Różne oblicza emigracji,

czyli nie każdy może być emigrantem

Alicja Barwicka

Emigracja jest zjawiskiem tak starym jak ludzkość. Emigrowano od zawsze i nadal temat jest aktualny. Opuszczenie ojczystego kraju czasowo lub na stałe może mieć charakter dobrowolny lub przymusowy, a przyczyny bywają bardzo różne, dominują jednak polityczne, ekonomiczne, religijne lub naukowe. Osoby, które podejmowały decyzję o emigracji, to w zdecydowanej większości jednostki silne psychiczne, odporne na sytuacje stresowe, odważne, zdolne do podejmowania decyzji i konsekwentne w ich realizacji, otwarte na nowe, często nieznane wyzwania. Dzięki takim cechom zasiedlano nieprzyjazne dla człowieka przyrodniczo i klimatycznie tereny, tworzono nowe społeczeństwa. Wielu emigrantów dzięki sile woli, wytrwałości w pokonywaniu przeszkód i determinacji w dążeniu do postawionych sobie celów zapisało się na kartach historii świata.

1565 20Berteli L660

Jak zaczynali prekursorzy?

Niewątpliwie jednym z pierwszych spośród tych najbardziej znanych był Abraham, ojciec narodów wyznających trzy wielkie religie monoteistyczne (judaizm, chrześcijaństwo i islam). Żył w XXI wieku p.n.e. i z pierwotnego miejsca zamieszkania w Ur w południowej Mezopotamii (dzisiejszy Irak) wyruszył do Palestyny. Miasto Ur w starożytności było ważnym portem morskim, położonym w pobliżu ówczesnego ujścia rzeki Eufrat do Zatoki Perskiej. Rodzina Abrahama nie należała do biednych i nie jest wykluczone, że poza wątkiem ściśle religijnym, możliwym powodem podjęcia decyzji o opuszczeniu domu była niespokojna sytuacja polityczna po upadku III dynastii z Ur. Trzeba mieć na uwadze ówczesne realia, gdy emigrujące rodziny przemieszczały się z całym dobytkiem, nic więc dziwnego, że pokonanie pierwszego etapu wędrówki wiodącej wzdłuż Eufratu przez Babilon do Charan zajęło rodzinie szmat czasu. Chociaż Abraham zdążył się już mocno zestarzeć, to kontynuował podróż i drogą okrężną przez Egipt po wielu latach dotarł do celu w ziemi Kanaan.

Basse Mesopotamie DA660

Z biegiem czasu

Z czasem wraz z rozwojem cywilizacji i postępem technicznym ułatwiającym podróżowanie kolejnym pokoleniom emigrantów wędrowało się już nieco lżej, ale nigdy nie była to droga łatwa. Zawieruchy wojenne, zarówno te dotyczące zamierzchłej historii, jak i te nowożytne oraz nieuchronnie związana z nimi bieda kazały w każdej epoce tysiącom ludzi szukać innych, bezpieczniejszych miejsc do życia. Podejmowanie takich działań zawsze było niebezpieczne i wielu przegrywało walkę o przetrwanie. Było jednak o co walczyć i co wygrywać. Jest na to wiele przykładów. Wystarczy prześledzić życiorysy wielu uczonych, ludzi kultury, bankierów czy właścicieli największych firm przemysłowych. Legendy o dorabiających się fortun za oceanem byłych sąsiadach krążyły przez lata w opowieściach wielu europejskich wieśniaków i ubogich robotników. Podsycały wyobraźnię, rozbudzały oczekiwania, ale stanowiły przede wszystkim scenerię do podejmowania trudnych emigracyjnych decyzji przez kolejne pokolenia.

