W co się ubierać w XXI wieku?

„Dress code” w medycynie, część 2

agnieszka tan 27GdL660

Agnieszka Tan

W każdej epoce młode pokolenie pragnie zmian i nabiera kompetencji do zakwestionowania status quo. Rynek pracy jest zdominowany przez młodych ludzi, nic więc dziwnego, że pracodawcy mają twardy orzech do zgryzienia, aby dostosować wieloletnie tradycje, w tym zasady „dress code” do obecnej mody. Zarówno publiczne, jak i prywatne korporacje działające w biznesie, finansach i technice odchodzą od formalnego wizerunku na rzecz coraz swobodniejszego „dress codu”. A czy lekarze są gotowi na to, by porzucić ściśle i od wielu lat określone wytyczne na rzecz nieskończonych permutacji modowych?

W młodości siła

Współcześni studenci medycyny potrzebują rzeczowych instrukcji, klarownych oczekiwań i konstruktywnej informacji zwrotnej. Restrykcyjne reguły „dress codu”, zwłaszcza w czasach ideologii gender, mogą powodować zamieszanie i ograniczenia, które zagrażają wydajności i ogólnemu dobrostanowi jednostki. Wiele zasad ubioru podkreśla tradycyjny układ binarny związany z płcią, do którego kolejne pokolenia albo się nie dostosowują, albo czując się niekomfortowo, rzucają wyzwanie innym. Coraz silniejsza jest wymowa „ME To movement”, dlatego mało prawdopodobne, aby na przykład lekarz czy wykładowca płci męskiej zwrócił uwagę studentce medycyny, że jej strój jest nieodpowiedni. Pragnienie wolności wyboru i poczucie osobistej ekspresji jest siłą nowego pokolenia. Mówienie przez starszyznę, że „zawsze tak było” jest już nie do przyjęcia.

Porzucenie tradycyjnego modelu myślenia przyniosło społeczeństwu wiele korzyści, przyczyniając się do postępu cywilizacji. Doskonałym przykładem jest integracja innowacji technicznych, takich jak tablety, smartfony czy laptopy z praktyką medyczną. Ponadto medycyna stała się mniej paternalistyczna, a relacje pacjent-lekarz uległy zmianie. Ci, którzy sprzeciwiają się zmianom ubioru, mogą argumentować, że surowy, tradycyjny wizerunek lekarza ubranego w biały fartuch jest kluczowy w relacji pacjent-lekarz. Podczas gdy ci, którzy są otwarci na zmianę „dress codu”, często uznają potrzebę postrzegania lekarza jako kolegę. Dlatego praca nad nowelizacją „dress codu” powinna uwzględnić kwestie nie tylko profesjonalizmu, ale również ekspresji osobistej, tożsamości płciowej i status quo. Osobiste wybory dotyczące ubioru powinny, owszem, być zgodne z indywidualnymi przekonaniami, ale również powinny być wyważone, kreujące poczucie bezpieczeństwa dla szukających porady pacjentów. Zamiast zadawać sobie pytanie: „czy mogę sobie pozwolić na taki wizerunek?”, spróbujmy: „czy taki wizerunek przedstawia pożądany przeze mnie inteligentny i godny zaufania obraz?”.

Ciemna strona mody

Coraz częściej słyszy się, że moda niszczy planetę. Czy w takim razie nie powinniśmy się skupić na opracowaniu „dress codu” uwzględniającego wymogi ekologiczne i higienę środowiska pracy? Przemysł odzieżowy jest jednym z największych trucicieli naszej planety. Rozpanoszyło się zamiłowanie do „szybkiej mody”, oby tylko było taniej i bardziej stylowo, co przyczynia się do opłakanego stanu środowiska naturalnego. W niektórych zakątkach świata, takich jak na przykład Indie, rzeki są zanieczyszczone koktajlami chemikaliów pochodzących z farbiarni tekstyliów. Kolejna sprawa to gazy cieplarniane. W 2015 roku produkcja ubrań odpowiedzialna była za emisję do atmosfery 1715 mld ton CO2. Do wytworzenia jednego bawełnianego T-shirta (notabene ważącego 250 g) potrzeba 2,5 tysiąca litrów wody. Jedna para bawełnianych spodni oznacza zużycie przy ich produkcji 2800-4900 litrów wody. To tak jakby odkręcić kran łazienkowy na pięć i pół godziny. Według raportu Unii Europejskiej do produkcji bawełny w sumie używa się około 1900 różnych środków chemicznych – pestycydów, barwników, substancji zmiękczających itd.

W odróżnieniu od bawełny, sztuczne tkaniny, takie jak nylon, akryl czy poliestry uwalniają wiele tysięcy mikroskopijnych plastikowych włókien, które po wypraniu odzieży trafiają do rzek, mórz i oceanów, trując ryby i skorupiaki, a w konsekwencji nas samych. W 2015 roku film dokumentalny True cost przedstawił szokujące oblicze przemysłu tekstylnego: cuchnące ściekami rzeki, gigantyczne wysypiska śmieci emitujące metan, dymiące fabryki – wszystkie odpowiedzialne za kryzys klimatyczny. Nie wspominając o etyce pracy i warunkach, w jakich odbywa się produkcja tekstyliów na skalę globalną.

