Pamiętny kongres - debiut jako dziennikarz akredytowany w Stanach Zjednoczonych, ciekawe spacery po San Francisco, wycieczka do Sequoia Muir Wood, zapoczątkowały moją nieprzemijającą love story" do Ameryki.
Dziennikarz akredytowany na kongresie ASH w press roomie
Abstract book
Owoce morza jakoś wiążą się z hipertensjologią, nie wiem czemu? Może dlatego, że mają dużo soli?
Pamiętny kongres pod wieloma względami - poczynając od przesiadki w Houston i konieczności uzyskania wizy amerykańskie, poprzez prezentację posteru, na wycieczce do Chichen Itza kończąc, podczas której poznałam Tamarę Nelson z Kansas City, która zachęciła mnie do podszlifowania języka angielskiego.
Podróż lotnicza: TAM: Warszawa - Amsterdam (1095km/681 mil)
Amsterdam - Houston(8083km/5023 mil)
Houston - Cancun (1282km/797mil) - w jedną stronę 20920km/13002 mil Z POWROTEM: Cancun - Houston
Podobało mi się podbijanie wielkiego świata i zwiedzanie go na własną rękę. W następnym roku ruszyłam więc na kongres International Society of Hypertension do Cancun, w Meksyku, który odbywał się od 17 do 21 kwietnia 2005 roku. Powodem wyjazdu było przyjęcie do prezentacji mojego posteru Compliance with low salt diet in hypertensive patients. Zaczęły się więc przygotowania - najważniejsze znalezienie było biletu lotniczego oraz zakwaterowania w odpowiednich cenach.
Najkorzystniejszy bilet kosztował 2596,00 pln, ale związany z przesiadką w Houston - co wymagało wizy amerykańskiej. Studiując przepisy ubiegania się o wizę amerykańską odkryłam istnienie wiz dla dziennikarzy. Spełniałam już wtedy nie tylko faktyczne, ale i formalne kryteria bycia dziennikarzem – miałam press ID czyli legitymację Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Wizyta w ambasadzie przebiegła typowo, zapytano mnie o zawód oraz powód wyjazdu do Meksyku, a także zadano pytanie:
-Czy będzie pani raportować po podróży? - co oznaczało czy będę pisać artykuły na temat podróży. Przy odpowiedzi, że tak będę raportować uznano więc, że kwalifikuję się do otrzymania wizy dziennikarskiej typu "I".
Podróż rozpoczęła się 12 kwietnia 2005 roku rejsem KL 1362 6.40 do Amsterdamu byłam tam o 8.50. Przeszłam do odpowiedniej bramki i spokojnie ustawiłam się w kolejce do samolotu do Houston, który startował o 10:30. Nie wiedziałam jeszcze wtedy nic a nic o przeżyciach związanych z przekraczaniem granicy amerykańskiej.
Gdy podałam moje dokumenty, stewardessa przyjmująca pasażerów na pokład spojrzała na mnie niezwykle przenikliwie. Byłam przyzwyczajona, że to ja patrzyłam na ludzi przenikliwym spojrzeniem zastanawiając co się kryje w danym człowieku, a tu ktoś inny patrzył wzrokiem dociekliwego badacza na mnie! Przez chwilę nasze spojrzenia spotkały się i zmierzyły ze sobą. Ten krótki moment był powodem pojawienia się potem w mojej powieści postaci Pani Naziemnej.
Podróż do Houston upłynęła bez specjalnych przygód jeśli nie liczyć wrażenia, że siedzę w samolocie do Nowego Jorku. Nawet przez chwilę byłam prawie pewna, że to samolot do Nowego Jorku – może pokazywano trasę na monitorze, która to sugerowała w mojej wyobraźni? W ogóle geografia Stanów Zjednoczonych jest dla mnie ciągle trudna. Pod koniec lotu rozdano karty I-94, z którymi zetknęłam się po raz pierwszy. Wypełniłam oczywiście z pomyłką. Teraz drukuję sobie z internetu kartę I-94 i mam ściągawkę. Jej wypełnienie nie jest łatwe - wymaga podania różnych szczegółowych danych jak numer paszportu, numer lotu czy adres zamieszkania w Stanach Zjednoczonych. Podobno już od ubiegłego roku nie obowiązuje dokumentowanie wyjazdu za pomocą oddania odcinka karty I-94.
W Houston wylądowaliśmy o 13.40. Tamtejsze lotnisko wydało mi się gigantyczne. Szłam długimi korytarzami aż wreszcie zalazłam się w hali będącej przepustką do DEMO-KRAJU lub DEMOK-RAJU jak to napisałam w jednej z moich powieści.
Kilkoro urzędników chodziło wzdłuż kolejki podróżnych, oczekujących na rozmowę z pogranicznikiem, kontrolując wypełnione druczki - kazano mi napisać transit to Mexico . Sama wiadomość transit nie była wystarczająca dla amerykańskich baz danych. Podeszłam do pogranicznika, który zapytał: Gdzie jedziesz? Do Cancun - odpowiedziałam. To było proste. Następne pytanie brzmiało: Dla kogo pracujesz? Rozumiałam co do mnie mówi, ale nie rozumiałam o co pyta. Zapytałam o co mnie właściwie pyta. Pogranicznik powtórzył pytanie, odrzekłam, że nie rozumiem pytania. Tak postawione pytanie ma w języku polskim kontekst nieco pejoratywny i personalny, w amerykańskim angielskim jest normą - ale o tym dowiedziałam się dużo później. Jeżeli szeregowy pogranicznik nie jest w stanie porozumieć się w trzech pytaniach, to obwiązany jest przekazać sprawę swemu szefowi, który jest lepiej wykształcony językowo oraz w dziedzinie komunikacji między ludźmi. Angielszczyzna wyższego rangą pogranicznika oraz sposób zadawania pytań były dla mnie zrozumiałe i podstemplowano mi zezwolenie na ów transit to Mexico. Teraz pytania o cel podróży i jej szczegóły są zadawane w Europie, przed wpuszczeniem na pokład samolotu.
Trochę czasu upłynęło mi na tych wyznaniach i gdy doszłam do miejsca odbioru bagażu. Na taśmie samotnie kręciła się ostatnia walizka, moja oczywiście. W nerwach ściągnęłam ją prosto na swoją stopę. Nie bacząc na bolesny uraz stopy przecwałowałam chyżo do innego terminalu, ale niestety nie zdążyłam swój samolot.
Zgłosiłam się do obsługi naziemnej, która dokładała starań, aby nie zrozumieć mojego angielskiego. Jest to raczej rzadka postawa, ale musiało mi się przytrafić spotkanie takiej osoby akurat na początku moich kontaktów z Amerykanami. Chcąc wykazać jaka z niej światowa osoba, zapytała mnie w jakim innym języku możemy rozmawiać poza angielskim. Dałam jej do wyboru polski, rosyjski i białoruski, w którym potrafię wygłosić jeden wierszyk dla dzieci.
W oka mgnieniu okazało się, że stewardesa rozumie co mówię do niej po angielsku! Do tego stopnia poprawiła się nam komunikacja, że nie tylko wyznaczyła mi lot do Cancun, ale nawet udało mi się zmienić lot powrotny na późniejszy. Było oczywiste, że 50 minut jakie miałam podczas powrotu nie wystarczy na przesiadkę. Droga od wyjścia z samolotu, którym przyleciałam do Houston, formalności na granicy plus dojście do bramki spod której był lot do Cancun zajęła mi prawie 2 godziny.
Przesiadając się kolejny raz udało mi się zrobić własną fotkę lotniska
Samolot do Cancun miałam o godz.15:50 dzięki czemu mogłam zebrać myśli. Siedząc w sporych nerwach, nie wiedząc co jeszcze mnie zaskoczy postanowiłam zadzwonić do domu. Porozmawiałam chwilę z mężem i córką, co podniosło mnie na duchu, że nie zginę w tym oceanie bramek, korytarzy, komunikatów i tysiąca nowych, kompletnie nie znanych mi okoliczności.
Pierwotnie lot do Cancun był spod bramki F jak freedom, ale w międzyczasie zmieniono bramkę na E jak ewenement - że też to wszystko usłyszałam i zrozumiałam w języku ciągle mi obcym nie mogę nadziwić się do dziś!
Dworzec lotniczy w Cancun
W Cancun wylądowałam o 18:09, a lot upłynął bez większych przeszkód. Odbiór bagaży oraz procedury graniczne także nie były kłopotliwe. Kontrolowano jedynie tych którym zapaliła się czerwona lampka podczas przechodzenia obok celników, w moim przypadku lampka była na szczęście zielona. Miałam zamówiony hotel i taksówkę przez internet. Kierowca czekał już na lotnisku. Jechaliśmy z lotniska chyba około 20-30 minut, drogi były raczej puste, zapamiętałam że na poboczach była wyschnięta roślinność oraz fruwające śmieci.
Plan Cancun
Koszt noclegów wg zachowanego rachunku był 1030 pln kosztowały więc mnie noclegi. Trzeba było oszczędzać na innych wydatkach. Było to możliwe poprzez pożywianie się oraz nawadnianie na przerwach kawowych na kongresie.
Lobby hotelu Batab
Hotel położony był w downtown - cokolwiek to oznacza, a w przypadku Cancun oznaczało godzinę drogi autobusem do zona hotelera czyli miejsca obrad. Umeblowanie pokoju było skromne – łóżko, stolik nocny, blat z lustrem, na ścianie lampa z ozdoba w kształcie węża bowiem Cancun oznacza miasto węża. Nie było radia, a telewizja tylko z kanałem w języku hiszpańskim, na szczęści miałam swoje małe radio i mogłam słuchać muzyki w stylu mariachiktórą bardzo polubiłam i do dziś chętnie słucham.
Hotelu nie oferował śniadań. W recepcji kupiłam tylko duża butelkę wody i to była moja pierwsza kolacja po wylądowaniu. Różnica czasu 7 godzin sprawiła, że usnęłam szybko, ale o 4 rano zbudziło mnie pianie koguta. Wyjrzałam za okno mojego pokoju hotelowego. Widok nie był porywający.
Widok z okna mojego pokoju
Zaczęłam studiować materiały kongresowe i sporządzać notatki z podróży. Około 8 wyszłam w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.
Mój pokój
W okolicy było najwięcej sklepów dla samochodów. Przy każdej ladzie otwartej na ulice stało kilku facetów i zawzięcie kupowało jakieś rurki, koła, tłoki. Tak mnie zaciekawili, że zrobiłam parę zdjęć tych dżentelmenów.
Dopiero po 15 minutach marszu na Avenue Uxmal znalazłam sklep spożywczy - można było płacić w dolarach a wydawali w peso. Jedzeni upiorne same batony i chleb z waty - coś takiego kupiłam i przegryzałam na śniadanie bez entuzjazmu.
Po śniadaniu postanowiłam zwiedzić miasto - skierowałam się na prawo z Avenue Chichen Itza do Avenue Tulum. Jest to jedna z głównych ulic miasta, szeroka, bodaj dwu lub trzypasmowa, z ozdobną roślinnością po środku.
Bomberos czyli strażacy
Typowa architektura dla Cancun
Moim punktem orientacyjnym w drodze powrotnej ze spacerów po Avenue Tulum oraz wypraw do zona hotelera byli strażacy zwani tu bomberos.
Meksykanka zajmująca się sprzedażą bobu oraz fasolki
Warzywa łuskała i pakowała na poczekaniu. Zapytałam ją któregoś dnia czy mogę zrobić zdjęcie - nieco krygując się zezwoliła. Kobieta zajmująca się sprzedażą bobu czy fasolki, którą łuskała i pakowała na poczekaniu. Zapytałam ją któregoś dnia czy mogę zrobić zdjęcie - nieco krygując się zezwoliła.
W tej restauracji zjadłam lunch
Spędziłam dużo czasu rozpoznając przestrzeń po której miałam się poruszać. Nie potrafiłam sobie wyobrazić co oznaczają adresy na Bulwarze Kukulcan, na przykład 10 km Blv.Kukulcan.
Przystanek autobusowy z którego odjeżdżałam na obrady do zona hotelera
To nie były jednak standardy kongresowe, które znałam z dotychczasowych wojaży
Pokwitowanie opłaty kongresowej, chyba kartą, która była odbita w specjalnym czytniku zwanym heblem
Zapłaciłam opłatę kongresową i dostałam badge'ę
Abstract book
Doniesienie które prezentowałam na sesji plakatowej
Wykład Umberto Pagotto
Najciekawsze na kongresie było doniesienie o układzie endokanabinoidowym. Rimmonabant jawił się wtedy bardzo ciekawie, ale były to przedwczesne nadzieje.
Rimonabant jest selektywnym antagonistą receptora kannabinoidowego CB1. Receptor CB1 zlokalizowany jest w mózgu, tkance tłuszczowej, mięśniach szkieletowych, wątrobie i innych narządach. Lek blokuje obwodowe i centralne receptory CB1 i w ten sposób wpływa na zmniejszenie masy ciała oraz obwodu w talii, poprawia profil metaboliczny zwiększając stężenie cholesterolu frakcji HDL (tzw. dobrego cholesterolu). Zalecana kuracja dłuższa niż dwa tygodnie.
Rimonabant został po raz pierwszy opisany w 1994 roku. Badania kliniczne dowiodły, że wraz z modyfikacją stylu życia jest skuteczny w redukcji masy ciała u osób otyłych. Od czerwca 2006 rimonabant (Acomplia) został dopuszczony do obrotu na terytorium całej Unii Europejskiej, ale w październiku 2008Europejska Agencja Leków odradziła jego przepisywanie pacjentom i preparat został wycofany ze sprzedaży.
Szokiem był "gala dinner" - paczki, puszki, jabłka, banany, batoniki, a wszystko podane w niebieskiej torbie widocznej po prawej stronie. Dni spędzone na obradach nie wstrząsnęły mną specjalnie - panował spory bałagan, na gala diner podano paczki z chipsami i jabłkami plus chyba dwie puszki coco-coli. Wracałam więc dość głodna z obrad późną porą i drugiego bodaj dnia gdy dotarłam pod wieczór do downtown wszystkie sklepy zamknięte. Gdzieś w okolicach Avenue Uxmal w wypożyczalni video udało mi się kupić dwa koszmarne, maziowate batony czekoladowe i była to moja wielce niesmaczna kolacja. Popijałam zimą wodą, brr... Dopiero potem nauczyłam się wozić ze sobą czajnik i zwracać uwagę na obecność coffeemaker'a w pokoju hotelowym.
Mały Książę w języku hiszpańskim, kupiony w Cancun
Drugi egzemplarz Mały Książę w języku hiszpańskim kupiony w Cancun
Kongres ESH w Paryżu był ciekawym wydarzeniem pod kilkoma względami - odbywał się w paryskim centrum kongresowym, które po latach kilkunastu odwiedzałam spacerując z 16 arr, osobliwie skromna była oferta kulinarna na uroczystym otwarciu. Były wprawdzie ostrygi, ale jak mawiają znawcy smakują one tak samo w obie strony przewodu pokarmowego, wreszcie po raz drugi byłam promotorką młodszych kolegów, którzy prezentowali nasze wspólne doniesienia oraz otrzymali travel granty naukowe.
Winda hotelowa była miejscem ciekawych ogłoszeń. Już pierwszego dnia uwagę moją zwróciła taka informacja: Uwaga dla pasażerów: przed wejściem do windy sprawdź czy kabina zatrzymała się na twoim piętrze.
Mój pokój w hotelu Parthenon Flats Accor Hotels, Nacoes Unidas, Sao Paulo
Winda hotelowa była miejscem ciekawych ogłoszeń. Już pierwszego dnia uwagę moją zwróciła taka informacja:
Uwaga dla pasażerów: przed wejściem do windy sprawdź czy kabina zatrzymała się na twoim piętrze.
