Akcelerator ambicji

Alicja Barwicka

(jest to ciąg dalszy losów rodzin Kowalskich i Stefańskich; poprzedni artykuł z tej serii ma tytuł ”Licz siły na zamiary”)

https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wazniejsze-nowosci/1828-licz-sily-na-zamiary

Świat nie znosi stagnacji. W każdej dziedzinie oczekujemy postępu. Mamy tysiące powiedzeń ilustrujących negatywny stosunek do „stania w miejscu”. Świadomość, że brak postępu jest równoznaczny z cofaniem się jest w nas głęboko zakorzeniona, a my cofać się nie chcemy. Rozwój na wielu płaszczyznach jest zwykle powodem do zadowolenia, a często również do dumy. Tak oczywiście być powinno, bo dzięki postępowi świat się rozwija, a ludziom żyje się lepiej. Stymulatorem rozwoju jest wiedza. Większa część ludzkości korzysta z wiedzy innych, poprzestając na swojej podstawowej lub ograniczonej do zakresu wymaganego pracą zarobkową. Jednostki, u których potrzeba zdobywania wiedzy nigdy nie jest zaspokojona należą do zdecydowanej mniejszości, ale to dzięki nim, ich determinacji i ustawieniu życiowych priorytetów możemy się cieszyć kolejnymi odkryciami, wynalazkami lub chociażby rzeszą uczniów, którym zaszczepiono fascynację konkretną dziedziną nauki. Tacy uczniowie byli w każdym pokoleniu i to z nich wywodzili się zazwyczaj wielcy naukowcy, których osiągnięcia decydowały o rozwoju świata i o których ciągle pamięta historia ludzkości.

Opuszczenie przystanku nr 1

Młoda rodzina Basi i Stanisława liczyła już pięć osób, ale mimo codziennych kłopotów obejmujących łączenie pracy zawodowej z opieką nad dziećmi, ani na chwilę nie zapomniano o edukacyjnych planach małżonków. Oboje byli pasjonatami nauki i nie zamierzali swoich planów zmieniać. Byli świadomi, że pomorski Człuchów jest tylko przystankiem na ich wspólnej drodze, a realizacja zamierzeń dotyczących zdobycia wyższego wykształcenia będzie wymagać zmiany miejsca zamieszkania. Basia doskonale wiedziała, że jej zamiar naukowego zgłębiania tajemnic polonistycznej pasji musi jeszcze poczekać, aż pozwoli na to wiek dzieci, ale w przypadku Stanisława dalsza zwłoka w powrocie na uczelnię zaczęła być coraz bardziej dolegliwa. Chociaż jego dalsza edukacja w aspekcie prawnym ciągle jeszcze pozostawała w sferze marzeń, to w małym człuchowskim mieszkanku nauka własna w oparciu o pozyskiwane z trudem podręczniki uniwersyteckie trwała każdego popołudnia. Ta forma zdobywania wiedzy nie była mu obca. W końcu w niedalekiej przeszłości przygotowywał się do zdobycia matury wertując pożyczone podręczniki i wszystko co nie zostało zrabowane z dworskiej staroźrebskiej biblioteki. Powoli przygotowywano się do wyprowadzki szukając uczelni, która poza pozyskaniem nowego studenta zapewniłaby jego rodzinie dach nad głową. Chociaż w domu była trójka małych dzieci, to była też nieoceniona pomoc rodzeństwa Stanisława, zwłaszcza Edka (wówczas także mieszkającego w Człuchowie) i Zosi, którzy dbali o bardziej przyziemne aspekty życia odkładając póki co na bok rozważania na temat twórczości Norwida, czy założeń mechaniki kwantowej. Sprawę wyprowadzki przyspieszył rodzinny dramat. W wypadku komunikacyjnym zginął Edek mając zaledwie 27 lat. Osierocił kilkuletniego Romka i będącą w zaawansowanej ciąży młodziutką żonę Władzię.