Emigracja po polsku

Polacy nigdy nie należeli do społeczeństw zamożnych, może więc stąd mamy tak bogate doświadczenia emigracyjne. Nawet nie sięgając zbyt daleko w przeszłość, zawsze mieliśmy jakąś falę emigracji. Nadawano im odpowiednie różnicujące nazwy. I tak uczymy dzieci w szkole o przedstawicielach emigracji popowstaniowej, powojennej, emigracji lat 80. i zapewne niedługo program nauczania obejmie wiedzę o życiu i osiągnięciach emigracji nam współczesnej, związanej ze swobodnym przepływem osób w krajach Unii Europejskiej. Dziś, gdy każdy ma paszport i ograniczone jedynie finansami możliwości przemieszczania się po świecie, coraz mniej osób chce pamiętać lata biedy bezpośrednio poprzedzające okres stanu wojennego i jego lata. Filmy Barei dziś już tylko śmieszą, chociaż były „oparte na faktach”. W domowych archiwach przechowujemy jeszcze kartki żywnościowe na cukier, mięso czy wyroby czekoladopodobne. Nie wszyscy chcieli żyć w takich realiach. Niektórzy może by i chcieli, ale musieli uciekać z umiłowanej ojczyzny przed rozbudowanym aparatem represji. Emigrantami w tamtym czasie stawali się głównie ludzie młodzi, pełni wiary we własne możliwości. Zasilili gospodarki wielu krajów europejskich, obu Ameryk (chociaż głównie północnej) i Australii. Ich dzieci mają dzisiaj w swoich drugich ojczyznach ugruntowane zawodowe i społeczne pozycje. Tu i ówdzie przyjmują do pracy swoich rówieśników, byłych kolegów z polskich piaskownic, żłobków i przedszkoli, którzy ruszyli za „unijnym chlebem” z kolejną już falą emigrantów. Początki bywały i nadal są trudne, ale zwykle po uspokojeniu się sytuacji rodzinno-mieszkaniowej i zawodowej, kiedy stabilne dochody wynikające z zatrudnienia są dodatkowo wzmacniane świadczeniami socjalnymi, mało który polski emigrant chce wracać do kraju. W niektórych krajach fala tej nowej i najnowszej aktywnej i przedsiębiorczej polskiej emigracji trafia na starą powojenną, raczej gorzej wykształconą, rozgoryczoną, z dość subiektywnym i nieraz trochę wypaczonym przez lata izolacji połączonej z nostalgią obrazem Polski. Na styku powstają konflikty, ale przecież gdzie ich nie ma?

12czteroswanggdl 8 2016660

Na emigracji może się przydać język obcy

Konflikty są jak wiadomo charakterystyczną cechą Polaków. Słynne trzy odrębne zdania w jednej sprawie wygłoszone przez dwóch Polaków mogą ilustrować naszą codzienność. Dobrze, jeśli za granicą są przynajmniej wygłoszone poprawnie i zrozumiale. Wszyscy wiemy, że ciągle są na świecie enklawy wielkich miast zamieszkane przez polskich emigrantów, posługujących się praktycznie wyłącznie językiem ojczystym. Pewnie z początku czuli się z tym źle, nie zawsze byli jednak w stanie (głównie z przyczyn ekonomicznych) korzystać z kursów językowych. Priorytetem było utrzymanie rodziny. Z czasem ci ludzie przywykli do swojego losu i nie zamierzali już nic w nim zmieniać. Nieznajomość języka kraju, w którym się mieszka, uniemożliwia oczywiście rozwój zawodowy i społeczny, ale ta grupa emigrantów na tyle dotkliwie się o tym przekonała, że w trosce o los swoich dzieci starała się przynajmniej im zapewnić właściwe przygotowanie językowe i jak najlepsze wykształcenie. Kolejne pokolenia powojenne uczyły się w polskich szkołach języków obcych, ale mimo to nie potrafiliśmy z tej wiedzy korzystać w praktyce. Owszem wszyscy „przerabialiśmy” kolejne pozycje książkowe i zaliczaliśmy kolejne poziomy wiedzy teoretycznej. Odrabialiśmy zadane do domu ćwiczenia, ale w zetknięciu z żywym językiem szło nam gorzej niż źle. Dla emigrantów drugiej połowy XX wieku było to dodatkowym źródłem stresu. Dzisiejsza krajowa edukacja lingwistyczna ma się dobrze. Nastolatki nie boją się już konwersacji w języku obcym, a przedszkolaki oglądają bajki w językowym oryginale. Strach pozostał jeszcze tylko u tych najstarszych, przywykłych do restrykcyjnego pilnowania reguł gramatycznych, przez co nie są często w stanie wydusić z siebie najprostszego zdania.

13czteroswanggdl 8 2016660

Starajmy się, byle efektywnie…

Liczba aktualnych polskich emigrantów rośnie. Nie zachęcają do powrotu inicjatywy służące poprawie wskaźników demograficznych, chociaż np. program 500+ cieszy się w kraju ogromną popularnością. W polskich miastach ławeczki w parkach i na skwerkach zajmują głównie seniorzy, a na coraz piękniejszych placach zabaw dla najmłodszych nie ma tłoku. Toczy się walka o odwrócenie niekorzystnych tendencji demograficznych. Chcielibyśmy, by Polaków było więcej i dotyczy to zarówno terenu Polski, jak i emigracji. Wielu naszych rodaków dokłada wszelkich starań, by polskie dzieci rosnące na emigracji pamiętały o swoich korzeniach, by kultywowały język, kulturę i polską tradycję. Nie jest to łatwe. Młodzi rodzice – emigranci nie mają zazwyczaj na miejscu pomocnej rodziny, mają za to świadomość dbania o zatrudnienie, więc szacunek dla wykonywanych zadań i odpowiedzialność nie pozwalają im urywać się z pracy na dodatkowe zajęcia patriotyczne z własnymi pociechami. Dlatego dla wielu polskich emigracyjnych rodzin ta szczególna praca zostaje przeniesiona na weekendy. Dobrze, jeśli dzieci chcą w tej aktywności brać udział. Nie zawsze tak jest i zdarza się, że brak akceptacji dla nauki ojczystego języka rodziców i dziadków wynika np. z presji szkolnej grupy rówieśniczej. Dzieciom często zależy przede wszystkim na opinii rówieśników, a ta niekoniecznie jest jednakowo pozytywna dla urodzonego w danym kraju i emigranta. Zwykle rodzice bardzo się starają, by słowo Polska i Polak wywoływało u ich dzieci poczucie dumy, ale różnie z tym bywa… To trudna sprawa i nie wszyscy starający się osiągają zadowalające wyniki. Dziś dla każdego z nas słowo Polska jest prostym kluczem, ale dla naszych krajowych przodków nie było to wcale tak oczywiste.