Moda zmienia się w szybkim tempie, niezależnym od pór roku, dlatego wprowadzony przez H&M pomysł tzw. disposable fashion stał się hitem. Zakładamy ubrania niskiej jakości raz lub dwa, a potem wyrzucamy je do kosza. Dzięki tanim dostawcom, takim jak Chiny, możemy kupować więcej. Statystyki pokazują, że przeciętny Polak kupuje nową odzież przynajmniej raz w tygodniu. Największymi „fashionistami” w skali Unii Europejskiej są mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii, kupujący ponad 26 kilogramów ubrań rocznie. Dla porównania – Szwedzi tylko 12 kg. Jesteśmy uzależnieni od mody, dlatego aby nie zalało nas tsunami odpadów, wprowadzono recykling. Niestety, jest to dość drogi biznes i dlatego kraje unijne różnią się drastycznie jeśli chodzi o system zbiórki niechcianych ubrań. Nadzieją na zmniejszenie szkodliwości mody są nowe metody np. barwienia ubrań (holenderska firma DyeCoo używa CO2 zamiast wody, zmniejszając tym samym ilość toksycznych odpadów) czy technologie nowych, „eco-friendly” materiałów, jak na przykład lyocelu (pozyskiwanego z biodegradowalnej celulozy drzewnej), ingeo z kukurydzy, pinateksu z liści ananasa. Kolejnym wynalazkiem są materiały, coś w rodzaju jedwabiu, pozyskiwane z białek niektórych pająków, a potem modyfikowane genetycznie przez pałeczki Escherichii coli. Ale po co to wszystko, skoro najlepszym rozwiązaniem w walce z kryzysem klimatycznym jest kupowanie mniejszej ilości ubrań?

 Piszę o tym, bo może właśnie wprowadzenie sztywnych zasad „dress codu” w jakiejś mierze przyczyni się do zahamowania globalnego ocieplenia. Podążając tropem geoinżynieryjnych rozwiązań, możemy w dużym stopniu wpłynąć na odbudowę ekosystemów leśnych, ograniczyć nasilenie nieprzewidywalnych zjawisk pogodowych, przesuwanie stref klimatycznych, wpływając tym samym na ograniczenie migracji, a co za tym idzie – na rozprzestrzenianie się chorób zakaźnych. Tak więc nie wiadomo, czy „dress code” to taki „boondoggle” – czytaj: bezsensowny pomysł!!!

Jak to wygląda w mojej praktyce?

agnieszka tan232GdL400

Mój prywatny „dress code” zmienił się wielokrotnie na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Zmieniło się również moje podejście do tego, jaki powinien być wizerunek lekarza. Jest to efekt ewolucji moich poglądów na temat mody, emigracja i jakby nie było, praca w dość specyficznym środowisku lekarskim. Ale o tym za chwilę.

Ostatni raz nosiłam biały fartuch na studenckich zajęciach dydaktycznych w Katowicach. Do dziś pamiętam wybór mojego pierwszego fartucha. Miał być za kolano, bielutki, smukły i zgrabny. W jednym fartuchu przechodziłam 6 lat studiów. Potem zdecydowałam się na emigrację.

Dostałam się na dwuletni staż w Wielkiej Brytanii. Już na wstępie w okresie tzw. shadowingu wiedziałam, że raz na zawsze będę musiała porzucić biały fartuszek. Ubrań w walizce miałam tyle, na ile było mnie stać. Tak w ogóle, to nawet nie przeczytałam „dress code guidelines”. Interesowała mnie moda, ale taka, z którą czułam się dobrze, wygodnie i atrakcyjnie. Pierwsze miesiące pracy były dość stresujące, więc raczej nie przywiązywałam zbytniej uwagi do ubioru. Na dyżurze biegałam z Oxford handbook i tak naprawdę liczyło się tylko to, żeby pacjent przeżył.

Dopiero po kilkumiesięcznej adaptacji zaczęłam spostrzegać, w jaki sposób młodzi lekarze i lekarki pochodzący z różnych krajów świata i kultur prezentują swoją tożsamość. Byłam otoczona Hinduskami w chustach na głowie, muzułmankami w hidżabach, shikami w turbanach na głowie, Chińczykami w spodniach w kant, Afrykańczykami z włosami w stylu „cornrows”, no i oczywiście rodowitymi Brytyjczykami.

Oprócz medycyny było też zwykłe normalne życie, zakupy, imprezy, kino, wypady w góry. Mój światopogląd zmienił się o 360 stopni. Wcześniej moimi ulubionymi kolorami były granatowy i czarny, a z ubrań – spodnie i workowate topy. Teraz zaczęłam interesować się modą, dogłębnie analizować typ swojej sylwetki, kolor oczu, karnację. Projektanci z Net-a-porter nie byli mi obcy.