Bezprawne jest dyskryminowanie lub odmawianie dostępu do windy w tym budynku powodu rasy, wyznania, kolory skory, płci, wieku, narodowości, statusu społecznego, fizycznej niesprawności lub schorzeń niezakaźnych. Nieprzestrzeganie tych reguł jest ścigane z mocy prawa. LEI 9502 DE 11/03/1997.
Wsiadałam więc do windy zawsze po upewnieniu się, że istotnie przyjechała ona na moje piętro ;)). W piątek w windzie hotelowej pojawiło się dodatkowe ogłoszenie, które było jeszcze bardziej egzotyczne w swej treści. : Drodzy goście, Zawiadamiamy uprzejmie, że od soboty do wtorku (Święto Karnawału) będziemy serwować tylko śniadania w restauracji Bello Antonio.
Ponieważ na czas karnawału obrady kongresowe również były przerwane uznałam, że jest to dobra okazja, aby wybrać się na wycieczkę do centrum historycznego Sao Paolo, razem z kolegą, który mieszkał w innym hotelu. Pierwszy odcinek podróży pokonałam taksówką, potem już we dwójkę korzystaliśmy z miejscowej komunikacji publicznej.
Pod wpływem lektury przewodników, ubrałam się a la uboga krewna, co pozwoliło mi na swobodne poruszanie się po mieście i korzystanie publicznych środków lokomocji bez obaw, że będę potraktowana jak gringos czyli bogata amerykańska turystka.
Wycieczka została tak opisana w mailu do domu - jego treść wystukana pod presją czasu na portugalsko - brazylijskiej klawiaturze, była następująca:Wczoraj zrobiliśmy wycieczke po miescie.cala wyprawa trala 9 godzin izrobilismy ja z uzuciem komunikacji publicznej.Jeden z kolegow opanowal zasady tutejszej komunikacji miejskiej dzieki temu mogliśmy zredukowac koszty.Bilet koszytuje 1,7 reala x 1,4= nie wiem ile, ale taniej niż taxi. Konduktor często kolorowy na skorze i na ubraniupobielaopalate i wpuszcza przez taka bramke (wchodzi się przodem autobusu) potem siada na wolnych siedzeniach z innymi pasazerami.sa spoko.Ubralam się ja klientka opieki społecznej czyli granatowe spodnie+bluza zielona w krate.dzieki temu nie budzilam zadnychs kojarzen ze jestem bogata grinos. Autobus to jak stary san, resory raczej sztywne, i jedzie się często niespodziewanie i mocna przyhamowując, wiec trzeba się trzymac caly czas podczas jazdy. Miedzy przystankami konduktor podwiesza się na drążku albo spiewa piesni w stylu etnicznym. Dzieki temu jest bardzo reality &show. Tym pojazdem przejechaliśmy chyba 0,5 godziny aby dotrzec do stacji metra. W metrze jest bilet 1,9 realaX 1,4=nie wiem. Ale nadal taniej niż taxi. Maszyny połykają bilet i można jeździć do woli pod warunkiem ze nie nie wychodzi się na powierzchnie. Można w ramach tej ceny zmieniac linie. My musieliśmy zmieniac na innego koloru lub nazyw nie mapiemtam. Po dalszej 0,5 godizny dojechalissmy do Plaza republika i tam zaczęliśmy zwiedzac centrum historyczne. Ogladalismy rozme budynki i kosicily ( w jednym złożyłam ofiare 1 usd, wkraju sa po 3,8 zl, tak? Domy i ulice SA tu olbrzymie, wiec miotanie się w tak wielikim kraju z miejsca na miejsce jest bardzo kosztowne i czsochlonne. Na niektórych ulicach było troche ludzi co lezeli na chodniku albo wykrzykiwali swoje zale, ale bez specjalnego zainteresowania gringo sami. jezeli gringo nie nadeptywal tego obywatel zażywającego slusznei naleznej mu sjesty na srodku chodnika to można było bezpiecznie przejść, oczywiście nie swiecjac w oczy światłem odbitym z swoich diamentow, brylantow i innych denrewujacych świecidełek. Wiec gdy nie ma się takich świecidełek na sobie, super ciuchow albo nie przyglada się tym typom zbut nachalnie to oni tez nie rxucsja na człowieka jakoby mogla wynikac z lektury niektórych przewodnikow.
Tak więc ponieważ nie miałam na sobie żadnych denerwujących świecidełek, żadnych problemów z miejscową ludnością nie było. Około godziny 16 zdecydowaliśmy wracać. Podjechaliśmy komunikacją miejska w okolice hotelu kolegi, dalej miałam poruszać się taksówką. Kierując się do taksówki uświadomiłam sobie, że nie będą czynne żądne sklepy z powodu karnawału i muszę kupić coś do jedzenia. Na zakupach zeszło mi pewnie około pół godziny. Po zakupieniu tradycyjnego zestawu czyli pieczywa, wody oraz jogurtów wsiadłam do taksówki. Podałam nazwę mojego hotelu oraz ulicy. Kierowca ruszył do przodu powtarzając głośno nazwę ulicy. Po chwili połączył się ze swoją centralą. Z rozmowy prowadzonej po portugalsku mogłam wnioskować, że pyta o szczegóły dojazdu do hotelu. No cóż, zdarza się - pomyślałam nie przeczuwając jeszcze niczego szczególnego. Jechaliśmy kolejnymi szerokimi autostradami, a tłum samochodów gęstniał z minuty na minutę. Za oknami zrobiło się szaro i nagle w oka mgnieniu zapadła czarna noc wokoło. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że ciemność w tej części świata zapada natychmiast niczym za wyłączeniem pstryczka - elektryczka, a nie tak jak u nas - powoli. To było coś nowego i jednocześnie nie niepokojącego. Kierowca połączył się z centralą drugi raz i trzeci coś dopytując. Podróż zaczęła dłużyć się nieprzyjemnie – o ile w tamtą stronę jechałam nie dłużej niż 15 minut tym razem minęło już chyba ze 30 minut i nie było widać końca. Licznik regularnie wybijał kolejne reale. Miałam przy sobie około 30 reali i do pewnego czasu czułam się w miarę spokojnie ponieważ poprzedni kurs na tej trasie kosztował kilkanaście reali. Wokoło nas sunęło w czarnej nocy morze samochodów. Siedziałam w taksówce w wielkim brazylijskim mieście i byłam zdana na łaskę i niełaskę kierowcy, który co i raz dopytywał o kierunek jazdy. Czułam się niczym małe ziarnko piasku na pustyni… Gdy minęło 40 minut poczuła się trochę niespokojnie – czy jedziemy w dobrym kierunku? Czy starczy mi pieniędzy na opłacenie taksówki? Pocieszałam się, że w ostateczności zapłacę w dolarach powszechnie przyjmowanych w razie potrzeby w Brazylii. Podczas piątego już chyba łączenia z centralą z ust kierowcy padło słowo Carefour – zabrzmiało jak cudowna muzyka, bowiem nieopodal tego handlowego centrum był mój hotel. Po chwili wynurzyła się wieża centrum handlowego i zaraz potem wysoki budynek mojego hotelu. Jechaliśmy 52 minut, a koszt taksówki był chyba nieco poniżej 30 reali i wszystko dobrze skończyło się!
Atmosfera zbliżającego się karnawały chyba udzieliła się uczestnikom kongresu, bo gdy patrzę na moje postery to są roztańczone ;)). No może jeszcze w grę wchodzi wpływ jet - lagu. Podczas kongresu przedstawiłam trzy plakaty:
1.Hypertensive therapy expectations among different groups of patients 2.Quality of life among different groups of hypertensive patients 1 3.Usefulness of ophthalmology in mild and moderate hypertension
Wyjazd był dużym i kosztownym przedsięwzięciem ( około 6000 pln), ale mimo iż upłynęło od niego sporo czasu nadal jestem przekonana, że był dobrym pomysłem, co więcej był wstępem do następnych dalekich podróży.
Dzień, na który przypadały główne obchody karnawałowe od rana był pochmurny. Całe niebo z minuty na minutę robiło się coraz bardziej ciemnoszare. Niespodziewanie zmieniło się w nieomal granatowe. Wieżowce widoczne z hotelowego okna gdzieś daleko na horyzoncie jakby straciły na ostrości, a z wiszących nad nimi chmur popłynęły strugi wody – nie deszczy a wody właśnie! Deszcz brazylijski o tej porze roku jest ciepły, gęsty i inaczej mokry niż polski. W ogóle kontakt z brazylijską woda jest przyjemny - z kranów płynie przyjazna woda w której można pluskać się bez końca nie obawiając się wysuszenia skóry, podrażnienia chlorem lub innych dolegliwości. Duża wilgotność powietrza powoduje, że właściwie żadne kremy nawilżające nie są potrzebne. Spodziewałam się, że cały dzień upłynie mi na sennym oczekiwaniu na przekaz telewizyjny z sambodromu.
Błąkając się po kanałach telewizyjnych napotkałam transmisję z mszy świętej, która była interesująca ze względu na porównanie ze znanymi polskimi widokami. Brazylijski kościół wypełniali uduchowieni i rozśpiewani ludzie. Melodyjność śpiewy oraz pełne uniesienia, nieomal nieobecne oblicza wiernych stwarzają klimat nie znany w polskich kościołach. Świątynia z której przeprowadzano transmisje była stosownie wielkich, brazylijskich rozmiarów. Kilka naw promieniście zbiegało się do kolistego centrum, w którym ustawiony był ołtarz. Młody kapłan w obszernym zielonym ornacie, bogato zdobionym złotem w pewnym momencie uniósł do góry hostię, która miała pewnie ze dwadzieścia centymetrów średnicy. Komunie wiernym podają świeccy ubrani w białe żakiety, zarówno mężczyźni jak i kobiety. Mszę zakończyły wzniesione przez kapłana, a następnie powtórzone przez wiernych okrzyki: Niech żyje Jezus Chrystus! Niech żyje Maryja! Niech żyje Papież! Niech żyje Brazylia! Transmisja z karnawału rozpoczęła się pod wieczór. Nie wchodziło w grę kupienie biletów na samobodrom, bowiem były bardzo drogi – 170 usd w części niezadaszonej i 250 usd w części zadaszonej – jak okazało się potem lepiej było wybierać w części zadaszonej bowiem przez znaczną część nocy padła rzęsisty deszcz. Dla mnie rozpoznającej wówczas zaledwie kilka podstawowych kolorów obejrzenie karnawałowej parady było osobliwą kuracją – czułam się jak daltonistka której przywrócono zdolność rozpoznawania barw. Zmasowany atak fantazyjnie zestawionych ze sobą odcieni był najmocniejszym wrażeniem, jakie wyniosłam z wielogodzinnego oglądania karnawału. Pokazywane w naszej telewizji fragmenty zapewne zawsze wybierane przez mężczyzn, sugerują, że jest to festiwal damskiej nagości. Tymczasem nagość jest tylko bardzo małym wycinkiem festiwalu, wcale nie dominującym. Pokazywanie ciała takim jakie ono jest Brazylijczycy praktykują z zapałem na co dzień i nie trzeba czekać do festiwalu. Obszerne dekolty, odsłonięte ramiona, brzuchy ozdobione biżuterią to normalność na brazylijskiej ulicy. Brzuch ozdobiony biżuterią może należeć do kobiety ciężarnej, bo i takie biorą udział w karnawałowych tańcach. Poszczególne szkoły samby wystawiają dość pokaźne grupy tancerzy oraz olbrzymich rozmiarów platformy, które bogactwem kolorów, form i tętniącego życia przywodzą na myśl mieniącą się kolorami amazońską puszczę. Na platformie jadą kolejno żółwie, olbrzymie delfiny, konie wyskakujące z ognistych czeluści, krokodyle groźnie człapiące szczękami, złoty orzeł realistycznie ruszający głową i otwierający dziób , lokomotywa ze złoconymi obrzeżami. Kostium tancerzy zdobią pióra, rozlegle suknie rozpięte na fiszbinach wirują szeroko, frywolne gorsety mieszają się z zbrojnymi naramiennikami, fantazyjnymi żakietami z niezwykle szerokimi rękawami spod których wystają kłębiące się zwoje ozdobne falbany muślinu. Niektóre stroje karnawałowe ograniczają się do bardzo skąpego kostiumu kąpielowego typu bikini. Pomimo skromności materii jest to również ple do zademonstrowania fantazji kolorystycznej. Miseczki staników ozdobione są egzotycznymi kwiatami, które często mają szokujące zestawienia kolorystyczne. Przeważają tancerki młode wiekiem, ale nie brakuje też pań młodych duchem. W pewnym momencie kamera pokazała dżentelmena około sześćdziesięcioletniego, siedzącego wśród publiczności, w jasnoróżowym eleganckim garniturze. Nie zrobiła na mnie większego wrażenia muzyka karnawałowa, dźwiękowo dość prosta. Nigdy wcześniej nie była świadoma, że istniej tyle odcieni koloru złotego. Zwykły złoty, żółtozłoty, płomienny złoty, kolor starego złota i wiele innych, których nie sposób nazwać. Podobnie z kolorem zielonym którego kolejne odmiany nie sposób wprost nazwać, a fioletowy wprost olśniewał. Wszyscy tańczą w zapamiętaniu jakby zmęczenie było im obce i płyną falami po sambodromie, w wielkim oceanie barw i dźwięków.
Wypraw do Brazylii (12/02/2004 - 26/02/2004) była moją pierwszą samodzielną podróżą transatlantycką. Powodem dla którego zdecydowałam się wyruszyć tak odległą podróż był kongres International Society of Hypertension w Sao Paulo, na którym przedstawiałam trzy doniesienia posterowe. Wyjazd na kongres, jak okazało się po jakimś czasie, był dobrym pomysłem. Choć wymagał wielu przygotowań merytorycznych, to uczestnictwo w nim w sposób korzystny wpłynęło na moją karierę zawodową.
Certyfikat uczestnictwa w kongresie ISH
Podróż transatlantycka zawsze jest dużym przeżyciem – daleko, kosztownie, dylematy typu jak zniosę jet-lag, co oznacza na mapsgoogle określenie, że na niektórych odcinkach może nie być dróg dla pieszych przy śledzeniu map miast amerykańskich i parę innych dylematów obcych Europejczykowi.
Zdecydowałam się na lot Lufthansą przez Frankfurt. Koszt biletu wynosił około 2400 pln, a inne koszty ( hotel, jedzenie, upominki) około 3400 pln według posiadanych rachunków, razem 5800 pln - co należy ocenić jako budżet bardzo zdyscyplinowany :)).
Mój drogocenny (!) bilet lotniczy do Sao Paulo
Podróż rozpoczynała się o godzinie 19.00 w czwartek, 12 lutego 2004 roku. Mąż odwiózł mnie na lotnisko i bardzo dobrze pamiętam tę chwilę gdy żegnaliśmy się. Dookoła była zimna, ciemna lutowa atmosfera, a ja sama zmierzałam na drugi koniec świata. Przez chwilę chciałam wrócić do domu i nie mieć nic wspólnego z tym zimnem i nieznaną ciemnością. Po chwili jednak przemogłam się i zaczęłam lotniskowe procedury.
Zdecydowałam się na bagaż tylko kabinowy, który stanowiła małą niebieską walizeczkę oraz torba na ramię. Przed wyjazdem kupiłam też dwa t – shirty z szybko schnących włókien, aby móc bez problemów prać je na miejscu. Garderobę oficjalną uzupełniał jeden ciemny żakiet i dwie pary spodni. Natomiast część niskobudżetową garderoby stanowiły moje ulubione spodnie granatowe, koszula w zielono-czarną kratę i dwa zielone t-shirty.
