźlicę spada (7). Zapadalność na gruźlicę w Polsce jest jednak wyższa niż w takich krajach europejskich jak: Niemcy, Islandia, Czechy, Grecja czy Słowacja. Z drugiej jednak strony, Rumunia, Łotwa, Litwa, Estonia czy Portugalia to kraje, gdzie zapadalność na gruźlicę jest znacznie wyższa, niż w Polsce. W 2019 roku 2,3 % wszystkich przypadków zachorowań na gruźlicę w Polsce stanowili cudzoziemcy, podczas gdy w roku 2018 cudzoziemcy stanowili 1,8% przypadków wszystkich zachorowań. W 2019 roku najwięcej chorych na gruźlicę cudzoziemców było z Ukrainy. Stanowili oni 59 osób, 9 osób to byli Hindusi, 8 osób to byli Wietnamczycy oraz 7 osób pochodziło z Nepalu (7).
interesujące informacje o szczepieniach przeciwko gruźlicy przekazuje prof. Maria Korzeniewska z Instytutu Gruźlicy. Co roku na świecie umiera z powodu gruźlicy około 1,5 mln ludzi.
Według Centrum Statystyki Medycznej Ministerstwa Zdrowia Ukrainy w 2021 r. liczba nowo zarejestrowanych gruźlicy na Ukrainie wraz z jej nawrotami wyniosła 18 241 lub 44,0 na 100 000 ludności, czyli o 4,3% więcej niż w 2020 r. (17 593, czyli 42,2 na 100 000 mieszkańców).
Zapadalność na gruźlicę wśród dzieci w wieku od 0 do 14 lat wzrosła o 25,4% - z 5,9 do 7,4 na 100 000 dzieci. Zachorowalność na gruźlicę wśród młodzieży zmniejszyła się o 12,0% - z 14,2 do 12,5 na 100 000 osób w wieku 15-17 lat włącznie.
Częstość występowania czynnej gruźlicy w połączeniu z ludzkim wirusem niedoboru odporności zmniejszyła się z 6,9 do 6,5 na 100 000 populacji w porównaniu z 2020 r. Zachorowalność na gruźlicę wśród pracowników zakładów opieki zdrowotnej na Ukrainie w 2021 r. spadła do 152 osób (2020: 210).
За даними Центру медичної статистики МОЗ України, в Україні за 2021 рік кількість уперше зареєстрованих захворювань на ТБ, включно з його рецидивами, становила 18 241, або 44,0 на 100 000 населення, що на 4,3% більше показника 2020 року (17 593, або 42,2 на 100 000 населення).
Захворюваність на ТБ серед дітей від 0 до 14 років збільшилася на 25,4% — з 5,9 до 7,4 на 100 000 дитячого населення.
Показник захворюваності на ТБ серед підлітків зменшився на 12,0% — із 14,2 до 12,5 на 100 000 осіб віком 15–17 років включно.
Захворюваність на активний туберкульоз у поєднанні із хворобою, зумовленою вірусом імунодефіциту людини, порівняно з 2020 роком зменшилася з 6,9 до 6,5 на 100 000 населення.
Захворюваність на туберкульоз серед працівників закладів охорони здоров’я України 2021 року зменшилася до 152 осіб (2020: 210).
Świat nie znosi stagnacji. W każdej dziedzinie oczekujemy postępu. Mamy tysiące powiedzeń ilustrujących negatywny stosunek do „stania w miejscu”. Świadomość, że brak postępu jest równoznaczny z cofaniem się jest w nas głęboko zakorzeniona, a my cofać się nie chcemy. Rozwój na wielu płaszczyznach jest zwykle powodem do zadowolenia, a często również do dumy. Tak oczywiście być powinno, bo dzięki postępowi świat się rozwija, a ludziom żyje się lepiej. Stymulatorem rozwoju jest wiedza. Większa część ludzkości korzysta z wiedzy innych, poprzestając na swojej podstawowej lub ograniczonej do zakresu wymaganego pracą zarobkową. Jednostki, u których potrzeba zdobywania wiedzy nigdy nie jest zaspokojona należą do zdecydowanej mniejszości, ale to dzięki nim, ich determinacji i ustawieniu życiowych priorytetów możemy się cieszyć kolejnymi odkryciami, wynalazkami lub chociażby rzeszą uczniów, którym zaszczepiono fascynację konkretną dziedziną nauki. Tacy uczniowie byli w każdym pokoleniu i to z nich wywodzili się zazwyczaj wielcy naukowcy, których osiągnięcia decydowały o rozwoju świata i o których ciągle pamięta historia ludzkości.