Toruń -  przystanek nr 2

Decyzja zapadła i nowopowstały (założony w 1945 roku) Uniwersytet im Mikołaja Kopernika w Toruniu, a dokładnie jego Wydział Matematyki, Fizyki i Chemii zyskał nowego studenta, którego rodzinie na czas studiów przydzielono niewielkie służbowe lokum. W tym czasie domy studenckie i bursy dopiero organizowano, więc zamiejscowym studentom oferowano miejsca w wieloosobowych pokojach stanowiących części prywatnych mieszkań. Z uwagi na liczbę osób, rodzinę Stanisława ulokowano w największym pokoju pewnych toruńskich właścicieli dużego mieszkania z jednoczesnym zapewnieniem prawa do korzystania z kuchni i łazienki.

<a href=

Źródło ilustracji:

https://en.wikipedia.org/wiki/Nicolaus_Copernicus_University_in_Toru%C5%84#/media/File:

Jeszcze jeden wstydliwy dekret

Tak niestety w praktyce, w pierwszych latach powojennych wyglądała realizacja tzw. dokwaterowania. Przymusową gospodarkę lokalami wprowadzono dekretem z 21 grudnia 1945 roku. Był to pierwszy od zakończenia II wojny światowej akt prawny ograniczający najem lokali mieszkalnych będących własnością osób prywatnych. Wprowadzał pojęcie „publicznej gospodarki lokalami”, a w praktyce nacjonalizował mieszkania. Przydział do lokali mieszkalnych leżał w gestii władz kwaterunkowych i nie wymagał zgody właściciela. Dekret ten obowiązywał początkowo w siedmiu największych miastach Polski, ale od 1951 roku obejmował już wszystkie lokale mieszkalne.

Prestiż z odzysku na start

Pamiętajmy, że pierwsze powojenne lata to był czas szczególny, czas wielkiej biedy, ale też wielkich ambicji młodych ludzi, chcących jak najszybciej zdobyć wykształcenie i zapomnieć o strasznych doświadczeniach ostatniego wojennego okresu. Dlatego cieszono się z każdego studenta niezależnie od jego wieku czy sytuacji rodzinnej. Chociaż toruńska uczelnia dopiero zaczynała raczkować, to szybko zdobywała prestiż. Utworzenie nowego ośrodka uniwersyteckiego miało przyczynić się do aktywizacji naukowej i kulturalnej regionu, przeciwdziałać procesom depolonizacji oraz zrekompensować niedobory po wojnie, kształcąc nowe kadry dla wielu gałęzi gospodarki narodowej. Założenie uniwersytetu w Toruniu miało ponadto przynajmniej częściowo wyrównać straty po likwidacji Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie i Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Pozyskanie przez nowopowstałą uczelnię doświadczonej i uznanej  w świecie kadry naukowej wileńskiego i lwowskiego uniwersytetu przyczyniło się z pewnością do szybszego wypracowywania wysokiej pozycji placówki w świecie nauki. Wśród pierwszych wykładowców toruńskiego uniwersytetu znalazły się uznane światowe autorytety, a wśród nich chociażby profesorowie: Tadeusz CzeżowskiWładysław DziewulskiMieczysław LimanowskiEdward PassendorferJan PrüfferStefan SrebrnySzczepan Szczeniowski. Dla fizyczno - astronomicznych zainteresowań Stanisława możliwość zdobywania wiedzy pod kierunkiem wielkich polskich postaci: astronoma Władysława Dziewulskiego i fizyka Szczepana Szczeniowskiego była ogromnym zaszczytem. Był zafascynowany oczywistym zasobem ich wiedzy, ale przede wszystkim zakresem pasji. Stali się jego mistrzami, a widząc zdolności, ambicję i pracowitość nakłaniali swojego studenta – pasjonata do poświęcenia się nauce i pozostania na uczelni.