Ulotka z podstawowymi informacjami o Sao Paulo
Podróż do Frankfurtu upłynęła bez większych wydarzeń, jeśli nie liczyć zerkania do business class bowiem siedziałam w pierwszy rzędzie klasy ekonomicznej. Wylądowałam we Frankfurcie o o 21.00, a następny lot miałam o 22.40 z tego samego terminalu pierwszego. Bramka z której przyjmowano na pokład samolotu do Sao Paulo odlatywałam był położony zaledwie kilkadziesiąt metrów od miejsca przylotu i wszystko odbyło się bezboleśnie. Nabrałam jakże błędnego przekonania, że wszystkie przesiadki są tak zorganizowane. Co więcej przyjmująca na pokład stewardessa życzyła mi po polsku szczęśliwej podróży.
Podróż z Frankfurtu do Sao Paulo trwała około 12 godzin. Siedziałam w bocznym rzędzie, przy oknie, obok młodego Włocha który podróżował na karnawał w Sao Paulo. Nie rozmawialiśmy specjalnie podczas podróży, dopiero rozmowa nawiązała się pod koniec lotu. Podawano na początek sałatkę i pieczywo, potem kolację czyli dinner oraz śniadanie następnego dnia rano. Niewiele pamiętam z menu, jedynie roznoszone przed posiłkami gorące gaziki do obmycia dłoni.
Po szczęśliwym wylądowaniu (13 lutego, w piątek!) szłam długimi korytarzami lotniska Guarulhos International by stanąć w kolejce do pogranicznika i utkwić w niej na dobrą godzinę. Wyjaśniwszy pogranicznikowi powód przybicia do Brazylii przeszłam do część przylotowej.
Pokwitowanie za przejazd taksówką z lotniska do hotelu
Zgodnie z postanowieniem kupiłam pełen plan miast i odszukałam korporację taksówkową Taxi Aeroporto. Zamawianie taksówki polega na zgłoszeniu trasy przejazdu do dziewczyny w okienku, która wystawia bilhete de informacao z adresem oraz podaje w nim cenę – wynosiła ona 100.69 reali na trasie lotnisko – hotel. Przejazd trwał chyba około 45 - 60 minut, odległość 58 km.
Plan miasta Sao Paulo z 2004 roku
Przed wyjazdem długo poszukiwałam odpowiedniego hotelu – chciałam aby można było względnie ławo dojechać do niego z lotniska oraz na obrady. Uznałam, że warunki te spełnia Parthenon Flats Accor Hotels, Nacoes Unidas.
Ulotka z informacjami o moim hotelu
Przed hotelem Parthenon Nacoes Unidas, wybieram się na obrady
Wiele problemów nastręczało zlokalizowanie zarówno miejsca obrad oraz zakwaterowania na posiadanej mapie papierowej – a była to jeszcze epoka sprzed Google Maps. Trochę niepokoił mnie fakt, że wszystkie mapy kończyły się na skraju lokalizacji hotelu. Postanowiła, że gdy tylko przyjadę do Sao Paulo kupię mapę całego miasta. Jak postanowiłam tak zrobiłam – był to mój pierwszy zakup na ziem i brazylijskiej. Cały plan miasta okazał się mieć wielkość książki o objętości 347 stron…
Zapachy Brazylii z boldaloiną w tle
Hotel Parthenon Nacoes Unidas, położony jest przy Rua Prof. Manoelito de Ornellas 104,w dzielnicy Pinheiros, która jest na północny zachód w stosunku do lotniska. Hotel zrobił na mnie przyjemne wrażenie – nie pozbawione elementów emocji przy rejestracji gdy dowiedziałam się, że moje zamówienie szło poprzez Chile. Jęknęłam w duszy no tak, numery mojej karty kredytowej mają już w Chile - nie byłam wtedy jeszcze obeznana z wszystkimi aspektami rezerwowania usług turystycznych przez internet, chyba zresztą nie były one w takim stopniu dostępne jak obecnie.
Sala śniadaniowa w moim hotelu, w kolorze który nazwałam pomarańczowy brazylijski
Na wszelki wypadek zdecydowałam się płacić w gotówce w dolarach. Miałam stosowną kwotę przy sobie, przywieziona z Polski i płaciłam co kilka dni w recepcji za kolejne noclegi. Wejście do hotelu robił dość miłe wrażenie z powodu przestronnych szklanych drzwi oraz bujnej roślinności w wielkich wazonach. Po lewej stronie była recepcja, a w niej bardzo eleganccy młodzieńcy pełnili dyżury. Co drugi z nich miał aparat korygujący zgryz i polakierowane paznokcie. Ta elegancja początkowo szokowała, ale z czasem przestałam na takie drobiazgi zwracać uwagę. Wszyscy pracownicy hotelu byli w niespotykany w Europie sposób uprzejmi wobec gości i skorzy do pomocy. Gdy tylko zapytałam gdzie mogę wymienić dolary na reale w mgnieniu oka sprowadzono mi… nazwijmy go… osobistego doradcę ds. walutowych ;)) który wymienił pieniądze. Potem ilekroć potrzebowałam wymienić kolejna porcje dolarów zgłaszałam taką chęć i w kilka minut przybywał elegancki doradca ds. walutowych i w holu dokonywaliśmy transakcji.
Mieszkałam wysoko na 10 piętrze. Tonacja kolorystyczna pokoju była beżowa. Na pierwszym planie pokoju było ustawione dość duże łoże, które można było jednak odgrodzić od wejścia parawanem. Po lewej od wejścia był aneks kuchenny – zlew, szafka z naczyniami, patelniami, czajnikiem i sztućcami. Pod oknem niewielki regał, w nim sejf, który okazał się być zepsuty. Przy próbie wprowadzenie nowego PIN pojawiał się złowieszczy napis ERROR. Po kilku próbach uznałam, że konieczna jest pomoc mechanika, którego udało mi się sprowadzić z pomocą recepcji. Sejf został naprawiony, ale zniechęciło mnie to do jego używania.
Pierwszy dzień, czyli piątek, spędziłam na wypoczynku i rozpoznaniu okolicy. Zwracała uwagę parterowa zabudowa otoczenia, co niezmiennie dziwi mnie w odniesieniu do dużych miast, a trzeba pamiętać, że Sao Paulo z przedmieściami to miasto 20 milionowe. Po dokonaniu wymiany pieniędzy odnalazłam najbliższy supermarket Carefoure i kupiłam bułeczki, jogurty oraz wodę mineralną. Rachunek z Carefoura jest z godziny 18:03 i wynosi 22,56 reala.
W wyposażeniu łazienki największą niespodzianką było gąbczaste siedzenie, o niespotykanej wygodzie
Nigdzie indziej takiej nie spotkałam! Gdy człowiek usiadł na takiej klapie, to nie prędko miał chęć do wstawania niezależnie od tego w jakim stanie aktywności znajdował się jego przewód pokarmowy ;)). Obsługa kranów nie nastręczała chyba jakiejś większej trudności – nie zapamiętałam przynajmniej. Zwracała uwagę woda – miękka, szybko łagodząc wysuszoną europejską skórę.
Salę śniadaniową poznałam następnego dnia rano i było to bardzo miłe zdarzenie. Pierwsze na co zwróciłam uwagę w sali śniadaniowej to był koloryt ścian – specjalny rodzaj koloru pomarańczowego, złamanego lekką domieszką szarości. Nazwałabym go pomarańczowym brazylijskim, bo nigdzie indziej nie spotkałam takiego odcieniu.
Śniadania były wspaniałe i aromatyczne – wędliny, sery, pieczywo takie jak wszędzie, natomiast owoce o znakomitym zapachu nie spotykanym nigdzie indziej. Świeże ananasy miały niezapomniany aromat, a arbuzy były daleko bardziej słodkie niż te które są w naszych sklepach. Niezwykle smaczne były też ciasta – pierniki z polewą czekoladową, babki pieczone każdego dnia. Do wyboru były napoje – kawa, herbata i soki. Z herbat wyróżniała się herbata boldo – był to płyn wydzielający woń naparu z nafty. To była właściwie jedyna rzecz, która nie smakowała mi w Sao Paolo.
Pisząc te wspomnienia zajrzałam w Google i dowiedziałam się, że liście boldo są rodem z Chile. Napar z nich jest używany do oczyszczenia krwi, gdy wątroba i nerki nie pracują prawidłowo. Ma też herbatka boldo zapobiegać powstawaniu kamieni nerkowych i żółciowych. Powinno się napar wypijać na godzinę przed posiłkiem. Spożyta w nadmiarze może spowodować biegunkę oraz zanik zainteresowania płcią przeciwną. Jednak odpowiednio dawkowana przez profesjonalistów – jak donoszą reklamy - stymuluje apetyt, zapobiega zaparciom, działa przeciwzapalnie, rozluźnia mięśniówkę przewodu pokarmowego i ożywia układ nerwowy. Najwyraźniej się na herbatce boldo nie poznałam, no ale nie jestem profesjonalistką w ziołolecznictwie! Co najciekawsze dopiero teraz doczytałam o związkach paskudnej herbatki boldo z naszą poczciwą boldaloiną!
Czyż nie jest to kolejny i jakże niebanalny dowód, że podróże niebywale kształcą?
Pierwsze naukowe kroki na brazylijskiej ziemi
Niedzielę spędziłam na regenerowaniu się po podróży oraz zwiedzaniu najbliższej okolicy. Ulice miast były wyjątkowo puste. Zwracała uwagę parterowa zabudowa. W jednym z otwartych oknie siedziała starsza kobieta z łokciami na parapecie. Dookoła rozciągała się senna atmosfera, ale moja wyobraźnia rozbudzona egzotyczną podróżą podpowiadała mi, że za chwilę z zza rogu wychyli się Antonio Banderas z wielkim pokrowcem na kontrabas, z którego wyjmie śmiercionośny sprzęt do wymierzania sprawiedliwości i zrobi porządek… w mieście, o którym przewodniki pisały tyle mrożących krew w żyłach historii… Przecież jacyś zawodowi złoczyńcy muszą kryć się za firankami parterowych domków…, a ta poczciwa kobiecina wygląda przez okno tylko dla zmylenia pogoni… No, ale nic się nie działo, spokojnie wróciłam do hotelu i resztę dnia spędziłam na odpoczynku oraz oglądaniu telewizji.
W poniedziałek rano po aromatycznym śniadaniu zamówiłam taksówkę, aby pojechać do centrum kongresowego i dopełnić formalności rejestracyjnych. Zamawianie taksówki w hotelu brazylijskim to zajęcie dla kilku osób. Jako osoba wychowana w realnym socjalizmie przeżyłam lekki szok. Zapytałam recepcjonistę o możliwość zamówienia taksówki. Elegancki młodzieniec gnąc się w ukłonach i zapewnieniach, natychmiast przywołał umundurowanego dyżurującego przy drzwiach, który wydawał dyspozycje innemu mundurowemu mającemu stanowisko pracy przed hotelem. Ten mundurowy zewnętrzny gwizdał lub przywoływał dłonią kierowcę parkującego po drugiej stronie ulicy, po czym następował uroczysty podjazd taksówki pod hotel . Kierowca oczywiście wysiadał z taksówki i wspólnie z mundurowym zewnętrznym asystowali przy moim wsiadaniu do wnętrza pojazdu. Z trudem powstrzymałam się od samodzielnego zamknięcia za sobą drzwi taksówki, bo zaraz wyszłabym na ciemną socjalistyczna masę co nawet zachować się nie potrafi w hotelu zaledwie 3 gwiazdkowym.
Miejsce obrad kongresu ISH
Obrady odbywały się w Transamerica Expo Center oraz w położonym nieopodal hotelu Transamerica Hotel - jednak z uwagi na zawiłą topografię brazylijskiej przestrzeni między oboma obiektami krążyły autobusy. Organizatorzy kongresu wywiesili listę uczestników – z której dowiedziałam się o innych uczestnikach z Polski. Travel granty otrzymało łącznie 75 osób z całego świata, z tego z Polski poza mną dwie osoby. Po odnalezieniu odpowiedniej recepcjonistki dostałam ID oraz materiały kongresowe.Obrady rozpoczynały się od sesji World Hypertension League zatytułowanej Hypertension, diabetes and obesity in developing countries.
Lunch w Transamerica Expo Center
Po obradach był lunch dla uczestników w niebywale eleganckiej restauracji – wnętrze pełne pięknych roślin zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie – poprosiłam więc kelnera aby zrobił mi zdjęcie i dzięki temu mam dokumentacje zdarzenia. Tego samego dnia wieczorem było uroczyste otwarcie zjazdu - zapamiętałam jedynie piękną melodię hymnu brazylijskiego, która tak spodobała mi się, ze postanowiłam kupić ją na płycie. W klimacie przypomina mi Va pensiero z Nabucco . Podczas uroczystości otwarcia kongresu opanował mnie ostry atak jet-lagu, co nie trudno zauważyć przyglądając się drugiej fotce - siedzę tam po prawej w drugim rzędzie i podtrzymuję przechyloną, opadającą sennie głowę, nie bacząc na wystąpienia Bardzo Ważnych Osób ;)).
Uroczystość otwarcia kongresu ISH, autorka po prawej stronie, w drugim rzędzie podtrzymuję opadającą (z powodu jet lagu) głowę, różnica czasu między Warszawą a Sao Paulo wynosi 5 godzin
Kongresy ESH w Mediolanie miały magiczną moc przyciągania uczestników, chciałoby powiedzieć się nieprzemijający urok (który przeminął nie dlatego, że zbladł lecz dlatego że kongresy w swym pierwotnym wydaniu zostały skasowane) i pewną magię wynikającą z urody miasta - jego zabytków, atmosfery, historii.
Dziedziniec Uniwersytetu w Mediolanie, na terenie którego odbywały się kongresy European Society of Hypertension do 2001 roku, od 2003 kongresy odbywały się na terenie targów Fiera Milano (https://en.wikipedia.org/wiki/Fiera_Milano)
Kolejny kongres European Society of Cardiology z ciekawymi akcentami oraz elegancka oprawą - koncert na uroczystości otwarcia, ciekawe obrady, kolacja w Ritz - Carlton Hotel.
Uroczystość otwarcia European Society of Cardiology w Berlinie 2002
Koncert inauguracyjny w Konzerthaus
Budynek został zbudowany według projektu architekta Karla Friedricha Schinkla w latach 1818–1821. W 1821 roku otwarto tu Königliches Schauspielhaus, a w latach 1919–1945 mieścił się tu Preußisches Staatstheater (pol. „Pruski Teatr Państwowy”). Teatr został zniszczony podczas II wojny światowej, a jego odbudowa rozpoczęła się w 1976 roku. Budynek otwarto ponownie jako dom koncertowy w 1984 roku, a w 1994 roku oficjalnie nadano mu nazwę Konzerthaus.
Wspominam też aktywności pozanaukowe, a wśród nich gala dinner w słynnym hotelu The Ritz-Carlton.
W domowym archiwum zachowało się menu z tego uroczystego spotkania. Do dyspozycji gości były następujące potrawy: pasztet z królika z sałatą i ziołami, ryba otoczona sosem cytrynowym, suflet z jagnięciny z pieczonymi szalotkami i ziemniakami z tymiankiem, pomarańcze polane sosem nugatowym.