Opuszczenie przystanku nr 1
Młoda rodzina Basi i Stanisława liczyła już pięć osób, ale mimo codziennych kłopotów obejmujących łączenie pracy zawodowej z opieką nad dziećmi, ani na chwilę nie zapomniano o edukacyjnych planach małżonków. Oboje byli pasjonatami nauki i nie zamierzali swoich planów zmieniać. Byli świadomi, że pomorski Człuchów jest tylko przystankiem na ich wspólnej drodze, a realizacja zamierzeń dotyczących zdobycia wyższego wykształcenia będzie wymagać zmiany miejsca zamieszkania. Basia doskonale wiedziała, że jej zamiar naukowego zgłębiania tajemnic polonistycznej pasji musi jeszcze poczekać, aż pozwoli na to wiek dzieci, ale w przypadku Stanisława dalsza zwłoka w powrocie na uczelnię zaczęła być coraz bardziej dolegliwa. Chociaż jego dalsza edukacja w aspekcie prawnym ciągle jeszcze pozostawała w sferze marzeń, to w małym człuchowskim mieszkanku nauka własna w oparciu o pozyskiwane z trudem podręczniki uniwersyteckie trwała każdego popołudnia. Ta forma zdobywania wiedzy nie była mu obca. W końcu w niedalekiej przeszłości przygotowywał się do zdobycia matury wertując pożyczone podręczniki i wszystko co nie zostało zrabowane z dworskiej staroźrebskiej biblioteki. Powoli przygotowywano się do wyprowadzki szukając uczelni, która poza pozyskaniem nowego studenta zapewniłaby jego rodzinie dach nad głową. Chociaż w domu była trójka małych dzieci, to była też nieoceniona pomoc rodzeństwa Stanisława, zwłaszcza Edka (wówczas także mieszkającego w Człuchowie) i Zosi, którzy dbali o bardziej przyziemne aspekty życia odkładając póki co na bok rozważania na temat twórczości Norwida, czy założeń mechaniki kwantowej. Sprawę wyprowadzki przyspieszył rodzinny dramat. W wypadku komunikacyjnym zginął Edek mając zaledwie 27 lat. Osierocił kilkuletniego Romka i będącą w zaawansowanej ciąży młodziutką żonę Władzię.
Toruń - przystanek nr 2
Decyzja zapadła i nowopowstały (założony w 1945 roku) Uniwersytet im Mikołaja Kopernika w Toruniu, a dokładnie jego Wydział Matematyki, Fizyki i Chemii zyskał nowego studenta, którego rodzinie na czas studiów przydzielono niewielkie służbowe lokum. W tym czasie domy studenckie i bursy dopiero organizowano, więc zamiejscowym studentom oferowano miejsca w wieloosobowych pokojach stanowiących części prywatnych mieszkań. Z uwagi na liczbę osób, rodzinę Stanisława ulokowano w największym pokoju pewnych toruńskich właścicieli dużego mieszkania z jednoczesnym zapewnieniem prawa do korzystania z kuchni i łazienki.
Tak niestety w praktyce, w pierwszych latach powojennych wyglądała realizacja tzw. dokwaterowania. Przymusową gospodarkę lokalami wprowadzono dekretem z 21 grudnia 1945 roku. Był to pierwszy od zakończenia II wojny światowej akt prawny ograniczający najem lokali mieszkalnych będących własnością osób prywatnych. Wprowadzał pojęcie „publicznej gospodarki lokalami”, a w praktyce nacjonalizował mieszkania. Przydział do lokali mieszkalnych leżał w gestii władz kwaterunkowych i nie wymagał zgody właściciela. Dekret ten obowiązywał początkowo w siedmiu największych miastach Polski, ale od 1951 roku obejmował już wszystkie lokale mieszkalne.
