Kto zdobywa szczyt?
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
- Opublikowano: sobota, 02.01.2021, 00:48
Beata Niedźwiedzka
Przez lata zdobycie szczytu Mount Everestu czy jakiegokolwiek ośmiotysiecznika wiązało się z konkretnymi umiejętnościami, doskonałą kondycją i odpowiednimi cechami ducha, takimi jak odwaga, wytrwałość itp. Na wyprawę przygotowywało się długo i skrupulatnie, korzystając z doświadczenia himalaistów, którzy dokonali tego wcześniej. Obecnie czasy się zmieniły.
„I ty możesz wejść na szczyt” – krzyczą reklamy firm wspinaczkowych i gwarantują 80% sukces za cenę od 30 tys. dolarów wzwyż. Jest wersja podstawowa, jest wersja droższa z osobistym szerpą i dodatkowymi butlami tlenu oraz all inclusive z dostępem do internetu, dvd i sauny. Znudzeni życiem bogacze ruszyli na szczyt. I tak jednego dnia w maju 2019 utworzyła się tłumna kolejka 320 osób. Perspektywa postawienia na biurku swojego selfie ze szczytu jest tak kusząca, że na wyprawę zgłaszają się ludzie, którzy nigdy nie byli w wysokich górach, a także seniorzy i nastolatki. Cóż że choroba wysokościowa czy ryzyko odmrożonych kończyn, ufamy profesjonalizmowi firm wspinaczkowych i ich sloganom. Bo przecież ci, którzy zostali na Górze (a jest ich ok. 308 i każdego roku ta liczba powiększa się o kilkanaście osób) mieli wyjątkowego pecha.
To kto właściwie zdobywa szczyt? I po co? Osoba pragnąca wrażeń, która wykupiła wycieczkę? której szerpa wniósł bagaż i podstawił tlen? Szerpa, który dźwigał to wszystko dla zarobku? Czy firma wspinaczkowa, zapewniająca wszystko co potrzeba: opłaty, loty, jedzenie, bazy? Dla zysku, ogromnego zysku oczywiście.
Te rozważania przeniosły mi się na moją działkę – medycynę. Gdy stawiałam pierwsze lekarskie kroki, to by leczyć pacjenta, trzeba było znać dobrze fizjologię, patologię, farmakologię i kilka innych pożytecznych działów nauk medycznych. Dostawaliśmy opiekuna-cerbera ordynatora, który raz był mniej, raz bardziej przyjacielski, ale zawsze gdzieś znajdował się starszy kolega, który niczym mistrz himalaizmu wprowadzał nas w tajemnice Góry, czyli medycyny, i pomagał zbierać doświadczenie. Bo o doświadczenie chodziło najbardziej. Sama mam w pamięci tych kilka osób, do których czuję bezgraniczną wdzięczność i podziw za to, co mi dali. A dawali nie tylko wiedzę, ale i swoją przyjaźń – takie poczucie bezpieczeństwa, że mogę o każdej porze zadzwonić i zapytać: „To co ja mam teraz zrobić?” Niektórych nie ma już na tym świecie, ale są w moich wspomnieniach i ta część doświadczenia, którą mi przekazali, została na trwale wbudowana w moje patrzenie na pacjenta, ale też i na życie czy świat. Dziękuję Wam za to!
Obecnie czasy się zmieniły i ludzie zamiast czytać książki, piszą książki. Czy to lepiej? Na pewno inaczej. Co spowodowało takie zmiany? Sama bym chciała wiedzieć. Ale dziś absolwent uniwersytetu medycznego chce jak najszybciej samodzielnie udzielać świadczeń medycznych na najwyższym europejskim poziomie. Nabywa więc EBM i kieruje się nim jak kierowca nawigacją. Nie chce prosić o pomoc starszych kolegów, którzy często są nieuprzejmi i zalatani; boi się ryzykować jakimś błędem lub nie daj Boże sprawą w sądzie i przede wszystkim chce być up to date. Sprawdzone przez badaczy i metaanalizy rady i zalecenia stały się biblią dla młodych lekarzy. Teraz tam się szuka odpowiedzi na swoje rozterki czy pytania. Na starszych kolegów patrzy się podejrzliwie, bo nie śledzą nowinek i zmieniających się wytycznych, a nawet często, o zgrozo!!!! nie znają dobrze angielskiego, a i szukanie w literaturze anglojęzycznej nie idzie im tak dobrze. A poza tym po co prosić i być wdzięcznym? Przecież lepiej wszystko zawdzięczać sobie. Doświadczenie również nie jest w cenie. Bo w razie czego można się powołać na wytyczne; na własne doświadczenie, jak wiadomo, powołać się nie da…
Wyznawcom wszelkiego rodzaju rekomendacji umyka fakt, że te mówią o standardowym pacjencie, o tych około 80%. Reszta zaś pacjentem standardowym być nie chce i tu jego indywidualność i niepowtarzalność wystawia chamsko na próbę nasze starania dobrego leczenia. Dlatego często spotykam kolegów bezradnie rozkładających ręce i mówiących: „Wszystko przecież zrobiłem (wszystko z zaleceń) i nadal nie wiem, dlaczego panią boli lub pan się nie poprawia”.
Oczywiście, nie jestem zwolenniczką wycofania wszystkich rekomendacji i wytycznych. Uważam, ze stanowią cenną pomoc i wskazówkę w pracy z pacjentem. Jednak jest różnica pomiędzy pomocą a przymusem, pomiędzy zaleceniem a zobowiązaniem. I myślę, że obok tego wszystkiego jest miejsce na własne myślenie i własne doświadczenie. Wtedy gdy wszystko znajdzie swoje należyte miejsce, leczenie będzie optymalne dla pacjenta.
Nie umniejszam znaczenia rekomendacji, ani tym bardziej badań naukowych, ale wiem z własnego doświadczenia, że ta dawka wiedzy często jest podlana lobbystycznymi wpływami grup interesu, co jest chociażby wyrażone w cost-effectiveness.
Więc kto zdobywa szczyt? Nie wiem, ale wiem, kto go zdobędzie.
Bo po przeanalizowaniu kosztów może się okazać, że sztuczna inteligencja zrobi to lepiej. Można ją załadować wiedzą w krótkim czasie. Nie potrzebuje urlopu, nie żąda podwyżki, nie je, nie śpi, nie męczy się i nie choruje… Jest bardziej precyzyjna. Nie boi się, bo nie ma uczuć. Jak psychopata widzi tylko cel. Ma TO zrobić i TO zrobi, nawet jeśli przypadkiem pacjent nie przeżyje. Czasami się psuje i wtedy… ale jest przecież cost-effectivess. Po co lekarz-człowiek medycynie? Nie wiem, ale mam nadzieję, że mój zgon stwierdzi lekarz-człowiek.
Beata Niedźwiedzka
GdL 1_2021
Rys. Helena Kowalska