Niezapomniany kongres z powodu ciekawych obrad, sympatycznych współuczestników, gala dinner w Sali Błękitnej Ratusza w Sztokholmie, miejsca zakwaterowania, a także zakupów, które służą mi do dziś. Kongres ten, podobnie jak w Barcelonie też nie był wolny od dojazdów zatłoczonymi pociągami do centrum kongresowego. Moja grupa tym razem załapała się na mieszkanie w hotelu Scandic na terenie Sztokholmu, ale z uwagi na duże obłożenie trafiliśmy do maciupeńkich pomieszczeń na poziomie minus jeden, do tego bez okien. Aby uniknąć ataku klaustrofobii, trzeba było wyjść na powierzchnię i udać się na przykład na zakupy na słynną handlową ulicę Drottninggatan, która powstała w XVII wieku i początkowo nosiła nazwę Stora Konungsgatan (Wielka Ulica Króla). W dalszych latach została przemianowana na Drottninggatan, na cześć królowej Krystyny. Poczułam się niczym moja imienniczka i nabyłam kremową bluzkę, która stała się moją ulubioną, granatowy żakiet ze złotym guzikami oraz spodnie do niego, a także zieloną kurtkę.
Zakup strojów był podyktowany uczuciem określanym w języku angielskim jako „underdressed”, które ogarnęło mnie, gdy dowiedziałam się, że gala dinner dla uczestników kongresu odbędzie się w słynnej Sali Błękitnej sztokholmskiego ratusza, w której król Szwecji podejmuje kolacją laureatów Nagrody Nobla.
Co znaczy termin underdressed?
Według słownika Cambridge jest to, cyt. „wearing clothes that are not attractive enough or formal enough for a particular occasion (https://dictionary.cambridge.org/dictionary/english/underdressed), czyli ubranie nie dość atrakcyjne lub nie dość formalne na daną szczególną okazję.
Moja badge'a
Blå hallen czyliSala Błękitna Ratusza Miejskiego w Sztokholmie, w której gala dinner mają laureaci Nagrody Nobla
Zaproszenie na gala dinner w Sali Błękitnej
Menu gala dinner, w a nim lobster! (czyli homar) - dopiero teraz go zauważyłam!
Tematyka homarów gościła już w moim artykule "O diecie polskiej i śródziemnomorskiej" (Antidotum 1999,10,41-47), w którym pisałam tak: Ryby wszyscy znamy. Inaczej jest z frutti di mare. Nie powinniśmy jednak peszyć się zbytnio brakiem doświadczenia z owymi egzotycznymi owcami morza. Los może zesłać nam pomocną dłoń w zupełnie nieoczekiwanych sytuacjach. Mira Michałowska, żona dyplomaty, a jednocześnie znakomita znawczyni kuchni, wzbogaciła swoje doświadczenie ma temat frutti di mare w zupełnie niecodziennych okolicznościach. Pani Michałowska w czasie wojny plynęla małym statkiem handlowym z Francji do północnej Afryki. W książce pod przewrotnym tytułem "Przed kuchnię i od frontu" tak oto opisuje swoje spotkanie z frutti di mare:
Któryś z moich towarzyszy kupił kilka homarów i położył jednego przed mną. Z nieufnością spoglądałam na wielkiego raka. Nie podobał mi się. Ale byłam potężnie głodna, więc otworzyłam scyzoryk, chwyciłam zwierzaka za łeb i już chciałam go przekroić, kiedy siedzący nieopodal Francuz, nie ogolony, nie domyty, jak my wszyscy pan w średnim wieku, krzyknął wielkim głosem "stop" i rzucił się wmoją stronę. wyjąwszy mi energicznym ruchem scyzoryk z ręki zręcznie przekroił homara. Jego rodacy zwrócili na mnie oczy. Patrzyli na mnie z pogardą zmieszaną z politowaniem. Mademoiselle, - powiedział nie ogolony Francuz - proszę sobie zapamiętać: HOmara nie kroi się nigdy, ale to nigdy wszerz. Zawsze wzdłuż. Zawsze.
Z homarami tak już jest, że generują niespodzianki. Niedawno ogładałam menu restauracji mającej się za bardzo elegancką. Jedno z oferowanych dań nazywało się "ogon homara" i kosztowąło 350 zł... Na samą myśl ile mógłby kosztować cały homar może zrobić się człowiekowi słabo. Poza uroczystą kolacją mieśmy także koncert symfoniczny dla uczestników kongresu.
Koncert dla uczestników kongresu
Po obradach zwiedziliśmy Vasa Museum, gdzie eksponowany jest okręt Vasa, który zatonął w 1628 r., a w 1962 r. został wydobyty z dna morskiego. Muzeum robi niesamowite wrażenie pod każdym względem. Uległam czarowi sklepu z pamiątkami i nabyłam tackę z wizerunkiem okrętu, która podobnie jak stroje służy mi do dziś i jest w znakomitym stanie.
W muzeum kupiłam sobie białą tackę z wizerunkiem okrętu, podobnie jak zakupione w Sztokholmie ubrania jest świetna i służy mi do dziś przy przygotowywaniu herbaty oraz mojej ostatnio ulubionej melissy. Inny rodzaj emocji podczas pobytu w Sztokholmie zapewniło nam zakwaterowanie w hotelu Scandic.
Hotel Scandic
Moja kajuta na poziomie - 1
Moja kajuta wejście do łazienki
A w kajucie zaplombowany barek
Bilet na komunikację miejską i podmiejską.
Niezależnie od emocji kwaterunkowo - kulinarnych był to znakomity kongres pod każdym względem.
Opis wina, które podawano do kolacji
Jest to ciemnoczerwone wino z nutami głębokiego fioletu, pełne intensywnych aromatów czarnej porzeczki z pikantnymi nutami białego pieprzu, lukrecji, wanilii, oliwek czarnych i liści laurowych. Na wykończeniu długie i dobrze zdefiniowane taniny. Podawać w temperaturze 16° C, warto je otworzyć 2 godziny przed skosztowaniem.
Winnice z których pochodzą grona, wykorzystane do stworzenia „La Rollande” położone są na równinie poniżej otaczających go wzgórz, gdzie gleby składają się z granitowych i czwartorzędowych rezerwatów przybrzeżnych pozostawionych przez rzekę Isere (glina i żwir). Winogrona są ręcznie zbierane w pełnej dojrzałości, w celu zachowania pierwotnych aromatów owocowych. Następnie wino jest starzone w 100-letnich kadziach dębowych i betonowych przez 12 miesięcy przed butelkowaniem.
Nie samą pracą człowiek żyje powiedziałam sobie po kongresie w Mediolanie i wybrałam się na wczasy do Warny do ówczesnego ośrodka wypoczynkowego URM, który był dostępny dla wszystkich obywateli za opłatą.
Przed budynkiem ośrodka
Na spacerze po Warnie, jestem w T-shircie kupionym w Tunisie
Kongres ESH w2001 roku, był ostatnim spotkaniem naukowym zorganizowanym wmurach mediolańskiego uniwersytetu. Wszystkie następne odbywały się wcentrum kongresowym. Mieszkałam tym razem whotelu Relais Mercure Milano od 14 do 20 czerwca, aformalności rezerwacyjne załatwiałam wwarszawskim biurze Merry Travel przy ulicy Freta 20/24, które miało wswej ofercie pośrednictwo wrezerwacji włoskich hoteli.
Dziedziniec Uniwersytetu w Mediolanie
Abstract book
Płaciłam gotówką zgóry iotrzymałam voucher, na podstawie którego kwaterowano mnie whotelu. Nie zachowały się rachunki, ale dzisiejsza cena to 535 zł za noc, awięc sporo. Zlotniska jechałam do centrum pociągiem, do stacji Milano Cadorna za 5,68 euro. Ze stacji doszłam na piechotę ulicami via Carducci, potem wlewo wvia de Amicis iwprawo wvia Conca del Naviglio, atam zaraz hotel. Mieszkałam wpokoju 306, pewnie na drugim piętrze. Śniadania wydawano na poziomie minus jeden wniewielkiej sali.
Na krużganku Uniwersytetu Mediolańskiego
Koncert chóru La Scali, jaki odbył się po uroczystości otwarcia obrad w 1999 r. zachęcił mnie i tym razem do odwiedzenia gmachu opery, ale zpowodu remontu nie mogłam kupić biletu na przedstawienie. Zwiedziłam jedynie muzeum oraz obejrzałam przez drzwi salę przedstawień. La Scala wydała mi się mała wstosunku do swojej wielkiej sławy.
Najciekawszym wydarzeniem naukowym tego kongresu była sesja zudziałem profesora Louisa Ignarro ( za stołem pierwszy od lewej), laureata Nagrody Nobla z1998 roku za odkrycie mechanizmu działania tlenku azotu. Kilka lat później wWarszawie miałam okazję poznać prof. Ignarro przeprowadzić znim krótki wywiad.
Kongresy ESH są organizowane wlata nieparzyste wMediolanie, awlata parzyste winnych miastach europejskich. Kolejny kongres ESH odbywał się wGoeteborgu. Lecieliśmy przez Helsinki iwydało mi się, że jest to spore lotnisko, apersonel nadmiernie dociekliwy. – Jest pani zgrupą, aile osób liczy grupa, zktórą pani podróżuje? – zapytał mnie pogranicznik, który dobrze by się sprawdzał wzadawaniu pytań na granicy amerykańskiej. Nie znałam dokładnej odpowiedzi, nie liczyłam towarzyszy podróży, ale szczęśliwie nie zmniejszyło to mojej wiarygodności jako uczestniczki kongresu - wówczas jeszcze z kraju nie należącego do Unii Europejskiej. Mieszkaliśmy whotelu Quality Panorama przy ulicy Eklandagatan 51-53, jedna noc 87 euro, zaletą była możliwość dojścia pieszo do centrum kongresowego.
Moja badge'a
Centrum kongresowe okazało się bardzo nowoczesne, zwygodnymi fotelami, lśniące czystością.
Otwarcie kongresu - słowa powitania od króla Szwecji Karola XVI Gustawa, rektora uniwersytetu w Goeteborgu oraz prezydenta International Society of Hypertension prof. A. Zanchettiego.
Poza obradami na tematy już dziś nieco zdezaktualizowane warto wspomnieć wyprawę do restauracji Kungstoreget, wktórej podawano mikroskopijne dania, dosłownie dwa kęsy, adań było kilka. Nietypowym pomysłem było serwowanie do każdego zdwóch kęsów kieliszka alkoholu, za każdym razem innego. Tak więc goście dostali po kieliszku wódki, wina, likieru, piwa, brandy, nalewki ijeszcze innych drinków. Rezultat był dla tych, co stawili czoło całej ofercie, zabójczy. Osobiście zrezygnowałam zpicia alkoholu całkowicie idzięki temu trzymałam się przez cały wieczór inastępny dzień wnienagannej formie. Nie mniejszego hartu ducha wymagało wytrwanie wszwedzkiej operze na przedstawieniu musicalu Les Miserables, poprzedzonym bankietem. Już nie pamiętam, co było gorsze, ale wyszłam wpołowie iprzez całe miasto wędrowałam na piechotę dla ochłonięcia zmocnych przeżyć towarzyszących obcowaniu zoperą szwedzką. Chyba po godzinie dotarłam do hotelu.Tak więc doświadczyłam ciężkiego żywota wpółnocnej krainie. Odwiedziłam jeszcze jakiś dom towarowy znieciekawą ofertą odzieżową iusiłowałam kupić pamiątki na lotnisku, ale większych sukcesów wtej sferze nie odniosłam.
Moja nowoczesna edukacja kardiologiczna, podobnie jak nadciśnieniowa, rozpoczęła się w1999 roku. Na przełomie sierpnia iwrześnia wybrałam się na kongres European Society of Cardiology, który odbywał się wBarcelonie. Kongresy europejskie gromadzą sporąpubliczność sięgającą kilku tysięcy uczestników, tak że hotele wmieście są wyładowane po brzegi.
Miejsce obrad oraz po lewej uczestniczka (w zielonym kostiumie)
Wrezultacie spaliśmy wmiasteczku Sabadell, zktórego można było dojeżdżać koleją podmiejską lub autobusem kongresowym do miejsca obrad. Autobus odjeżdżał za wcześnie, bo o7.00 itrudno było zdążyć na śniadanie. Wrezultacie jeździłam koleją izmuszona byłam kupować bilety wsamoobsługowych automatach na dworcu.
Autobus turystyczny w Barcelonie
Bilet na autobus turystyczny w Barcelonie
Hiszpanie mają imperialne przeświadczenie, że wszyscy mówią wich języku. Lubią też zmuszać turystów do zgłębiania tajników języka hiszpańskiego na skonstruowanych przez siebie automatach, zinstrukcjami obsługi wyłącznie wjęzyku lokalnym, nie dając szansy na kontakt zżywym człowiekiem. Aszkoda, bo inni wyciągnęli wnioski zfaktu, że świat się zmienia. Na przykład najelegantszy hotel wPuerto Iguazu prowadzi infolinie telefoniczne do rezerwacji pokoi nie tylko po hiszpańsku, co jest oczywiste, nie tylko po angielsku, co jest zrozumiałe, ale ipo... rosyjsku, co dowodzi, że Argentyńczycy wiedzą, gdzie stoją konfitury. Tymczasem Hiszpanie myślą, że konfitury stoją ciągle iwyłącznie na ich półce...
Rozkład jazdy na trasie Sabadel - Barcelona
Czas przejazdu pociągiem wg Google Maps 33 minuty
Wojując zautomatami kupowałam bilet idojeżdżałam wkońcu do Barcelony. Pierwszego dnia, jeszcze wolnego od kongresowych zajęć, zwiedziłam la Rambla. Nie zrobiła wtedy na mnie szczególnego wrażenia. Ogólnie Barcelona dość mi się podobała, jednakże zpowodu obowiązków kongresowych nie zdążyłam zwiedzić miasta poza obejrzeniem go zokien autobusu turystycznego ikrótką wizytą wSagrada Familia.
Plac Sagrada Familia
Sagrada Familia
Najciekawsze doniesienie jakie usłyszałam na tym kongresie dotyczyło suplementów witaminowych diety iich roli wprofilaktyce schorzeń układu krążenia. Zaprezentowano wyniki suplementowania diety witaminą E, która podawana wpostaci tabletek nie miała szczególnego znaczenia wprofilaktyce. Podano też informację, że 65% Amerykanów używa suplementów witaminowych. Jeden zdyskutantów, profesor Victor Herbert wygłosił słynne zdanie, komentowane szeroko wkuluarach: „Zpewnością wiemy tylko to, że Amerykanie wydalają najdroższy mocz świata”. Rozweseleniu kardiologów nie było końca. Profesor Herbert jest znany jako ekspert wzakresie żywienia iprezes American Society of Clinical Nutrition.
Notatki pilnej słuchaczki wykładu prof. V.Herberta
Jednak sprawa suplementów witaminowych ma się zupełnie inaczej, jeżeli dotyczy przeciętnego Amerykanina. Gdy szkoliłam się językowo wThomaston, moja gospodyni pewnego niedzielnego popołudnia powiedziała:Krystyna, chodźmy do kuchni, pokażę Ci, jakie witaminy biorę– izaprezentowała mi kilkanaście różnych opakowań. Po czym zapytała: Aty jakie witaminy zażywasz?Na wiadomość, że nie biorę żadnych witamin, spojrzała na mnie zzaciekawieniem, azjej oczu płynęło pytanie:Jakim cudem jeszcze żyjesz, trzymasz się na nogach, ana dodatek przemierzyłaś pół świata?
Stolicą współczesnej hipertensjologii jest Mediolan – miasto uniwersyteckie na północy Włoch, o wielowiekowej tradycji, szczycące się wspaniałymi zabytkami architektury oraz malarstwa, a także słynną operą La Scala. Mediolan jest od wielu wieków miastem artystycznych i intelektualnych wyzwań, nic więc dziwnego, że tam właśnie powstało w 1983 roku European Society of Hypertension (ESH).
Ważnym elementem w mojej edukacji hipertensjologicznej były kongresy naukowe. W ramach samodzielnej egzystencji zawodowej 10 czerwca 1999 roku wyruszyłam na kongres European Society of Hypertension do Mediolanu. To był i nadal pozostaje pamiętny dzień. W Gujanie Francuskiej 10 czerwca jest obchodzone Święto Zniesienia Niewolnictwa, ja także celebruję to święto.