Prestiż z odzysku na start
Pamiętajmy, że pierwsze powojenne lata to był czas szczególny, czas wielkiej biedy, ale też wielkich ambicji młodych ludzi, chcących jak najszybciej zdobyć wykształcenie i zapomnieć o strasznych doświadczeniach ostatniego wojennego okresu. Dlatego cieszono się z każdego studenta niezależnie od jego wieku czy sytuacji rodzinnej. Chociaż toruńska uczelnia dopiero zaczynała raczkować, to szybko zdobywała prestiż. Utworzenie nowego ośrodka uniwersyteckiego miało przyczynić się do aktywizacji naukowej i kulturalnej regionu, przeciwdziałać procesom depolonizacji oraz zrekompensować niedobory po wojnie, kształcąc nowe kadry dla wielu gałęzi gospodarki narodowej. Założenie uniwersytetu w Toruniu miało ponadto przynajmniej częściowo wyrównać straty po likwidacji Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie i Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Pozyskanie przez nowopowstałą uczelnię doświadczonej i uznanej w świecie kadry naukowej wileńskiego i lwowskiego uniwersytetu przyczyniło się z pewnością do szybszego wypracowywania wysokiej pozycji placówki w świecie nauki. Wśród pierwszych wykładowców toruńskiego uniwersytetu znalazły się uznane światowe autorytety, a wśród nich chociażby profesorowie: Tadeusz Czeżowski, Władysław Dziewulski, Mieczysław Limanowski, Edward Passendorfer, Jan Prüffer, Stefan Srebrny i Szczepan Szczeniowski. Dla fizyczno - astronomicznych zainteresowań Stanisława możliwość zdobywania wiedzy pod kierunkiem wielkich polskich postaci: astronoma Władysława Dziewulskiego i fizyka Szczepana Szczeniowskiego była ogromnym zaszczytem. Był zafascynowany oczywistym zasobem ich wiedzy, ale przede wszystkim zakresem pasji. Stali się jego mistrzami, a widząc zdolności, ambicję i pracowitość nakłaniali swojego studenta – pasjonata do poświęcenia się nauce i pozostania na uczelni.
„Licz siły na zamiary” w praktyce
Młoda rodzina funkcjonowała w Toruniu siłą woli. Pochłonięty studiowaniem Stanisław nie miał czasu na dorabianie, a Basia zajmowała się dziećmi. Nieocenione Staroźreby dostarczały żywność i niewielkie kwoty pieniędzy na zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb, ale i tak wszystkiego brakowało. Dzieci chorowały. Najstarsza pięciolatka poznawała sztukę przetrwania spędzając czas na podwórku. Tam też nauczyła się wprowadzać w czyn ulubione powiedzenie dziadka Antoniego „licz siły na zamiary”. Przykładem jednego z planowanych zamiarów było zdobycie połowy (a nie ⅓) jabłka. Basia bardzo pilnowała posiadanych zapasów, a jednym jabłkiem należało obdzielić trójkę dzieci. Były jednak dni, kiedy część przypadająca na niemowlaka nie miała być wykorzystana i o takie okazje trzeba było zawalczyć. Należało tylko uprosić mamę by pozwoliła pobiec do mieszczącego się obok spożywczego sklepu, potem biec z zamówioną marchewką, czy solą najszybciej jak się dało, by rodzicielka zadziwiona takim tempem załatwienia sprawy mogła wyznaczyć nagrodę w postaci połowy jabłka. Były też inne rodzaje nagród, w tym wymarzona, jedyna w swoim rodzaju w postaci otrzymania tzw. ciepłych lodów, ale zamiar jej zdobycia wymagał zaangażowania znacznie większych sił.