14czteroswanggdl 8 2016660

Czy my wiemy, skąd wiejemy?

Nasi sąsiedzi wobec mieszkańców monarchii pierwszych Piastów używali najczęściej pojęć Słowianie, Goci, Wandale. Określenie Polacy, obejmujące cały naród, czyli poddanych jednego króla bez względu na prawdziwą narodowość jednostek, pojawiło się znacznie później. Słowa Polska nie ma co szukać w najstarszych europejskich zapiskach informujących o mieszkańcach ziem między Odrą a Bugiem. Jego autorami jest dwóch cudzoziemskich duchownych, przy czym żaden z nich nie był Słowianinem. Po raz pierwszy to określenie (dokładnie przymiotnik „polski”) pojawiło się po blisko czterdziestu latach od chrztu Mieszka I. Autorem był Jan Kanapariusz, opat klasztoru świętych Bonifacego i Aleksego w Rzymie, który w dziele Świętego Wojciecha Żywot I napisanym w latach 1000-1002 opisuje walki dwóch potężnych rodów czeskich. Jeden z bohaterów tej opowieści, Sobiesław Sławnikowic miał służyć u Boleslau Polonorum duce (Bolesława, księcia polskiego) jako dowódca jednej z jego drużyn. Nie wiadomo, czy sam książę Bolesław wiedział, że jest Polakiem, skoro w różnych zapiskach kronikarskich z tego okresu występował jako władca Słowian. Wspomniany rzymski opat, który był po prostu kronikarzem, nie przypuszczał zapewne, że wymyślone przez niego określenie zrobi taką karierę. Wywiązywał się rzetelnie ze swoich dziennikarskich obowiązków i zapisywał najważniejsze ówczesne wydarzenia. Miał o czym pisać, bo czasy były ciekawe i na arenie międzynarodowej wiele się działo. Wszystko zaczęło się od walki o szczątki św. Wojciecha. Mieszko I niedawno przyjął chrzest, więc ciało pierwszego świętego (notabene przecież Czecha, nie Polaka) powinno według ówczesnych zwyczajów spocząć w Rzymie. Przyjechał więc do Gniezna w 1000 roku cesarz Otto III, który prawdopodobnie uważał, że do relikwii ma większe prawo niż jego słowiański sąsiad, mający przecież znacznie niższą międzynarodową pozycję. Bolesław Chrobry był jednak sprytny i dzięki skutecznym zabiegom, obejmującym między innymi sowite podarunki dla całej cesarskiej świty, udało się pozostawić ciało męczennika w kraju. Cesarz musiał się zadowolić jedynie ramieniem świętego, które zresztą uroczyście przekazał rzymskiemu klasztorowi.

Informację o nazwie, jaką naszemu krajowi nadał Jan Kanapariusz, przywiózł na (jeszcze książęcy) dwór Bolesława Chrobrego inny duchowny, biskup Brunon z Kwerfurtu. Uważał, że jednolita nazwa tworzącego się państwa jest konieczna i namawiał władcę do jej upowszechnienia, a w szczególności do stosowania na monetach, pieczęciach i państwowych dokumentach. Wszystkie te inicjatywy miały oczywiście ograniczony zasięg i pierwsze wzmianki o wyraźnie nazwanym państwie polskim pojawiły się w zagranicznych kronikach blisko 20 lat później. Skoro już na mapie Europy powstało nowe królestwo, musiało przecież mieć jakąś nazwę. Nie można było go nazwać królestwem Słowian, bo było to pojęcie zbyt szerokie. Skorzystano więc z pracy dwóch duchownych, z których jeden nazwę wymyślił, a drugi robił wszystko, by ją upowszechnić. Łacińskie słowo Polonia pojawiło się dopiero do określenia państwa Mieszka II, ale dla najbliższych sąsiadów jeszcze przez długie lata byliśmy krajem, który określano nazwami odplemiennymi (Wiślanie, Goplanie, Lędzianie, Polanie czy Lachowie). Chociaż mamy wiek XXI, to nie dla wszystkich jesteśmy Polską i tak u Litwinów nazywamy się Lenkija, a u Węgrów – Lengyelország.