Mediolan 1999
Bywałam na kongresach hipertensjologicznych jako uczestniczka, współautorka doniesień naukowych, mentorka młodszych kolegów oraz akredytowany dziennikarz medyczny.
Moja bagde'a
Uroczyste otwarcie kongresu oraz występy chóru La Scala
Debiutowałam symboliczną (nie)obecnością jako współautorka doniesienia Acute pressor and humoral effects of smoking in patients with essential hypertension and in normotensive subjects zaprezentowanego na Second European Meeting on Hypertension, Milan, 9-12th June, 1985, abstract 250.
♦ Mediolan ESH 1999 – jako uczestniczka
♦ Goeteborg ESH 2000 – jako uczestniczka
♦ Mediolan ESH 2001 – jako uczestniczka przedstawiająca doniesienia plakatowe oraz mentorka młodszego kolegi
♦ Berlin ESH 2002 – jako uczestniczka
♦ Mediolan ESH 2003 – jako uczestniczka
♦ São Paulo ISH 2004 – jako uczestniczka przedstawiająca doniesienia plakatowe, otrzymałam travel grant
♦ Paryż 2004 – jako uczestniczka przedstawiająca doniesienia plakatowe oraz mentorka dwóch młodszych koleżanek
♦ Cancun ISH 2005 – jako uczestniczka przedstawiająca doniesienia plakatowe
♦ San Francisco 2005 – jako dziennikarz medyczny akredytowany na kongresie American Society of Hypertension
Zwiedziliśmy także muzeum w Heraklionie, na stronie www czytamy:
Muzeum Archeologiczne w Heraklionie jest jednym z najstarszych i najważniejszych muzeów w Grecji, a także jednym z najbardziej znanych muzeów w Europie. To domy reprezentatywnych elementów ze wszystkich okresów prehistorii i historii Kreteńczyków, obejmujących chronologiczną rozpiętość ponad 5,500 lat od okresu neolitu do czasów rzymskich. Muzeum Archeologiczne w Heraklionie szczyci się swoją unikalną kolekcją minojską, która zawiera arcydzieła sztuki minojskiej. To jest słusznie uważany za Muzeum Kultury Minojskiej par excellence.
Znajduje się w centrum miasta, został zaprojektowany przez architekta Patroklos Karantinos i został zbudowany w latach 1935-1958 na miejscu wcześniej zajmowanym przez wenecki klasztor Saint-Francis, który został zniszczony przez trzęsienie ziemi w 1856 roku. Ruiny klasztoru są widoczne w ogrodzie muzeum.
Muzeum Archeologiczne w Heraklionie jest specjalnym regionalnym oddziałem Ministerstwa Kultury. Oprócz wystawy stałej, muzeum organizuje wystawy czasowe w Grecji i za granicą, tworzy i wdraża programy edukacyjne, współpracuje z instytucjami naukowymi i badawczymi, organizuje różne wydarzenia kulturalne.
Podszkolona nieco podczas pobytu w Tunezji poczułam, że nadal mam niedobór wiedzy w organizmie i jedna czy dwie konferencje zagraniczne tego nie wyrównają. Być może moja tamtejsza aktywność w zadawaniu pytań wykładowcom spowodowała, że otrzymałam zaproszenie na kolejne szkolenie, zatytułowaneFourth Cardiovascular Seminar in Budapest(15-19 października 1998).Aktywny słuchacz na wykładach to cenny nabytek!
Organizatorzy poprosili mnie o przygotowanie i przysłanie życiorysu w języku angielskim. Do tej pory znałam model à la PRL z jego optymalną wersją Urodziłam się w rodzinie robotniczo-chłopskiej. W moim wypadku właściwe jest określeniew rodzinie nauczycielskiej. Jeśli chodzi o pisanie, to w owych latach najlepiej szło midzierganierecept i historii chorób z ich koronnym wstępemPacjent przyjęty do szpitala z powodu bólu w okolicy zamostkowej, promieniującego do lewego barku i trwającego godzinę...A tu trzeba życiorys napisać i w dodatku po angielsku!
Program konferencji
Przed hotelem Agro
Z prof. Eugenią Swiszczenko z Kijowa w przerwie konferencji
Ponownie spotkałyśmy się z prof. Eugenią Swiszczenko na kongresie European Society of Cardiology w Barcelonie
Z Lajosem, moim węgierskim gospodarzem. Lajos znał dobrze język rosyjski, ponieważ w dzieciństwie mieszkał w Mongolii, gdzie jefo rodzice pracowali w służbie dyplomatycznej, a on chodził do szkoły z wykładowym językiem rosyjskim. I z tego powodu podczas powitalnego dinneru razem z Lajoem i koleżanką z Ukrainy rozmawiałiśmy w języku rosyjskim.
Na wycieczce w miasteczku Szentendre
Podpytałam światowych kolegów, którzy mieli za sobą pisanie takich życiorysów, kupiłam kilka poradników w styluJak olśnić każdego?i po paru dniach miałam ogólne pojęcie, jak powinien mój życiorys wyglądać. Zaangażowałam do pomocy dobrze wy- edukowaną w języku angielskim córkę i przystąpiłam do dzieła. Wybór asystentki był trafny, bo w rubrycehobbyzaproponowała ona poza wpisaniemoperajeszczekultura żydowska. Pisząc to nie wiedziałam, że mój bezpośredni opiekun w Budapeszcie jest węgierskim Żydem. Szlifując kolejne edycje mojego życiorysu, z czasem dopracowałam się wersji na kraj, w której rubrykęhobbyzapełniało sło- wooperaoraz wersji na zagranicę rozszerzonej okulturę żydowską.Kilka miesięcy później mój węgierski gospodarz przyjechał służbowo do Warszawy.
Zaprosiłam go na domowe pierogi i barszcz. Smakowały mu bardzo, a ponadto, jak mi powiedział, bardzo wzrosły jego notowania u kolegów, bo tylko on jeden był zaproszony w Warszawie do prywatnego domu. Spoglądając na pamiątkowy dyplom potwierdzający mój udział w budapeszteńskim seminarium, dopiero dziś dostrzegłam inormację, że było ono co-sponsored by the USA Agency for International Developmenti pewnie z tego powodu musiałam napisać życiorys po angielsku.
Tematyka wykładów była bardzo zróżnicowana – leczenie zaburzeń rytmu, działanie proarytmiczne leków, zatorowość płucna, niewydolność krążenia, zapalenie wsierdzia, wady zastawkowe – chyba ambitni organizatorzy chcieli wtłoczyć do głów uczestników całą kardiologię w jeden dzień. Najciekawsze jednak, że wykład dr. G. Matthew dotyczył inhibitorów płytkowych glikoprotein IIb/IIIa, czyli tematu bardzo nowoczesnego, ale chyba tego nie doceniłam, tym bardziej że był to przedostatni wykład.
Zwiedziłam także Wyszehrad, a na pamiątkę kupiłam tę pocztówkę
Polskiego Towarzystwa Badań nad Miażdżycą zorganizowało w 1998 roku kurs podyplomowy Aktywne metody diagnostyki, leczenia i prewencja chorób układu krążenia. Do Tunezji poleciałam samolotem czarterowym w dniu 6 lutego 1998 roku ( LO 6235) - 13 luty 1998.
Dyplom uczestnictwa w kursie podyplomowym, Hamamet, Tunezja 1998
Był to mój pierwszy wyjazd służbowy po dłuższym czasie i uznałam, że powinnam zregenerować moją garderobę.Codzienna praca w przychodni przyszpitalnej nie wymagała jakiś szczególnie eleganckich strojów, wszystko przykrywał fartuch.
W moim gabinecie, poradnia nadciśnieniowa, CSK nr 1 ul.Banacha 1 a
Przed wyjazdem chodziłam długi czas po centrach handlowych w wyniku których to wizyt nabyłam trzy żakiety beżowy, zielony i czarny szwedzkiej firmy Almia przewidziane jako stroje na wykłady oraz granatową bluzę w kratę na okoliczności pozawykładowe. Stroje były bardzo świetnie skrojone, fantastycznej jakości – dość powiedzieć żakiet zielony mam do dziś i używam go gdy wykonuję w zawód wyuczony za młodu i idę do kliniki aby kogoś skonsultować.
Trudno mi było sobie wtedy wyobrazić jaką garderobę trzeba przygotować – u nas luty zima, tam luty ciepło. Firma Almia istniej nadal, ale niestety zmieniła styl kolekcji z biznesowego na cała jestem w falbankach.
Z międzynarodowego portu lotniczego w Tunisie do naszego hotelu była godzina drogi autokarem.
Mieszkaliśmy w hotelu Continental Hammamet***, który jest położony nad brzegiem morza. Zmęczona wrażeniami podróży na kontynent afrykański poszłam wcześnie spać. Następnego dnia rano obudził mnie głos muezina oraz promienie słońca wnikające przez drewniane żaluzje.
Na ulicy w Hammamet. W tle wieża z której rozlegał się głos muezzina...
Byłam w innej kulturze dźwięków i światła, po raz pierwszy słyszałam takie wołanie, czas pokazał, że nie ostatni.
Poranna pobudka miała miejsce każdego dnia, bowiem o 7:00 mieliśmy gimnastykę nad brzegiem morza prowadzona przez specjalnie zaangażowanego trenera. Poszłam na zajęcie jako osoba z natury dość obowiązkowa i okazało się, że jestem w fatalnej kondycji. Zasapana i wyczerpana wróciłam do pokoju hotelowego z mocnym postanowieniem poprawienia swojej kondycji.
Gimnastyka poranna
Tak intensywnie ratowałam zdrowie ludzkości, że aż się sama zasapałam… Potem ze zmienną regularnością starałam się gimnastykować, co było bardzo pomocne w utrzymaniu kondycji niezbędnej do długich podróży.
Spacer do Hammamet
Codziennie, po wykładach, chodziliśmy brzegiem morza na zakupy do Hammametu.
Kupowaliśmy wodę mineralną. Było to niezbędne bowiem woda w kranach w hotelu była słona i nie nadająca się do picia również z powodów bakteriologicznych. Wymagała 5 minut gotowania. Nie wszyscy uwierzyli w to zalecenie i mieli poważne kłopoty żołądkowe.
Problemem był kontakt z domem, w którym została córka i mąż. Był to mój pierwszy samodzielny wyjazd od czasu gdy zostałam mamą. Ze względu na dietę bezmleczna i bezglutenową jaką przez kilka lat miała nasza córka nabrałam przekonania, że tylko ja potrafię przygotować odpowiednie jedzenie dla niej. Nie miałam się za wybitną kucharkę, ale nie ufałam że postronne osoby nie zlekceważą zaleceń dietetycznych. Szesnastolatka była już wcześniej w Anglii na kursie językowym i zniosła dobrze obca kuchnię więc uznałam, że i ja mogę ruszyć w świat. Nie było jeszcze telefonów komórkowych ani Internetu w powszechnym użyciu. Okazało się, że w hotelu jest fax i za opłatą ( może 1 dinara) można było wysyłać faxy do Polski. Do dziś niestety wysłany fax wyblakł i jest prawie nieczytelny.
Wyjazd był dość ważnym przełomem w mojej edukacji podyplomowej - dowiedziałam się, że można się uczyć medycyny poza siermiężną salą wykładową i poza szpitalem. Wcześniej tego nie wiedziałam! Myślałam, że można wiedzę medyczną zdobywać w szpitalu, w bibliotece, na posiedzeniu naukowym, no ewentualnie na kongresie towarzystwa naukowego!
Po wykładach spacer plażą
W ruinach Kartaginy
W Tunisie
Z braku mapy ograniczyliśmy się w Tunisie do spaceru główna aleją Habiba Bourgiby oraz zakupów na miejscowym suku. Kupiony tam T-shirt – ani kolor ani kształt nie zmienił się. Sprawdza się uwaga sprzedawcy, że będę nosić je do bez końca. T-shirty były dość drogie po 20 dinarów czyli 40 pln. Warto było zainwestować.
Drugi zakup podczas pobytu w Tunisie to pierścionek, który po 24 latach odegrał bardzo ciekawą, nowo rolę, więcej pod linkiem https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wazniejsze-nowosci/1858-zgromadzenie-zlaczonych-serc Na suku poznaliśmy umiejętności miejscowych sprzedawców, którzy ochoczo zapraszali do swoich stoisk. Jeden z nich wołał w nienagannej polszczyźnie szukasz żywy skorpion dla teściowej?, chodź, mam.
W drodze do Portów Punickich
Odwiedziliśmy też malownicze miasteczko Sidi Bou Said, położone nieopodal Tunisu
Austiacko - czeskie korzenie męskiej linii naszej rodziny zobowiązywały do poznania krajów przodków. Po wycieczkce do Wiednia nadeszła pora na poznanie Pragi. Pierwsza wycieczkę odbyłyśmy z córką w dniach 23 - 28/08/1997 roku , a drugą wycieczkę w pełnym składzie rodziny w dniach 4 - 10/08/ 1998 roku.
Zwiedzamy Muzeum Figur Woskowych
Bilet komunikacji miejskiej
Jak zorganizowaliśmy wyjazd do Pragi?
W hotelu Metropol na pierwszym piętrze mieściło się przez długie lata biuro turystyczne Pragotour, w którym można było zarezerwować wszelki usługi turystyczne na terenie Czech i Słowacji. Potem biuro przeniosło się na ul. Marszałkowską 60/18 i jak czytam w Internecie działa do dziś. W tym biurze właśnie zarezerwowałam hostel Orlik, a jeszcze wcześniej bilety na lot do Pragi, pewnie uwiedziona czarem jakiejś promocji. Jeden bilet kosztował 769,54 złotych. Nocowałyśmy w hotelu Orlik za 481,50 złotych czyli jedna noc kosztowała 96,30 złotych.Hostel Orlik jest położony nieopodal stacji metra Dejvicka linii A, którym dojeżdża się w 10 minut do centrum. Na poruszanie się komunikacją publiczną kupiłyśmy bilet 7 dniowy za 250 Kc ( 1 usd wtedy 34,6 Kc). Pokoje zgodnie ze standardem filmów Barei, 100 pokoi 1, 2 i 3 osobowych. Śniadania wliczone w cenę. Zwiedzałyśmy to co wszyscy czyli spacerkiem przez Vaclavske Namesti, Starówka, zamek na Hradczanach.Chyba podobało się nam, bowiem za roku wróciliśmy do Pragi całą rodziną.
Folder hostelu Orlik
W Pradze, na moim ramieniu torba moja ulubiona przez wiele sezonów, pamiątka po udziale w badaniu klinicznym z fluwastatyną. Stare dobre czasy...
Świat w dawnych latach wydawał się bardzo odległy i mało znany. Okazją do zrealizowania ówczesnego wyjazdu było ekstra honorarium autorskie, jakie uzyskałam i postanowiłam je wydać na powitanie Nowego Roku w Londynie.
Zachowały się dokumenty podróży
A także bilety lotnicze, z ciekawym boarding pass'em
Piękni, młodzi i światowi ; )
Wyjazd zrealizowaliśmy dzięki dostępnej w tym czasie oferty British Airways pod nazwą London Mini-Stay. W skład oferty wchodził przelot liniami British Airways, pobyt w hotelu i karta wieloprzejazdowa Visitor Travelcard.
Jeden bilet kosztował 326 dol x 3= 972 dol. Noclegi dla wszystkich osób w ramach tej oferty kosztowały 540 dol. Karty wieloprzejazdowe kosztowały 172 dol. Razem 1684 dol. Po ile w 1997 roku były dolary? Na portalu www.money.pl znajdujemy zapiski archiwalne z których wynika, że 1 usd wynosił 3,54 pln, czyli zapłaciliśmy za przelot, hotel i przejazdy 5961,36 zł. Dużo!