Z Pomorza na Mazowsze
Rzeczywistość była prozaiczna i kazała przede wszystkim zacząć zarabiać na chleb, stąd już po raz drugi młody pasjonat odłożył na później swoje naukowe marzenia i po uzyskaniu w 1953 roku dyplomu ukończenia Studiów Wyższych pierwszego stopnia wynajął w Toruniu pokój dla żony i dzieci (dziadek Antoni jeszcze raz odmówił pomocy córce, by na jakiś czas zamieszkała z dziećmi u rodziców), a sam zatrudnił się w charakterze nauczyciela matematyki, fizyki, chemii i astronomii w otwartym po zakończeniu wojny staroźrebskim liceum ogólnokształcącym. W tamtym czasie pozyskanie kadry pedagogicznej generalnie, a tym bardziej w mniejszych ośrodkach i w rzadkich specjalnościach było niezwykle trudne, więc miejscowe władze spełniły bez targowania płacowe oczekiwania nowego nauczyciela. W rodzinie pojawiły się niewielkie, ale jednak samodzielnie zarobione pieniądze, a co sobotę do Torunia przyjeżdżał Stanisław obładowany staroźrebską wałówką. Tymczasem władze oświatowe powiatu płockiego nie miały zamiaru akceptować faktu zabezpieczenia obsady pedagogicznej w zakresie nauk ścisłych w małej gminie, wobec ciągłego braku kadr w samym mieście. I tak po roku „administracyjnych przepychanek” przyjął Stanisław propozycję bardziej intratnej finansowo i mieszkaniowo pracy w renomowanej, bo najstarszej w Polsce (działającej nieprzerwanie od ponad 800 lat) Alma Mater Plocensis, noszącej nazwę Liceum Ogólnokształcącego im. Marszałka Stanisława Małachowskiego w Płocku. Chociaż Uniwersytet w Toruniu, tak jak kiedyś Politechnikę Warszawską opuszczał z żalem by zająć się zapewnieniem bytu rodzinie, to jego zainteresowania naukowe i chęć dalszego kształcenia się pozostały niezmienne. Nie miał wątpliwości, że jeszcze kiedyś do realizacji tych zamierzeń wróci. Póki co zajął się przekazem wiedzy licealistom, a ponieważ robił to z pasją, to rosła jego pozycja w środowisku zarówno uczniów jak i kolegów po fachu. Chociaż czasy były biedne, a priorytety władz oświatowych niekoniecznie akceptowalne, to swoim uporem w dążeniu do zaszczepienia uczniom praw fizyki i absolutnej konieczności poznania zasad rządzących kosmosem doprowadził do profesjonalnego wyposażenia szkolnych pracowni fizyki i chemii tak, by każdy uczeń mógł brać czynny udział w ćwiczeniach praktycznych. Jego niewątpliwie największym osiągnięciem w tym czasie było doprowadzenie do powstania na terenie szkoły obserwatorium astronomicznego. Nie bez powodu więc cieszył się opinią osoby, która każdego potrafi nauczyć astronomii, a to przecież niecodzienny komplement.
Gry i zabawy na przystanku nr 3
Rodzina ostatecznie zadomowiła się w Płocku i z tym miastem nie zamierzała się już rozstawać. Tu w 1955 roku przyszedł na świat Andrzej –Stanisław, najmłodszy syn Basi i Stanisława. Po odchowaniu dzieci wróciła też do pracy Basia, podejmując pracę w szkole podstawowej, a równocześnie próbując nadgonić czas poświęcony wychowaniu dzieci rozpoczęła kontynuację edukacji podejmując zaoczne studia polonistyczne najpierw w ramach zawodowego studium nauczycielskiego, a następnie w zakresie rozmaitych kursów doskonalących. Ponieważ rodzice byli nie tylko pasjonatami wiedzy, ale też uważali, że tą wiedzą należy nieustannie obdarowywać innych, to czwórka ich dzieci była nieustannie nauczana. Priorytetem wychowawczym było wpojenie dzieciom zasad patriotyzmu i szacunek dla historii kraju. Równocześnie już od kołyski towarzyszyło im nie tylko czytanie literatury pięknej i aktorskie, pełne ekspresji recytacje Basi, ale też poznawanie w codziennych czynnościach i w zabawach praw fizyki. Doskonale wiedziały już w wieku przedszkolnym, że kąt odbicia jest równy kątowi padania oraz że w wyniku