„Licz siły na zamiary” w praktyce

Młoda rodzina funkcjonowała w Toruniu siłą woli. Pochłonięty studiowaniem Stanisław nie miał czasu na dorabianie, a Basia zajmowała się dziećmi. Nieocenione Staroźreby dostarczały żywność i niewielkie kwoty pieniędzy na zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb, ale i tak wszystkiego brakowało. Dzieci chorowały. Najstarsza pięciolatka poznawała sztukę przetrwania spędzając czas na podwórku. Tam też nauczyła się wprowadzać w czyn ulubione powiedzenie dziadka Antoniego „licz siły na zamiary”. Przykładem jednego z planowanych zamiarów było zdobycie połowy (a nie ⅓) jabłka. Basia bardzo pilnowała posiadanych zapasów, a jednym jabłkiem należało obdzielić trójkę dzieci. Były jednak dni, kiedy część przypadająca na niemowlaka nie miała być wykorzystana i o takie okazje trzeba było zawalczyć. Należało tylko uprosić mamę by pozwoliła pobiec do mieszczącego się obok spożywczego sklepu, potem biec z zamówioną marchewką, czy solą najszybciej jak się dało, by rodzicielka zadziwiona takim tempem załatwienia sprawy mogła wyznaczyć nagrodę w postaci połowy jabłka. Były też inne rodzaje nagród, w tym wymarzona, jedyna w swoim rodzaju w postaci otrzymania tzw. ciepłych lodów, ale zamiar jej zdobycia wymagał zaangażowania znacznie większych sił.

Z Pomorza na Mazowsze

Rzeczywistość była prozaiczna i kazała przede wszystkim zacząć zarabiać na chleb, stąd już po raz drugi młody pasjonat odłożył na później swoje naukowe marzenia i po uzyskaniu w  1953 roku dyplomu ukończenia Studiów Wyższych pierwszego stopnia wynajął w Toruniu pokój dla żony i dzieci (dziadek Antoni jeszcze raz odmówił pomocy córce, by na jakiś czas zamieszkała z dziećmi u rodziców), a sam zatrudnił się w charakterze nauczyciela matematyki, fizyki, chemii i astronomii w otwartym po zakończeniu wojny staroźrebskim liceum ogólnokształcącym. W tamtym czasie pozyskanie kadry pedagogicznej generalnie, a tym bardziej w mniejszych ośrodkach i w rzadkich specjalnościach było niezwykle trudne, więc miejscowe władze spełniły bez targowania płacowe oczekiwania nowego nauczyciela. W rodzinie pojawiły się niewielkie, ale jednak samodzielnie zarobione pieniądze, a co sobotę do Torunia przyjeżdżał Stanisław obładowany staroźrebską wałówką.  Tymczasem władze oświatowe powiatu płockiego nie miały zamiaru akceptować faktu zabezpieczenia obsady pedagogicznej w zakresie nauk ścisłych w małej gminie, wobec ciągłego braku kadr w samym mieście. I tak po roku „administracyjnych przepychanek” przyjął Stanisław propozycję bardziej intratnej finansowo i mieszkaniowo pracy w renomowanej, bo najstarszej w Polsce (działającej nieprzerwanie od ponad 800 lat) Alma Mater Plocensis, noszącej nazwę Liceum Ogólnokształcącego im. Marszałka Stanisława Małachowskiego w Płocku. Chociaż Uniwersytet w Toruniu, tak jak kiedyś Politechnikę Warszawską opuszczał z żalem by zająć się zapewnieniem bytu rodzinie, to jego zainteresowania naukowe i chęć dalszego kształcenia się pozostały niezmienne. Nie miał wątpliwości, że jeszcze kiedyś do realizacji tych zamierzeń  wróci. Póki co zajął się przekazem wiedzy licealistom, a ponieważ robił to z pasją, to rosła jego pozycja w środowisku zarówno uczniów jak i kolegów po fachu. Chociaż czasy były biedne, a priorytety władz oświatowych niekoniecznie akceptowalne, to swoim uporem w dążeniu do zaszczepienia uczniom praw fizyki i absolutnej konieczności poznania zasad rządzących kosmosem doprowadził do profesjonalnego wyposażenia szkolnych pracowni fizyki i chemii tak, by każdy uczeń mógł brać czynny udział w ćwiczeniach praktycznych. Jego niewątpliwie największym osiągnięciem w tym czasie było doprowadzenie do powstania na terenie szkoły obserwatorium astronomicznego. Nie bez powodu więc cieszył się opinią osoby, która każdego potrafi nauczyć astronomii, a to przecież niecodzienny komplement.