A do tego kupiliśmy sobie upominki, między innymi suszarkę marki Boots, która kosztowała 12 funtów. Jest niezniszczalna, posługujemy się nią intensywnie do dziś. Po latach kosztuje 13 funtów, co za stabilność ceny!
Nasz hotel w Londynie
Mieliśmy pokój trzyosobowy. Dziś w Imperial London Hotel jedna doba w pokoju trzyosobowym kosztuje 145 funtów, a wygląd pokoju o wiele elegantszy.
Hotel był ogromny, istny kombajn. Wyposażenie pokoju w stylu PRL. Po śniadania chodziło się do sali, w której je wydawano i przynosiło się na tacy do pokoju. Wychodząc z pokoju, zostawialiśmy tacę z naczyniami na korytarzu przy drzwiach.
Odnaleziony po 23 latach dokument z podróży do Londynu
Wylecieliśmy 30 grudnia 1997 r. rejsem BA 849. Wróciliśmy 4 stycznia 1998 r. rejsem BA 852 teoretycznie o 16.50, w praktyce mieliśmy spóźnienie.
Zwiedziliśmy to, co każdy turysta powinien w Londynie zobaczyć, a więc: British Museum, Parlament, Downing Street, Big Ben, Tower Bridge, Oxford Street i siedzibę redakcji „The Lancet”.
Pamiątkowe foldery z British Museum
Niestety po latach niewiele zostało mi w pamięci
Wpadliśmy z wizytą na Downing Street
Obejrzeliśmy też noworoczną wyprzedaż w salonie Marks & Spencer na Oxford Street, po południu wyglądał jakby przeszło po nim stado indyjskich słoni. Z naszego hotelu do Oxford Street było 20 minut drogi, jak wynika z googlemaps.
Jeszcze inne miejsce, do którego dotarliśmy spacerkiem (30 minut) to redakcja renomowanego czasopisma medycznego „The Lancet”. Zdziwiło nas niepozorne wejście po schodkach i mała tabliczka.
Przed wejściem do redakcji słynnego pisma medycznego The Lancet. Zdjęcie historyczne bowiem współcześnie nie ma naziemnych redakcji pisma.
Zrobiły na nas wrażenie tabliczki The Lancet, wyglądały na złote, a przynajmniej na pozłacane (?)
Trafiliśmy na wyjątkowo wietrzną pogodę. Z powodu silnego wiatru, większość lotów na Półwysep Iberyjski była odwołana. Tłumy Hiszpanów biegały po lotnisku, wołając cancelado, cancelado. Nasz lot na szczęście odbył się z niewielkim opóźnieniem.
Zatrzymaliśmy się w niezbyt drogim hotelu - pewnie musiałam go rezerwować w jakim biurze w Warszawie i opłacać wcześniej, choć miałam już od 1998 roku kartę kredytową to nie wydaje mi się abym była na on czas już taką światową podróżniczką ;)).
Objawiło się to między innymi tym, że nie mieliśmy / zabraliśmy ze sobą przejściówki do brytyjskiego gniazdka elektrycznego i musieliśmy ex tempore kupić suszarkę do włosów. Kosztowała 12 funtów. Po powrocie długi czas leżała bezużytecznie, ale po wymianie wtyczki jest w bieżącym użytku. Pospacerowaliśmy po mieście, obejrzeliśmy noworoczna przecenę w Marks & Spencer – sklep na Oxford Street po południu wyglądał jakby przeszło po nim stado indyjskich słoni. Z naszego hotelu do Oxford Street było 20 minut drogi jak wynika z googlemaps. Jeszcze inne miejsce do którego dotarliśmy spacerkiem ( 30 minut) to redakcja pisma The Lancet. Zdziwiło nas niepozorne wejście po schodkach i mała tabliczka. Gdy sprawdzałam te fakty wyświetliły mi się współczesne adresy siedziby pisma - poza Londynem doszyły jeszcze biura w Stanach Zjednoczonych oraz w Chinach. Signum temporis.
Zapamiętałam, że trafiliśmy na wyjątkowo wietrzną pogodę. Tymczasem najmłodsza uczestniczka ekspedycji tak zapamiętała Londyn i pogodę:
Pamiętam, że była przyjemna pogoda - ok. +10 stopni, faceci na mieście chodzili w samych marynarkach. W Sylwestra chyba siedzieliśmy w pokoju i oglądaliśmy TV - nie pamiętam czy doczekaliśmy do północy…Byliśmy w jakiejś fajnej księgarni gdzieś w okolicy hotelu (to była chyba dzielnica Bloomsbury). Ogólnie okolice Russel Square były fajne. Jeździliśmy metrem, ale nie pamiętam, czy mieliśmy jakiś karnet. Byliśmy w British Museum. Wy byliście chyba też w The Tower of London, ale ja nie poszłam (co ja wtedy robiłam??? - pewnie uczyła się do odpowiedzi w poniedziałek). Na Baker Street chyba nie dotarliśmy.W okolicy hotelu zapamiętałam szyld SOAS (School of Oriental and African Studies - wydział uniwersytetu londyńskiego).
W drodze z lotniska do miasta w pociągu grał jakiś śmieszny grajek, który miał karteczki z podpowiedziami reakcji dla publiczności (Applause!). Z lotniska do miasta to była dłuższa podróż - chyba z pół godziny do jakiegoś bliżej nieokreślonego miejsca, które niekoniecznie było w centrum.Odlot do kraju z przygodami - był sztorm nad Atlantykiem i wiele lotów było odwołanych lub opóźnionych. Nasz był chyba tylko trochę opóźniony. Przy starcie huśtało ostro na boki. To była chyba niedziela, a potem w poniedziałek poszłam normalnie do szkoły i pan od historii wziął mnie do odpowiedzi. Ja to przewidziałam i zabrałam chyba ze sobą zeszyt od historii do Londynu i dostałam 5 z minusem.
Kiedyś był Hyde Park, teraz jest internet
Po prawdopodobnie 3 dniach spędzonych w Londynie wróciliśmy do Warszawy. Z powodu wspomnianego silnego wiatru, większość lotów na Półwysep Iberyjski była odwołana. Tłumy Hiszpanów biegały po lotnisku wołając cancelado!, cancelado!. Nasz lot na szczęście z pewnym opóźnieniem odbył się.
Ten sobie ubliża, kto ma za co, a nie chce jechać do Paryża.
Julian Ursyn Niemcewicz*
Przez długie lata znaliśmy Paryż z książek, filmów, opowieści. W czasach naszego dzieciństwa i młodości mało kto bywał w europejskich stolicach. Granice były zamknięte, paszporty w ministerialnych szufladach, nie mieliśmy dostępu do walut obcych. W latach 90. wszystko zaczęło się normować. Wyjazdy stały się dostępne dla każdego zdeterminowanego miłośnika podróży. Mógł wyjeżdżać z biurem podróży albo samodzielnie. My latem 1997 r. zdecydowaliśmy się na samodzielną wyprawę do Paryża.
Pierwszym etapem przygotowań było rozpoznanie terenu za pomocą książek kupowanych w księgarni Sklep Podróżnika w Warszawie. Drugi etap obejmował zakup biletów lotniczych oraz rezerwację noclegów. Trzeci etap to zakup waluty obcej – wtedy jeszcze franków francuskich.
Jakie książki kupiliśmy, aby oswoić się z paryską rzeczywistością? Przede wszystkim plan Paryża, modnego w owych latach wydawnictwa Michelin.
Do dziś tę książkę bierze się z przyjemnością do ręki – jest w niej nie tylko plan ulic, ale także podstawowe informacje o stolicy Francji. Planowaliśmy chyba intensywne zwiedzanie, bo znajdujemy ręczne zapiski o numerach autobusów kursujących do godziny 0.30.
Trzeba też było dowiedzieć się czegoś o samym mieście – wiedzę zdobywaliśmy z dwóch poradników: Twój przewodnik Michael’s Paryż oraz Pierrette Letondor & Beatrice Berthet-Piomor Przewodnik turystyczny dla kobiet – Paryż.
Szczególnie urocze rady znaleźliśmy w ponadczasowym, jak się okazuje, przewodniku dla kobiet. Czytamy w nim:
Nasz przewodnik ma wiele luk. Są one celowe. (…) Fanatycy zwiedzania być może dojdą do wniosku, że brakuje informacji o domu, w którym ktoś się urodził albo umarł. Dla nas ważniejsza jest informacja, jak poruszać się paryskim metrem. Paryż nie jest tani. Istnieje jednak wiele adresów, pod którymi można niedrogo mieszkać, zjeść czy dokonać zakupów. Dlatego też nie powinnyśmy bezwzględnie rezygnować, mając na uwadze nasz portfel, z haute couture czy luksusowych restauracji. Kto chce poznać Paryż i rozkoszować się nim, może, jedząc ostrygi czy kupując piekielnie modny ciuch, doznać tyle przyjemności, że zdecyduje się oszczędzać na innych rzeczach.
Myśl, żeby oszczędzić na… powiedzmy chlebie, by starczyło ostrygi, jest bardzo francuska i wywodzi się w prostej linii od Marii Antoniny, autorki słynnej kwestii: S’ils n’ont pas de pain, qu’ils mangent de la brioche!
Podróż i zakwaterowanie
Do Paryża wyruszyliśmy 5 sierpnia 1997 roku, lot LO 5321 o 12.50, i wczesnym popołudniem byliśmy na miejscu. Stolica Francji przywitała nas tak rzęsistą ulewą, że aby strugi deszczu nie zalewały nam mapy, musieliśmy zejść do stacji metra.
Mieszkaliśmy w hotelu Adix na 30 Rue Lucienn Sampaix 75010 Paris, dziś obiekt nazywa się inaczej, jest po generalnym remoncie i niewiele przypomina nasz hotelik z lat 90. Jedynie podwórko, na którym rozstawiono stoliki i krzesełka, zachowało ten sam styl http://www.kyriad-paris-canal-saint-martin-republique.fr/.
Noclegi kosztowały 4500 franków. Frank był słabą walutą i był wart 0,56 złotego, co daje kwotę 2520 złotych na 3 osoby za 9 noclegów, czyli jedna noc 280 zł albo 93 zł od osoby. Banknoty franków miały spore rozmiary i czuliśmy się niczym osoby handlujące walutą, gdy wpłacaliśmy je do kasy hotelowej.
Postanowiliśmy zapłacić z góry, żeby nie nosić się z workiem pieniędzy. Otrzymaliśmy pokwitowanie, na którym było napisane -4500 FRF, co nas nieco zaniepokoiło. Recepcjonistka objaśniła, że jak jest minus, to w istocie jest plus…
Pokój był maleńki, chyba pierwotnie dwuosobowy i gdy dodano trzecie łóżko, nie było gdzie postawić nogi. Równie maleńka była winda. W Paryżu i dziś nas zastanawia, że w tych maleńkich windach zawsze znajdzie się miejsce na zamontowanie popielniczki oraz to, że za oknami maleńkich pokoików rozciągają się szerokie bulwary, aleje i pola.
Małe windy nie nadają się do przewożenia dużych rzeczy, więc Francuzi duże przedmioty transportują do mieszkań na piętrach za pomocą dźwigów-platform. Widywaliśmy np. kanapy wędrujące w powietrzu do balkonu lub okna na wysokim piętrze kamienicy.
Nasz hotel Adix
Recepcja hotelu Adix
Faktura z hotelu Adix
Następnego dnia po przyjeździe obchodziliśmy 16. urodziny Kate. Odbyła się uroczysta sesja fotograficzna w paryskich plenerach oraz zakup prezentu.
Prezent urodzinowy zakupiony w Paryżu Six easy pieces R. Feynmana
Najlepsze bagietki są ... w Cannes
... oraz w La Tradi, oczywiście!
Natomiast w Warszawie najlepsze bagietki były na Przyjęciu Bagietkowym wydanym przez babcię Kisię i dziadka Mietka z okazji moich pierwszych urodzin. No była jeszcze fajna zupa pomidorowa...
Fajna kamizelka jeansowa, niestety gdzieś się zapodziała
Restauracja Grand Bar Cluny i my
Z wizytą u kolegów w redakcji ;)
Każdego ranka hałasowała śmieciarką, motyw tego pojazdu powrócił po kilkunastu latach
Co zwiedziliśmy?
Każdego dnia rano wyruszaliśmy w miasto. Zwiedzaliśmy je pracowicie, mimo iż nie byliśmy wyspani, bo sen zakłócały nam długie i hałaśliwe rozmowy toczone na podwórku.
Nasze poranki miały dwa stałe punkty odniesienia – hałasującą śmieciarkę, pod którą sfotografowałyśmy się, oraz bezdomnego śpiącego we wnęce sklepowej. Gdy narzekaliśmy na ciasnotę w naszym pokoiku, mówiliśmy sobie – ten facet ma jeszcze mniejszy metraż!
Kupiliśmy bilety wieloprzejazdowe. Poruszaliśmy się głównie autobusami, co wynikało z niezbyt fortunnego doświadczenia z używaniem metra. W Przewodniku dla kobiet przeczytaliśmy, że stacja Abbesses linii nr 12 leży najgłębiej pod ziemią i trzeba do niej zjeżdżać windą. Zjazd okazał się nieprzyjemny, winda – jak to w Paryżu – ciasna, chybocąca się na boki. Brrr…
I tak wysoko szybując wybraliśmy się na wieżę Eiffl'a
Na wieży Eiffl'a wyświetlano neon z informacją ile pozostało dni do 1 stycznia 2000 roku, obawiano się, że data ta może spowodować problemy w systemach informatycznych
Pod wieżą Eiffl'a
Fotografowaliśmy się na tle zabytkowej stacji metra
Czas płynie a zabytkowe wejścia do paryskiego metra niezmiennie są bardzo fotogeniczne
Zwiedziliśmy – oczywiście wieżę Eiffla, Notre Dame, Sacré Coeur, Montmartre, Łuk Triumfalny, Trocadéro. Oczywiście chcieliśmy wiedzieć, czy to prawda, że najlepsze kasztany są na placu Pigalle[1] – ale jakoś do degustacji nie doszło. Pozostając w konwencji frywolnej, obejrzeliśmy z zewnątrz Moulin Rouge, byliśmy zdziwieni skromnymi rozmiarami obiektu. Przyglądaliśmy się stateczkom płynącym Sekwaną. Spacerowaliśmy po Polach Elizejskich i zajrzeliśmy do Galeries Lafayette. Duże wrażenie zrobiła na nas księgarnia Virgin. Nie spodziewaliśmy się, że 18 lat później zawita ona na warszawskie Okęcie.
Finanse i zakupy pamiątek
Nasz budżet był skromny, ale wystarczający na wszystko, co najważniejsze. Podczas pobytów w Szwajcarii ukuliśmy pojęcie dieta ubogich turystów, na którą składały się chleb i woda. W Paryżu dieta była zmodyfikowana stosownie do miejsca – odżywialiśmy się bagietkami i zupami w torebkach przywiezionymi z kraju.
Poza prezentem urodzinowym kupiliśmy sobie nieco paryskich strojów, może nie było to haute couture, ale okazało się niezwykle wygodne i ponadczasowo trwałe. Szefowa ekspedycji dostała trzy pary skarpetek ze sklepu na Polach Elizejskich. Skarpetki bez ściągacza, wygodne do podróży, odwiedziły pięć kontynentów i nadal są dobrym stanie. Świetne zakupy zrobiliśmy też w Tati – bluzy w kratę dziś służą do chodzenia po domu. Mimo iż magazyn ten miał opinię taniego, to zachowywał w owym czasie pewien styl. Odwiedzony po latach okazał się wypełniony marną chińszczyzną.