15czteroswanggdl 8 2016660

Emigracja po lekarsku

Ostatnie fale polskiej emigracji to już nie uciekinierzy wojenni i powojenni, to grupa osób aktywnych zawodowo, najczęściej dobrze wykształconych, znających język kraju docelowego albo przynajmniej mocno zmotywowana, by się go w szybkim czasie nauczyć. Lekarze stanowią tu znaczącą liczbę. Wybór takiej drogi życiowej jest wyraźnie widoczny u studentów ostatnich lat studiów medycznych. Ci spośród nich, którzy wybierają się do kraju wymagającego nostryfikacji dyplomu, pieczołowicie zbierają pytania z ostatnich lat takiego egzaminu, by później już w języku kraju docelowego móc się z nim zmierzyć. Na szczęście ludzie niezależnie od miejsca zamieszkania chorują tak samo lub przynajmniej podobnie, więc wiedza włożona do głów najpierw po polsku, a potem w języku wybranego kraju okazuje się zawsze solidną bazą do praktycznego wykonywania zawodu. Alternatywą jest podjęcie studiów medycznych w kraju, w którym chciałoby się potem praktykować, a takie możliwości oferują dzisiaj cudzoziemcom liczne, w tym również te najbardziej prestiżowe uczelnie europejskie.

smiglooo400

W jeszcze innej sytuacji są lekarze, którzy decyzję o udaniu się na emigrację podejmowali już po dłuższym lub krótszym okresie praktykowania w Polsce. Tu początki też nie są łatwe, ale przynajmniej zdobyte w kraju doświadczenie zawodowe przy często znacznie uboższych możliwościach diagnostycznych pozwala czuć się pewniej i szybciej przystosować do obowiązujących w danym kraju procedur. Mówi się, że „do dobrego łatwiej się przyzwyczaić”. To prawda, a kiedy już raz zasmakujemy w możliwości zastosowania lepszych, bardziej precyzyjnych, a tym samym bardziej efektywnych metod diagnostycznych i leczniczych, nie będziemy już chcieli z nich rezygnować. Każdy lekarz wie, jaka to różnica i z jaką satysfakcją z wykonywania zawodu takie możliwości się łączą. Wszyscy chcemy, by nasza praca była szanowana i doceniana, ale też wielu, zwłaszcza najmłodszych kolegów nie liczy już na poprawę swojego statusu zawodowego w kraju. Nie chcą pracować pod pręgierzem grożących im nieustannie kar, przy niejasnych przepisach prawa pozwalających na obwinienie lekarza za rozmaite niedociągnięcia organizacyjne obowiązującego systemu opieki zdrowotnej. Emigrują, a po latach rzadko kiedy do kraju wracają. Pomagają chorym, a jakże, ale już raczej innych narodowości. To nie jest w porządku, bo nasz wspaniały system mimo otwartej Europy jakoś nie jest zachętą dla kolegów z tych niby uboższych krajów i cudzoziemców chętnych do leczenia Polaków wcale na horyzoncie nie widać…

Droga nie dla każdego

Emigracja, choć zawsze istniała, nie jest dla wszystkich. Dotyczy to także lekarzy. Kiedy (pomijając aspekt szczególnych sytuacji zdrowotnych czy politycznych) padnie pytanie, dlaczego z przyczyn ekonomicznych nie opuszczamy kraju i rodziny, należy je chyba odwrócić i zastanowić się, dlaczego akurat mielibyśmy to zrobić? Mamy prawo zostać u siebie, dbać o swoich (niekoniecznie zawsze przyjaznych nam) pacjentów, posyłać dzieci do polskich szkół, a dumę narodową budować u nich na własnych śmieciach, w otoczeniu polskich rodzin i przy śpiewaniu polskich kolęd. Podczas wakacji możemy im pokazywać piękno własnego kraju, a dbając o edukację uwzględniającą naukę języków obcych, możemy też próbować pokazywać już bez kompleksów lingwistycznych dalsze i bliższe kraje z całym bogactwem innych kultur. Będzie wtedy co porównywać i wcale nie jest powiedziane, że lepiej być emigrantem. Doświadczenia tułającej się po świecie Calineczki z baśni Jana Christiana Andersena niezbicie dowodzą, że miała rację mówiąc, że „najlepiej jest tu być, a tam bywać”.

16czteroswanggdl 8 2016660

Alicja Barwicka
okulistka nieemigrująca

Fotografie Krystyna Knypl, Mieczysław Knypl

GdL 8_2016