odbicia zmienia się kierunek rozchodzenia się fali, ale nie zmienia się jej długość Prawo rozchodzenia się fal poznawały każdego ranka, podczas ulubionej zabawy ze swoim tatą, kiedy to ruch wpuszczonego do łóżka ukochanego psa Ciapka należało obserwować na powierzchni kołdry. W codziennej rzeczywistości przemycano im na tyle dużą porcję wiedzy, że nawet podwórkowa zabawa w chowanego wykorzystywała klatkę Faradaya, czyli jedno z podstawowych praw elektrostatyki. Nie można było uznać za znalezionego osobnika, który w takiej klatce się schował, bo był chroniony polem elektrostatycznym. Wystarczyło tylko krzyknąć: klatka Faradaya! Zabawowa nauka zamieniała się w zabawę prawdziwą podczas wakacji, kiedy to dzieciarnia jechała do staroźrebskich dziadków, gdzie mogła robić absolutnie wszystko. Chociaż sam domek był malutki, to podczas wakacji mieszkała w nim gromada rozbrykanych dzieci i zawsze kilkoro dorosłych gości. Zjeżdżały nie tylko dzieci Stanisława, ale też Bogunia z Adasiem (dzieci Zosi), nieraz także Janek przywoził Jurka z Anią, a krótko po śmierci Edka również owdowiała Władzia zjeżdżała tu z Romkiem i małą Elżunią. Na miejscu były też oczywiście dziewczynki Irci: Marysia i Ania. Można było spać na strychu i to tam przede wszystkim szalały młode latorośle. Można też było jeździć rowerem, a nawet konno, bo przecież w Staroźrebach zawsze były konie, można było chodzić po drzewach, objadać się czereśniami, jeździć z dziadkami na targ drabiniastym wozem, karmić kury i świnki, pić mleko „prosto od krowy”, jeść chleb ze śmietaną którą kroiło się nożem, a nawet skarmelizowany cukier prosto z kuchennej rozgrzanej blachy. Można też było chodzić z babcią do (nieistniejącego już przecież) dworu nad (dawny dworski) staw i zbierać z powierzchni wody „rzęsę” dla kaczek. Dorośli wracali do przedwojennych muzycznych zwyczajów, śpiewano więc przy skrzypcach i akordeonie, a do rodzinnej „orkiestry” dołączał również mąż Irci Tadeusz grający na trąbce. Pomimo zmęczenia po ciężkiej fizycznej pracy (wakacje to przecież czas żniw) bawiono się głośno i wesoło. Nie wszystkie zabawy były bezpieczne, ale Ircia i Zosia cały czas pilnowały bacznie dzieciaków, a kiedy trzeba było solidarnie kryły ich wybryki. To był zresztą powód bezgranicznej wręcz wzajemnej miłości i przeświadczenia, że na całym świecie nikt nie może mieć bardziej kochających ciotek. Chociaż przez lata poprawiły się relacje z rodzicami Basi, a jej pozycja najstarszej z sióstr owocowała ciągłą pomocą tym młodszym, to do Człuchowa, a potem już do Bydgoszczy jeżdżono w odwiedziny dużo rzadziej i nigdy nie było tam równie wesoło, jak w maleńkim domku byłej służby folwarcznej.
Czy akcelerator może stanowić hobby?
Chociaż Stanisław z zapałem uczył innych, to nadal marzył o swoim dalszym kształceniu. Oczywiście uczył się przede wszystkim sam poświęcając na zdobycie wiedzy prawie wszystkie wieczory i tak dla przykładu nauczył się języka angielskiego korzystając jedynie z podręczników i radiowych kursów. Próbował kontynuować profesjonalną edukację na poziomie uniwersyteckim, ale ciągle stawały temu na przeszkodzie problemy natury ekonomicznej, bo przy niewielkiej pensji Basi, to na jego barkach spoczywał główny ciężar utrzymania rodziny. Nie poddawał się jednak i ostatecznie Wydział Matematyki, Fizyki i Chemii (dokładnie Katedra Fizyki Teoretycznej) Uniwersytetu Łódzkiego, mógł się poszczycić jeszcze jednym abiturientem, który dzięki obronie pracy magisterskiej pt „Kwantowa Teoria Plazmy” uzyskał upragniony tytuł magistra fizyki. Jego naukowe ambicje zostały tym samym co prawda tylko częściowo, ale jednak zaspokojone. Dalej więc uczył innych, ale i siebie podejmując kolejny raz