Wróciliśmy 14 sierpnia 1997 r. rejsem LO 336.
A potem wspominaliśmy, wspominaliśmy i planowaliśmy następne podróże.
Szwajcaria była celem naszych dwóch rodzinnych wypraw. Zwiedziliśmy wiele miast dzięki wykupieniu Swiss Pass.
Gdy na targach turystycznych w Pałacu Kultury i Nauki zobaczyłam dużą fotografię dolin szwajcarskich, zakochałam się w tych widokach bez pamięci.
W Szwajcarii podobało się nam wiele miejscowości, jedną z nich było Lugano
Podczas pierwszego pobytu zwiedziliśmy miasta: Zurich, Bazylea, Berno, Interlaken, Lucerna, Lozanna, Genewa, Saint Gallen, Vaduz.
Podczas drugiego pobytu zwiedziliśmy miasta: Brig, Saas Fee, Genewa, Zermatt, Chur, Davos, Feldkirch, Bregenz.
Nie mieliśmy oczywiście wówczas swobodnego dostępu do internetu, nasz budżet był dość skromny, a oferta na rynku turystycznym niespecjalnie bogata. Nie pamiętam, skąd zdobyłam fundusze na wyprawę, ale pewnie metodą zwykłego zaciskania pasa.
Książka z której przygotowałam się do podróży
Zakreślałam ważniejsze informacje
Na dworcach były takie małe książeczki z rozkładem jazdy pociągów
Przed hotelem Savoy w Zurichu
Na dworcu w Chur
Na dworcu w Interlaken
W Lugano
Darum revolution!
Genewa, 15 urodziny. Obchodziliśmy urodziny wg zasady: zawsze w dobrym miejscu, zawsze w dobrym towarzystwie
Swiss Pass
Swiss Pass
Swiss Pass
Swiss Pass
Swiss Pass
Pierwszym krokiem przygotowań było zakupienie książki Marka Honana "Szwajcaria", którą czytałam przez rok. Żadnej książki podróżniczej chyba nie przeczytałam tak dokładnie. Czytałam, zaznaczałam fragmenty i wybierałam miejsca, które powinniśmy odwiedzić. Przed wyjazdem przygotowałam szczegółową, godzinową rozpiskę na każdy dzień zwiedzania Szwajcarii.
Na wspomnianych targach turystycznych znalazłam informację o biletach typu Swiss Pass, które pozwalały na przejazdy kolejami szwajcarskimi, komunikacją miejską oraz statkami na jeziorach w tym kraju. Dzieci do lat 13 podróżujące razem z rodzicami otrzymywały Swiss Pass za darmo. Kate miała 13 lat i była to fajna oferta między innymi z tego powodu.
Popularnym środkiem transportu turystycznego w owych latach były autobusy i z takiej komunikacji na trasie Warszawa-Zurych skorzystaliśmy. Podczas zakupu biletów autobusowych okazało się, że u przewoźnika można wynająć pokój gościnny, z czego skorzystaliśmy.
Dzięki lekturze pamiątkowych szpargałów podróżniczych wiem, że przygotowania do podróży finalizowałam 15 maja 1995 roku w biurze Chrobot Reisen w Warszawie. Wpłaciłam zaliczkę za 9 noclegów dla 3 osób, wynosiła ona 170,10 złotych (81 CHF, czyli frank kosztował 2,1 zł). Jak donosi reklama pokoi gościnnych, którą mam do dziś przyklejoną do przewodnika po Szwajcarii, pokoje były wyposażone w łóżka, szafę, stół, dwa krzesła. Do dyspozycji był wspólny WC i prysznic kabinowy z zimną i ciepłą wodą, wspólna kuchnia z lodówką, kuchenką gazową oraz naczyniami. Mogliśmy dzięki temu przyrządzać samodzielnie posiłki. Była też wspólna TV kablowa i satelitarna, TV-Polonia, Polsat i 4 radiostacje warszawskie. Ponadto telefon do pokoi gościnnych nr 01/362 00 56, automat na monety. Doba hotelowa zaczynała się o 15.00 i kończyła o 12.00. Obowiązywało wnoszenie opłaty za pokoje najpóźniej w dniu przejęcia pokoju.
Bilety autokarowe dla dorosłych 2 x 306 zł, dla Kate 275,40 zł, co razem daje kwotę 887,40 zł. Wyjechaliśmy 8 sierpnia 1995 roku o godzinie 15.00 z Warszawy i do Zurychu dotarliśmy w godzinach południowych następnego dnia. W Zurychu byliśmy od 9.08 do 19.08.1995, czyli 9 nocy. Koszt noclegów był więc 1701 zł.
Po przyjeździe uśmiechnęliśmy się do przewoźnika i dojechaliśmy z nim razem do miejsca zakwaterowania na ulicę Winterthurstrasse.
Po rozpakowaniu się wróciliśmy na hauptbahnhof, aby kupić Swiss Passy oraz otrzymać do nich Family Card dla Kate. Swiss Passy kosztowały po 264 CHF, czyli 1108,80 zł. Podliczamy koszty sztywne: bilety autobusowe, noclegi, Swiss Passy kosztowały nas 3697,20 zł dla 3 osób. Kwota łączna niemała, ale w przeliczeniu na 1 osobę koszt 1232,40 zł za 10-dniowy pobyt w Szwajcarii poprawia humor.
Pokój za pierwszym wyjazdem sympatyczny i cichy, bo położony od podwórka, wspólna łazienka, dostęp do kuchni, w której przyrządzaliśmy sobie posiłki – nasz skromny budżet nie przewidywał bywania w restauracjach.
Przed wyjazdem kupiłam czerwoną manierkę, kształtem przypominającą wyposażenie wojskowe, i odtąd zabieraliśmy na wycieczki przegotowaną wodę oraz suche bułki. Tak powstało pojęcie zdrowej diety ubogich turystów. Bardzo fajna dieta, nikt nie miał problemów żołądkowych.
Wyprawy zaczynały się o świcie, bo niektóre z pociągów wyjeżdżały z hauptbahnhof o 7.00, a do miejsca docelowego docieraliśmy o 10.00, czasem około południa. Wczesny wyjazd miał taką dodatkową zaletę, że rano nie zderzaliśmy się z nikim w łazience i kuchni.
Zwiedzaliśmy docelową miejscowość i na wieczór wracaliśmy pociągiem do Zurychu, wstępując po drodze do supermarketu COOP, gdzie kupowaliśmy makarony i sos na gorący posiłek wieczorny. Najedzeni zasypialiśmy, żeby następnego dnia znów o świcie ruszyć w drogę
W Bernie zwiedziliśmy dom Alberta Einsteina, więcej
Zwiedziliśmy sporo, ale jeszcze zostało kilka miejsc do zobaczenia. Podobny wyjazd powtórzyliśmy za rok, przyjeżdżając do Zurychu tuż przed piętnastymi urodzinami naszej córki. Dzień urodzin spędziliśmy w Szwajcarii i tak powstała idea spędzania tego dnia za granicą w myśl zasady: zawsze w dobrym miejscu, zawsze w dobrym towarzystwie.
Co zobaczyliśmy w czasie tego pobytu?
W pamięci zachowały się jako ładne miejsca: starówka w Bazylei, bazylika w Saint Gallen (wnętrze pojawiło się w moim opowiadaniu Powieka modelki) oraz Lugano z powodu palm.
W następnym roku kontynuowaliśmy zwiedzanie Szwajcarii, ale po zapamiętanej dość wyczerpującej podróży autokarem zdecydowaliśmy się na samolot. Wylot był 5 sierpnia 1996 o godz. 7.20 i o 9.15 byliśmy w Zurychu. Swiss Passy kupiliśmy tym razem na lotnisku.
Przywrócenie równowagi elektrolitowo - wodnej po długiej podróży pociagiem przywróciło nam dobry humor
Swiss Pas obejmował swym zasięgiem niektóre rejony przygraniczne w Austrii i we Włoszech. Do Warszawy wracaliśmy 12 sierpnia 1996 o godz. 10.30 i lądowaliśmy o 12.20.
Napisałam w notesie podróżnym: Jak miło znowu być w domu!!! A co za rok? Ja proponowałam Holandię, Belgię, Luksemburg. Mój mąż Zurych, a córka Francję lub Włochy. Uznaliśmy, że 16. urodziny będą w Paryżu (???). Nie byliśmy w stanie przewidzieć, że 20 lat później powrócimy do tego miasta wszyscy w myśl zasady – zawsze w dobrym miejscu, zawsze w dobrym towarzystwie.
W latach osiemdziesiątych nadeszła moda na długie weekendy majowe. Jeden z nich spędziliśmy na rodzinnej wycieczce autokarowej.
Jak wyżej
W programie zwiedzania Wiednia znalazły się: spacer po Starym Mieście, Ring, budowle, pomniki i pałace Hofburga, Opera, Kartner Strasse, katedra św. Szczepana, Figaro Haus, dzielnice grecka i żydowska, kościół św. Ruprechta, Hoher Markt, Am Hof, Freyung, Burgtheater, ratusz, parlament, plac Teresy, skarbiec w Hofburgu i krypty cesarskie. Czas wolny na Praterze (ok. 2 h).
Potem zwiedzanie: plac Karola, wiedeńska secesja, przejazd do Schonbrunn – zwiedzanie komnat cesarskich. Przejazd na Kahlenberg – zwiedzanie kościoła św. Józefa, muzeum Odsieczy Wiedeńskiej, wieczorem degustacja młodego wina w typowej winiarni na Grinzingu. Belweder, Dom Motyli Tropikalnych, Muzeum Sztuk Pięknych, park miejski z pomnikami.
Byłam praktycznie jedyną osobą, ktora w latach siedemdziesiątych zajmowała się echokardiogrfią w PSK nr 1 w Warszawie. Metoda ta, jak dowiedziałam się po latach, nie była ceniona przez ówczesny kardiologiczny establishment wysoko i nie wróżono jej przyszłości. Mógł się nią zajmować ktokolwiek, nawet taka szara myszka szpitalna jak ja.
Takie ujęcie roli echokardiografii zapewniło mi wyłączność na wyjazd w 1979 roku na seminarium echokardiograficzne do Londynu. Nie obyło się bez utrudnień. Ginęło, nie mogło dotrzeć na właściwe biurko zaproszenie, na podstawie którego wystawiano paszport służbowy. Poprosiłam przedstawiciela organizatorów konferencji, aby przysłano zaproszenie do nich do biura, dotarło w kilka minut. Za godzinę miałam je w ręku i przedłożyłam zwierzchności szpitalnej.
Wyjazd do Londynu poprzedziło seminarium w Warszawie w lutym 1979 roku, podczas którego demonstrowano nowoczesny echokardiograf.
Podczas pobytu największe wrażenie zrobiło na mnie to, jak profesor Arthur E. Weyman badał zastawkę płucną. Niemałe też wrażenie zrobiła na mnie kolejna podróż lotnicza.
Podróż lotnicza: TAM: Warszawa - Londyn
Z POWROTEM: Londyn - Warszawa
Odległości: WAW - LHR 1450 km/901 mil x 2. Cała podróż: 2900 km/1802 mile
Lotnisko im F. Chopina w Warszawie w latach siedemdziesiątych
Mieszkałam w Tara Hotel
Sporym przeżyciem była potrzeba dojazdu z Heathrow do hotelu Tara, zdecydowałam się na taksówkę. Konieczność zameldowania się w języku angielskim, raczej na owe czasy zdecydowanie mi obcym, zdecydowanie bardziej obcym niż język rosyjski. Jakoś pokonałam te bariery i dotarłam, gdzie trzeba. Nie byłam zbyt obyta z hotelami, ale Tara Hotel wydał mi się elegancki.
Wieczorem zeszłam na kolację do restauracji, słabo szło mi dogadywanie się z kelnerem, ale w sumie jakość porozumieliśmy się. Potem były dwa dni wykładów, zakończone wręczeniem dyplomów. Wykłady odbywały się w sali konferencyjnej Tara Hotel. Z czasem hotele pozmieniały nazwy, zostały wchłonięte przez różne sieci, które łaskawie pozwalają zachować jedno słowo identyfikujące.
Współczesne wejście do Tara Hotel
Sala konferencyjna, w której odbywały się wykłady i ćwiczenia
Tak wyglądał mój pokój
Restauracja hotelowa
Podczas kursu byliśmy też dwukrotnie na służbowych kolacjach – raz w Soho, a za drugim razem w jakieś typowej restauracji dla turystów.
Podróż lotnicza: TAM: Warszawa - Frankfurt i Frankfurt - Split Z POWROTEM: Split - Frankfurt i Frankfurt - Warszawa Odległość WAW - FRA 891 km / 554 mile FRA - Split 942 km / 586 mil Cała podróż: 3666 km/ 2280 mil
Mijały pracowite dni. Z czasem zostałam posiadaczką doktoratu (1974) zrobionego w ramach studiów doktoranckich i II stopnia specjalizacji z chorób wewnętrznych (1976) zrobionych z etatu szpitalnego.
Uznałam, że powinnam wypocząć w jakimś atrakcyjnym miejscu, a takim niewątpliwie była w owych latach Jugosławia
Wykupiłam wycieczkę w Orbisie. Podróż odbywała się na paszporcie zbiorowym. Był to wrzesień, bowiem śledziłam komentarze związane z ucieczką pilota samolotu MIG w prasie jugosłowiańskiej
.
W epoce przed-internetowej nie było łatwo o informacje o krajach zagranicznych. Kupiłam przewodnik.
Informacje o zasadach podróży do Jugosławii
Wykupiłam ubezpieczenie w "Warcie"
Hotel położony nad brzegiem morza, nieco na wzgórzu. Powiedzmy, że był to Hotel Jadran. Schodziło się pachnącym ogrodem w dół na kamienistą plażę.
Mieszkałam w pokoju dwuosobowym. Zapamiętałam obfitość jedzenia, wino do kolacji, dostęp do prasy anglojęzycznej. Czytałam więc gazety angielskie, polegując na kamienistej plaży. Na wypożyczenie leżaka lub materaca mój budżet młodej lekarki nie pozwalał.
Podroż lotnicza TAM: Warszawa - Moskwa i Moskwa - Nowosybirsk
Z POWROTEM: Nowosybirsk - Moskwa i Moskwa - Warszawa
Odległości: Warszawa - Moskwa 1152 km / 716 mil Moskwa - Nowosybirsk 2815 km / 1749 mil. Cała podróż: 7934 km / 4930 mil
Mieszkałam: Hotel Rossija w Moskwie,
Gostinnica Centralnaja w Nowosybirsku
Poza chorobami wewnętrznymi udało mi się w początkach mojej kariery lekarskiej opanować w dość dobrym stopniu język rosyjski. Wiązało się to z zajęciami, które miałam na studiach doktoranckich u bardzo sympatycznego lektora mgr Mikołaja Kwiatkowskiego oraz prowadzonymi ćwiczeniami ze studentami z Erewania.
Państwowy Szpital Kliniczny nr 1, autorka (druga od lewej) ze studentami z Erewania
Przyjeżdżali oni do nas na praktyki wakacyjne. Przed zajęciami z kolejną rosyjskojęzyczną grupą studencką kupiłam podręcznik diagnostyki internistycznej i dość dobrze nauczyłam się terminologii. Oto mój podręcznik do diagnostyki chorób wewnętrznych kupiony w księgarni rosyjskiej na Nowym Świecie.
Miałam także płyty do nauki języka rosyjskiego
Jako osoba obyta z językiem rosyjskim zostałam wydelegowana do uczestnictwa w Tygodniu Leków Polskich w Nowosybirsku, organizowanym przez Polfę Warszawa oraz Biuro Radcy Handlowego w Moskwie. Przed wyjazdem szlifowałam mój rosyjski u lektora pana mgr Mikołaja Kwiatkowskiego ( zwanego panem Kolą) - miłe to były spotkania, co więcej pan Kola uczył mnie free of charge - jak to byśmy dziś określili. Tak podobała mu idea przygotowania mnie do wykładu!