Gry i zabawy na przystanku nr 3

Rodzina ostatecznie zadomowiła się w Płocku i z tym miastem nie zamierzała się już rozstawać. Tu  w 1955 roku przyszedł na świat Andrzej –Stanisław, najmłodszy syn Basi i Stanisława. Po odchowaniu dzieci wróciła też do pracy Basia, podejmując pracę w szkole podstawowej, a równocześnie próbując nadgonić czas poświęcony wychowaniu dzieci rozpoczęła kontynuację edukacji podejmując zaoczne studia polonistyczne  najpierw w ramach zawodowego studium nauczycielskiego, a następnie w zakresie rozmaitych kursów doskonalących. Ponieważ rodzice byli nie tylko pasjonatami wiedzy, ale też uważali, że tą wiedzą należy nieustannie obdarowywać innych, to czwórka ich dzieci była nieustannie nauczana. Priorytetem wychowawczym było wpojenie dzieciom zasad patriotyzmu i szacunek dla historii kraju. Równocześnie już od kołyski towarzyszyło im nie tylko czytanie literatury pięknej i aktorskie, pełne ekspresji recytacje Basi, ale też poznawanie w codziennych czynnościach i w zabawach  praw fizyki. Doskonale wiedziały już w wieku przedszkolnym, że kąt odbicia jest równy kątowi padania oraz że w wyniku odbicia zmienia się kierunek rozchodzenia się fali, ale nie zmienia się jej długość Prawo rozchodzenia się fal poznawały każdego ranka, podczas ulubionej zabawy ze swoim tatą, kiedy to ruch wpuszczonego do łóżka ukochanego psa Ciapka należało obserwować na powierzchni kołdry. W codziennej rzeczywistości przemycano im na tyle dużą porcję wiedzy, że nawet podwórkowa zabawa w chowanego wykorzystywała klatkę Faradaya, czyli jedno z podstawowych praw elektrostatyki. Nie można było uznać za znalezionego osobnika, który w takiej klatce się schował, bo był chroniony polem elektrostatycznym. Wystarczyło tylko krzyknąć: klatka Faradaya! Zabawowa nauka zamieniała się w zabawę prawdziwą podczas wakacji, kiedy to dzieciarnia jechała do staroźrebskich dziadków, gdzie mogła robić absolutnie wszystko. Chociaż sam domek był malutki, to podczas wakacji mieszkała w nim gromada rozbrykanych dzieci i zawsze kilkoro dorosłych gości. Zjeżdżały nie tylko dzieci Stanisława, ale też Bogunia z Adasiem (dzieci Zosi), nieraz także Janek przywoził Jurka z Anią, a krótko po śmierci Edka również owdowiała Władzia zjeżdżała tu z Romkiem i małą Elżunią. Na miejscu były też oczywiście dziewczynki Irci: Marysia i Ania. Można było spać na strychu i to tam przede wszystkim szalały młode latorośle. Można też było jeździć rowerem, a nawet konno, bo przecież w Staroźrebach zawsze były konie, można było chodzić po drzewach, objadać się czereśniami, jeździć z dziadkami na targ drabiniastym wozem, karmić kury i świnki, pić mleko „prosto od krowy”, jeść chleb ze śmietaną którą kroiło się nożem, a nawet skarmelizowany cukier prosto z kuchennej rozgrzanej blachy. Można też było chodzić z babcią do (nieistniejącego już przecież) dworu nad (dawny dworski) staw i zbierać z powierzchni wody „rzęsę” dla kaczek. Dorośli wracali do przedwojennych muzycznych zwyczajów, śpiewano więc przy skrzypcach i akordeonie, a do rodzinnej „orkiestry” dołączał również mąż Irci Tadeusz grający na trąbce. Pomimo zmęczenia po ciężkiej fizycznej pracy (wakacje to przecież czas żniw) bawiono się głośno i wesoło. Nie wszystkie zabawy były bezpieczne, ale Ircia i Zosia cały czas pilnowały bacznie dzieciaków, a kiedy trzeba było solidarnie kryły ich wybryki. To był zresztą powód bezgranicznej wręcz wzajemnej miłości i przeświadczenia, że na całym świecie nikt nie może mieć bardziej kochających ciotek. Chociaż przez lata poprawiły się relacje z rodzicami Basi, a jej pozycja najstarszej z sióstr owocowała ciągłą pomocą tym młodszym, to do Człuchowa, a potem już do Bydgoszczy jeżdżono w odwiedziny dużo rzadziej i nigdy nie było tam równie wesoło, jak w maleńkim domku byłej służby folwarcznej.