wysiłek studiowania co zaowocowało uzyskaniem dyplomu ukończenia studiów podyplomowych na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Dopiero teraz czuł się spełniony, bo przecież wiele lat temu na Politechnice Warszawskiej obiecał jednemu ze swoich profesorów powrót na warszawską uczelnię. Teraz mógł już samodzielnie poświęcić się szczególnie go interesującym zagadnieniom, a zwłaszcza zgłębiać tajniki praw rządzących akceleratorami, czyli urządzeniami służącymi do przyspieszania w próżni cząstek elementarnych lub jonów do prędkości bliskich prędkości światła. Uważał, że to podstawowe narzędzie badawcze fizyki jądrowej ma przed sobą wspaniałą przyszłość, śledził więc w literaturze wszystkie doniesienia o budowie kolejnych takich urządzeń, a działania Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych CERN (akronim CERN pochodzi od pierwotnej nazwy Europejska Rada Badań Jądrowych[1] z fr.Conseil Européen pour la Recherche Nucléaire) nie miały dla niego tajemnic. Chociaż jego umysł działał na dalekich obrzeżach wielkiej nauki, to już ambicje zgłębiania praw fizyki sprawiały wrażenie posiadania jakiegoś własnego akceleratora. Kiedy w 1957 roku pierwszy skonstruowany w CERN akcelerator – synchrocyklotron przyspieszający cząstki do energii 600 MeV pozwolił po raz pierwszy zaobserwować rozpad pionu na elektron i neutrino cieszył się jak dziecko, a samo wydarzenie wielokrotnie wspominał jako jedno z ważniejszych służących światowej nauce.
#
Lata płynęły, dzieci rosły, każde poszło w swoją zawodową stronę i gdyby nie odziedziczone zdolności matematyczno- pedagogiczne młodszej córki, nikt by już nie kontynuował pasji rodziców. Nie było już w tej rodzinie więcej uzdolnionych aktorsko następców, którzy potrafiliby o każdej porze dnia i nocy recytować dowolny fragment „Pana Tadeusza”, nikt nie pochylił się również nad rozpracowaniem funkcjonowania lasera, chociaż trzeba przyznać, że Stanisław bardzo się starał, by poznano zasady działania tej swoistej „spawarki” między innymi ludzkich tkanek. Może to i szkoda, ale ponieważ rodzice mają z reguły dla swoich dzieci ogromne pokłady nie tylko oczekiwań, ale i cierpliwości, to kto tam wie, czy w kolejnych pokoleniach jakiś zabłąkany rodzinny gen geniusza nie da światu wielkiego astronoma lub wielkiej aktorki? Pożyjemy, zobaczymy…..
Alicjo czego nie rozumiesz ?- zapytał kot z Cheshire (*). Jego uśmiech rozciągał się dookoła głowy. Alicji przyszło na myśl, że jest podobny do suwaka. Gdyby go rozsunąć odpadłaby górna część głowy. Jednak kot nie dał jej szansy na dłuższe rozmyślania, bowiem zaczął znikać i tylko ten jego dziwny uśmiech wisiał w powietrzu. Mimo, że znikał, do uszu Alicji docierało jego mruczenie:
-Przecież to oczywiste i nie mam zamiaru dłużej Ci tego tłumaczyć. Musisz wiedzieć, w której rzeczywistości żyjesz. To tak jak z lustrem, po której stronie lustra jesteś.
- Pewnie zauważyłaś, że jak dotykasz lustra to Twoja prawa ręka robi się lewą.
- Być może… - szepnęła Alicja.
- Banki nie są po to by przechowywać Twoje pieniądze i pomagać, lecz by zarabiać na Tobie – szept kota z Chershire świdrował w obu uszach Alicji.
- Producenci nie są po to by dostarczyć Ci dóbr, lecz by rozkręcić konsumpcję, co przyniesie zysk – mruczało paskudne kocisko.
- Lekarze nie są po to by leczyć, lecz by świadczyć usługi w myśl procedur cost effectiveness – mruczał dalej.
- Media nie są po to byś zobaczył rzeczywistość, lecz po to byś przyjął prawdę, której chcą Cię nauczyć. A rządy…chyba już wiesz… rządy robią wszystko aby to co robią było zgodne z prawem… - oznajmił uroczyście.
Jak spostrzegasz rzeczywistość… zależy tylko od tego po której stronie lustra staniesz - zakończył.