Moje notatki z zajęć z panem Kolą
Nauczona i pobłogosławiona przez zwierzchność ruszyłam w drogę... Była to pełna wrażeń podróż. Odbyła się w końcu kwietnia 1975 roku.
Wyjazd miał uroczysty charakter – poza konferencją naukową w Akademgorodku składaliśmy wieńce pod Pomnikiem Bohaterów Wojny i był o tym reportaż w miejscowej telewizji.
Naukową część delegacji stanowiło dwóch profesorów (psychiatra i dermatolog), no i ja, podówczas młoda lekarka. Zaplątałam się w te wyższe sfery naukowe z powodu wyłączności na znajomość języka rosyjskiego. Mój szef otrzymał zaproszenie do wzięcia udziału w tej konferencji, a że język rosyjski nie był mu bliżej znany, wyznaczył mnie do wyjazdu. Jak mawiałam – miał nadzieję, że może zostanę na Syberii, ale tak się nie stało ;)).
Podróżowaliśmy przez Moskwę, gdzie zatrzymaliśmy się w słynnym hotelu Rossija, zbudowanym na placu Czerwonym. Był to wówczas największy hotel na świecie, miał 6004 miejsca. Te cztery były potrzebne, aby pokonać jakiś ówczesny amerykański wielki hotel. Był jakiś element sprawdzania zawartości bagaży wnoszonego / wynoszonego (?) z hotelu - nie pamiętam szczegółów.
Trudno mi było przypomnieć sobie nazwę hotelu w Nowosybirsku, ale po paru dniach google'owania znalazłam! Gostinnica Centralnaja. Pamiętam drzwi, miały tzw. wiatrołap i obok restaurację, do której chodziliśmy na posiłki. Podróż samolotem z Moskwy do Nowosybirska trwała 4 godziny i wtedy po raz pierwszy zetknęłam się ze strefami czasowymi. Różnica czasu była do zaakceptowania, choć na wschód znosi się jet lag gorzej.
Część naukowa miała charakter oficjalny i nieoficjalny. Podczas części oficjalnej wygłosiliśmy swoje wykłady i potem mieliśmy spotkanie z różnymi radzieckimi naukowcami, mnie przypadło w udziale spotkanie z prof. A. Deminem.
Na zakończenie otrzymałam od niego książkę z autografem "Przypadki kliniczne"
Odnalazłam ją po latach podczas porządkowania mojego księgozbioru!
Prof. A. Demin był wybitnym rosyjskim internistą, tak wspominano jego w 100 rocznicę urodzin na łamach
The article is devoted to the 100th birth anniversary of a prominent Russian internist, the creator of the original Siberian Scientifi c School of Internists, Corresponding Member of the USSR Academy of Medical Sciences and founder of the Internal Medicine Сlinic of the Novosibirsk Regional Clinical Hospital (1955–1977), Honorary Professor of the Novosibirsk State Medical University (NSMU) Aristarkh A. Demin (1918–1977). Brief biographical information on the scientist included the period of the Great Patriotic War (1941–1945). Ar.A. Demin headed the Internal Medicine Department of the NSMI (now — NSMU) in 1953–1977. He is known for his studies of post-war septic endocarditis (SE), and co-author of the multivolume “Internal Medicine Guidelines.” Ar.A. Demin advocated the possibility of SE development on unchanged heart valves, and not only on the rheumatic fever background as was thought (Moscow, 1962). For the fi rst time in Russia, Ar.A. Demin described multiple congenital arterio-venous aneurysms of the extremities, recognized a complete congenital heart block in Roger’s disease and for the fi rst time in Siberia, he diagnosed and described systemic lupus erythematosus. The principles of SE treating designed by Ar.A. Demin are refl ected in 60 doctoral and candidate dissertations of his followers. The original Internal Medicine Scientifi c School that he created at NSMU is now successfully solving current problems of theoretical and practical medicine. The scientifi c students and followers of Ar.A. Demin are now the famous scientists, Heads (in the past and now) of NSMU Departments, Professors — L.D. Sidorova, V.A. Kolayev, M.I. Loseva, V.A. Galenok, Al.A. Demin, T.I. Pospelova, N.L. Tov and L.A. Shpagina.
Ponadto w charakterze upominków od organizatorów dostałam dwa album o Syberii
Album Syberia naukowa
Po zakończeniu obowiązków służbowych zaproszono nas do pięknego Teatru Opery i Baletu na przedstawienie Spartacusa. Siedzieliśmy w loży rządowej, gdzie byliśmy witani szampanem przez dyrektora teatru. Zapamiętałam słowa dyrektora w czasie przerwy skierowane do mnie:
– Dawajtie, pajdiom pogulat' z narodom!
Spacerowaliśmy więc po przestronnym holu, pod oknami były piękne egzotyczne rośliny, a na jednej z nich czerwony kwiat. Nieroztropnie wyraziłam zachwyt tym kwiatem... Dyrektor opery w okamgnieniu kwiat zerwał i wręczył mi. Szkoda, że nie zasuszyłam go!
Wśród zwiedzanych miejsc w Nowosybirsku wielkie wrażenie zrobiło na mnie Muzeum Geologiczne, w którym pokazano nam bogactwo ziemi rosyjskiej – były tam wszystkie minerały, jakie na terenie Rosji można znaleźć.
Zawieziono nas także nad rzekę Ob. Z tej wycieczki zapamiętałam piękną kwestię w wykonaniu kolegi prof. Andrzeja Langnera dermatologa. Jak dziś widzę Andrzeja, postawnego mężczyznę, w modnym wówczas kożuchu, stojącego nad rzeką Ob i mówiącego:
– Ob, twoja mat'!
Rosjanie pokochali Andrzeja od razu i turlając się ze śmiechu, mówili:
– Andrzeju, nieważne czy będziesz miał jutro dobry wykład, i tak dzieci będą się o tobie uczyć w szkołach! ;))
Pierwsza z pamiątek z tej podróży – bursztynowy wisiorek na złotym łańcuszku. Prezent od jednej z pań profesor obecnych na konferencji. Dlaczego mi podarowała ten wisiorek, nie wiem. Byłam tak oszołomiona wygłaszanym wykładem w języku obcym oraz miejscem, w którym się znalazłam, że dopiero w Warszawie zauważyłam, że łańcuszek jest ze złota. Długo mi służył jako biżuteria. Do dziś miła pamiątka.
Druga to magnetofon kasetowy, który kupiłam podczas tej podróży – jedna z dwu pamiątek, które zachowały się do dziś. Kosztował 180 rubli. Być może 150 rubli wynosiły nasze diety, a 30 rubli nabyłam drogą kupna, pewnie wymieniając dolary. Magnetofon długo mi służył, między innymi do słuchania kaset z lekcjami języka angielskiego.
Była to jedna z dwóch służbowych podróży zagranicznych, jakie udało mi się odbyć w niełatwej rzeczywistości socjalistyczno-ordynatorskiego ucisku ;).
Podróże zagraniczne na zachód były długi czas marzeniem wielu ludzi żyjących za żelazną kurtyną. Po latach nadeszły spełnienia. Namiastką kraju kapitalistycznego była w latach mojej młodości Jugosławia. Można było wybrać się tam z Orbisem. Bywalcy opowiadali rzeczy, które nie mieściły się w głowie. Nie dość, że była tam coca-cola, to jeszcze na każdej ulicy były inne ceny. Podobno!
To już było nie do wyobrażenia! Takie kuszenie! A ja miałam tylko w pamięci smak kwasu chlebowego, którym gasiliśmy sobie pragnienie podczas praktyki w Rydze. W pierwszych latach mojej pracy na ekscesy z coca-colą w Jugosławii nie było mnie stać, podróż do Jugosławii była zbyt kosztowna, a poza tym wiedziałam, że - vide transparent ;))
Wybrałam się więc na wycieczkę z Orbisem do Bułgarii. Odbyłam podróż pociągiem na trasie: Warszawa - Słoneczny Brzeg - Warszawa
We wspomnieniach została długa podróż pociągiem w wagonach sypialnych, pokój czteroosobowy, pierwszy raz kontakt ze słońcem tak intensywnym, doświadczenie przegrzania. Być może mieszkałam w hotelu Amfora w Słonecznym Brzegu, który był wybudowany w latach 70-tych. Obyłam też wycieczkę na półwysep Nesebyr.
Zostało w pamięci kilka obrazów - dużo niemieckich turystów, egzotyczne domy, uliczki. Plaża po drugiej stronie ulicy, szum morza słyszany w pokoju... To było coś zupełnie nowego i dotychczas nieznanego.
Przetrwałam pierwszy rok w pracy w Państwowym Szpitalu Klinicznym nr 1 w Warszawie, przy ul. Nowogrodzkiej 59 - ja i moi pacjenci! Zdobyłam nieco doświadczenia w prakyce klinicznej, zdałam colloqium dopuszczające do dyżurowania. Nadeszła pora na chwilę odpoczynku.
Państwowy Szpital Kliniczny nr1 w Warszawie, ul.Nowogrodzka 59, w którym rozpoczęłam pracę w 1968 roku
Po pracowitym początku kariery w kilkanaście miesięcy po dyplomie, czyli w wakacje 1969 roku, odbyłam dłuższą wyprawę zagraniczną. Była to wycieczka organizowana przez Zrzeszenie Studentów Polskich, której uczestnictwo musiałam przełożyć o roku, bowiem nie przysługiwał mi wcześniej urlop.
Jestem w sweterku typu "bliźniak" modnym w latach siedemdziesiątych, kosztował 1500 zł. To były bardzo duże pieniądze! Sweterek kupiłam za nagrodę rektorską za wyniki sesji w roku akademickim1966/1967 -miałam same piątki!
Trasa wiodła przez Pragę, Budapeszt i Bukareszt. Podróżowaliśmy pociągiem, w kilkunastoosobowej grupie, z przewodnikiem. W Pradze mieszkaliśmy w akademiku na Strahovie, w pokojach bodaj 4-osobowych, łazienki były wspólne, stołówka typowa dla tamtych lat. Wszystkie wnętrza mogłyby z powodzeniem grać w filmach Barei. Gdy wróciliśmy ze zwiedzania miasta, pamiętam że podano na obiadokolację gołąbki. Chyba były smaczne albo byliśmy bardzo głodni, tertium non datur. W Budapeszcie również mieszkaliśmy w akademiku, ale zapamiętanie węgierskiej nazwy, nawet gdyby to działo się wczoraj jest absolutnie wykluczone. W ramach wdrażania się do światowego życia poszliśmy na kawę do Hotelu Gellerta. Młodzi i bez doświadczenia nie przewidzieliśmy kosztów. Większość kolegów z naszej grupy w tym czasie zażywała kąpieli na słynnych basenach hotelowych. Gdy kelnerka przyniosła rachunek, okazało się że jesteśmy niewypłacalni. Zostałam wydelegowana do odnalezienia kogoś z grupy i pożyczenia pieniędzy. Sprawa nie była łatwa, bo rozpoznanie na zatłoczonym basenie osoby w stroju kąpielowym, poznanej parę dni temu, wymagało nie lada wysiłku. Znalazłam naszego węgierskiego przewodnika chyba tylko dzięki temu, że był ubrany. Przewodnik złapał się za głowę na wieść, że poszliśmy do tak drogiej kawiarni. Pożyczył potrzebną kwotę, z którą zziajana przybiegłam do kawiarni. Tymczasem moi koledzy zdążyli przekonać kelnerkę do zabrania nienapoczętego napoju i tym sposobem rachunek się obniżył. Z dumą oddaliśmy pożyczone pieniądze i z ulgą ruszyliśmy do Bukaresztu. Z tego miasta zapamiętałam dużo zieleni, szerokie ulice oraz inwazję chrząszczy. Było ich tak wiele, ze chrzęściły rozgniatane pod butami. Mimo hulaszczego trybu życia w Budapeszcie moja końcowa kondycja finansowa musiała być dobra, bo kupiłam na pamiątkę płytę długogrającą Slagere Anului 1968. Praktycznie nie zachowała się dokumentacja z tamtej podroży, poza małymi wyjątkami w postaci płyt gramofonowych. Kondycja finansowa musiała być dobra, bo kupiłam na pamiątkę płytę długogrającą Slagere Anului 1968.
Odsłuchana w dziś płyty noszą znamiona bardzo częstego używania.
Chyba musiały mi się podobać bowiem z tej serii kupiłam sobie jeszcze jedna płytę w Polsce. Ma ona cenę 80 pln. Moja pensja w owych latach wynosiła 1450 pln, a za dyżur otrzymywałam 140 pln. Tak więc aby kupić taką płytę musiałam przepracować 12 godzin na dyżurze. I już jest jasne, że majątku w tamtych czasach na medycynie nie było łatwo zrobić.
Z POWROTEM: Sankt Petersburg (LED) - Ryga (RIX) Odległość Riga - Sankt Petersburg: 354 mile / 570 km Cała podróż 1140 km / 708 mil
Pociągiem: Ryga - Wilno - Warszawa Mieszkałam: akademiki studenckie
Przesiadka na stacji Daugavpils
Spóźniony pociąg kilka godzin spowodował, że dojechaliśmy na drugi dzień do Rygi. Mimo trudów podróży wyglądamy na zadowolonych z życia ludzi :). Zwracają uwagę nasze niewielkie bagaże oraz klasyczny krój naszych strojów, no i wszystkie dziewczyny są w spódniczkach!
Popijamy napoje chyba kupione w bufecie na dworcu w Daugavpils
Oficjalne zdjęcie dokumentujące, że byliśmy na praktyce medycznej
Przed gmachem akademika w Rydze
Byliśmy przyjęci przez rektora Instytutu Medycznego w Rydze
Moja kariera podróżnicza zaczęła się stosunkowo późno, jeśli by ją mierzyć współczesnymi obyczajami. Dopiero w czasach studenckich, podczas wakacji po III roku studiów, odbyłam pierwszą zagraniczną podróż na Słowację. Wybrałam się na jednodniową wycieczkę klekocącym autobusem z Zakopanego aby zobaczyć Jaskinie Demianowskie.
Studenckie wakacje zawsze cechowała beztroska… Do Zakopanego wybrałam się z koleżanką Magdą Tarczyńską (kardiolog i anestezjolog, obecnie zamieszkałą w RPA), po zakończeniu sesji III roku bez zbytniej troski o szczegóły przygotowania takie jak nocleg czy planowanie miejsc zwiedzania. Zakładając, że jakoś tam będzie pierwsze noce spędziłyśmy w schronisku młodzieżowym korzystając z wolnych miejsc. Jednak po bodaj trzech noclegach wynajęłyśmy dwuosobową kwaterę prywatną nieopodal dworca kolejowego.
Granicę przekraczało się za okazaniem dowodu osobistego. Korony czechosłowackie kupowałyśmy w kantorze w Zakopanem. Długi czas byłam przekonana, że pas konwencji to był socjalistyczny wynalazek, a okazuje się, że po raz pierwszy podpisano umowę w 1925 roku, i powtórzono ją w 1955 roku.Widoki jakie zobaczyłyśmy były przepiękne.
Gdy Kate podrosła ruszyłyśmy na pierwsze wakacje poza moje Rodzinne Miasteczko. Uznałam, że pensjonat prowadzony przez siostry zakonne jest dobrym miejscem dla spróbowania diety innej niż domowa. Pierwszy pobyt wypadł pomyślnie i za drugim razem mieszkaliśmy w domu wczasowym. Podczas jednego z pobytów odwiedziliśmy Słowację i Jaskinie Demianowskie.