Czy akcelerator może stanowić hobby?

Chociaż Stanisław z zapałem uczył  innych, to nadal marzył o swoim dalszym kształceniu. Oczywiście uczył się przede wszystkim sam poświęcając na zdobycie wiedzy prawie wszystkie wieczory i tak dla przykładu nauczył się języka angielskiego korzystając jedynie z podręczników i radiowych kursów. Próbował kontynuować profesjonalną edukację na poziomie uniwersyteckim, ale ciągle stawały temu na przeszkodzie problemy natury ekonomicznej, bo przy niewielkiej pensji Basi, to na jego barkach spoczywał główny ciężar utrzymania rodziny. Nie poddawał się jednak i ostatecznie Wydział Matematyki, Fizyki i Chemii (dokładnie Katedra Fizyki Teoretycznej) Uniwersytetu Łódzkiego, mógł się poszczycić jeszcze jednym abiturientem, który dzięki obronie pracy magisterskiej pt „Kwantowa Teoria Plazmy” uzyskał upragniony tytuł magistra fizyki. Jego naukowe ambicje zostały tym samym co prawda tylko częściowo, ale jednak zaspokojone. Dalej więc uczył innych, ale i siebie podejmując kolejny raz wysiłek studiowania co zaowocowało uzyskaniem dyplomu ukończenia studiów podyplomowych na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Dopiero teraz czuł się spełniony, bo przecież wiele lat temu na Politechnice Warszawskiej obiecał jednemu ze swoich profesorów powrót na warszawską uczelnię. Teraz mógł już samodzielnie poświęcić się szczególnie go interesującym zagadnieniom, a zwłaszcza zgłębiać tajniki praw rządzących akceleratorami, czyli urządzeniami służącymi do przyspieszania w próżni cząstek elementarnych lub jonów do prędkości bliskich prędkości światła. Uważał, że to podstawowe narzędzie badawcze fizyki jądrowej ma przed sobą wspaniałą przyszłość, śledził więc w literaturze wszystkie doniesienia o budowie kolejnych takich urządzeń, a działania Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych CERN (akronim CERN pochodzi od pierwotnej nazwy Europejska Rada Badań Jądrowych[1]  z fr. Conseil Européen pour la Recherche Nucléaire) nie miały dla niego tajemnic. Chociaż jego umysł działał na dalekich obrzeżach wielkiej nauki, to już ambicje zgłębiania praw fizyki sprawiały wrażenie posiadania jakiegoś własnego akceleratora. Kiedy w 1957 roku pierwszy skonstruowany w CERN akceleratorsynchrocyklotron przyspieszający cząstki do energii 600 MeV pozwolił po raz pierwszy zaobserwować rozpad pionu na elektronneutrino cieszył się jak dziecko, a samo wydarzenie wielokrotnie wspominał jako jedno z ważniejszych służących światowej nauce.

#

Lata płynęły, dzieci rosły, każde poszło w swoją zawodową stronę i gdyby nie odziedziczone zdolności matematyczno- pedagogiczne młodszej córki, nikt by już nie kontynuował pasji rodziców. Nie było już w tej rodzinie więcej uzdolnionych aktorsko następców, którzy potrafiliby o każdej porze dnia i nocy recytować dowolny fragment „Pana Tadeusza”, nikt nie pochylił się również nad rozpracowaniem funkcjonowania lasera, chociaż trzeba przyznać, że Stanisław bardzo się starał, by poznano zasady działania tej swoistej „spawarki” między innymi ludzkich tkanek. Może to i szkoda, ale ponieważ rodzice mają z reguły dla swoich dzieci ogromne pokłady nie tylko oczekiwań, ale i cierpliwości, to kto tam wie, czy w kolejnych pokoleniach jakiś zabłąkany rodzinny gen geniusza nie da światu wielkiego astronoma lub wielkiej aktorki? Pożyjemy, zobaczymy…..

Alicja Barwicka

GdL 4/2022