Przechodziłam odrodzenie. Za pierwsze zarobione pieniądze, będąc w Polsce na wakacjach, wykupiłam chyba pół sklepu Reserved i Zary. Wiedziałam, że ma być schludnie, z podwiniętymi rękawami – taki „dress code” zapamiętałam ze szpitala. Kupiłam kilka zestawów ubrań, tak żeby nie musieć często prać. Czy ten pomysł się sprawdził? Niecałkowicie, ponieważ ciągle miałam wrażenie, że ubrania, które noszę, są full of bugs. Obsesyjnie prałam i prasowałam wszystkie części garderoby. Na nocne dyżury chodziłam na blok operacyjny, żeby pożyczyć popularne scrubsy. I tak pracowałam przez prawie 7 lat, aż do ukończenia specjalizacji z chorób wewnętrznych.

Z czasem mój styl ewoluował. Zaczęłam się interesować stylem boho-chic. Sprowadzałam rzeczy ze Stanów Zjednoczonych. Mój wizerunek zmienił się diametralnie. Wtedy też porzuciłam szpital na rzecz nauki. Dostałam się na podyplomowe studia masters degree z hematopatologii. Miałam pełną swobodę w kształtowaniu swojego wizerunku. Bez ograniczeń stworzyłam mój własny image, który nadal staram się pielęgnować. Postawiłam na indywidualność, lubię rzeczy nietypowe, kolorystycznie odstające od reszty. Mam dość dużą kolekcję rajstop w różnych odcieniach, kolorach i wzorach. Powróciłam do sukienek i spódnic, by podkreślić swoją kobiecość. Do tego dobrze dobrana biżuteria, łagodnie wyrazisty makijaż i jestem gotowa do wyjścia.

Od lat śledzę i czytam ulubione blogi: Frugality freelancerki modowej Alex Stedman, jak również Makelifeeasier Katarzyny Tusk. Znalazłam tam wiele ciekawych wskazówek na temat mody i kosmetyków. Odkąd w mediach pojawił się temat szkodliwości tworzyw sztucznych dla naszego środowiska, coraz częściej skłaniam się ku tzw. sustainable fashion – filozofii zrównoważonego designu popieranego przez enwironmentalizm. Moje modowe wybory stały się bardziej eko-świadome. Staram się dbać o własny wizerunek poprzez regularne ćwiczenia, zdrowe odżywianie i ostatnio nawet medytacje. Więcej czasu przeznaczam na pielęgnację cery, paznokci i ciała. Od dłuższego czasu współpracuję z polską wizażystką i podologiem Andżeliką Kurek, dzięki której odkryłam, jak ważne jest dbanie o stopy zmęczone po ciężkim dyżurze czy długim dniu pracy, a także jak podkreślić rysy twarzy makijażem. To właśnie Andżelika @Amakeuproom przekonała mnie do ostrzejszego makijażu, ona sama zresztą pracowała nad projektami w Norwich School of Art, dla BBC, jak i przy organizacji konkursu Miss Polonia. Z czasem zauważyłam, że to jak czuję się we własnej skórze odzwierciedla moje relacje nie tylko z bliskimi, ale także z otoczeniem i przede wszystkim z moimi pacjentami w przychodni. Kreowanie własnego „ja” zajęło mi dobrych parę lat. Lubię siebie i w pełni akceptuję, więc dlaczego miałabym być zaszufladkowana w narzucony „dress code”?

agnieszka tan 233GdL400

Nowa praca i „dress code” jaki lubię

agnieszka tan 26GdL400

Od niepamiętnych czasów interesowała mnie wenerologia z seksuologią. Dlatego postanowiłam ubiegać się o podspecjalizację z tzw. genitourinary medicine – to mniej więcej połączenie wenerologii i medycyny HIV z elementami ginekologii, dermatologii i seksuologii. Podjęłam pracę w jednej z większych w rejonie przychodni zdrowia seksualnego zajmującej się diagnostyką i leczeniem chorób wenerycznych, w tym zakażeń wirusem HIV, antykoncepcją, psychologią seksualną, no i oczywiście edukacją i promocją zdrowego i bezpiecznego seksu.

Przyjmujemy rożnych pacjentów, gejów, lesbijki, transseksualistów, gwiazdy porno, ofiary gwałtów, przestępców seksualnych, ekshibicjonistów, kobiety i mężczyzn świadczących płatne usługi seksualne, jak i pacjentów z zaburzeniami natury psychoseksualnej, fetyszystów i uzależnionych od seksu. Przychodząc po poradę związaną ze zdrowiem seksualnym, oczekują oni empatii, zrozumienia, otwartości, szczerości i profesjonalizmu. Nasz „dress code” odbiega od standardów ściśle określonych w szpitalu. Wyznajemy zasadę „pacjent-lekarz-teammate”. Pacjent przychodzący po poradę seksualną musi czuć się swobodnie i bez skrępowania opowiadać o swoich problemach. Lekarz ma wyglądać schludnie i profesjonalnie, ale przyjaźnie – nie wzbudzając zażenowania, nadmiernego dystansu czy seksualnego pobudzenia. Wyobraźcie sobie dogmatycznie podchodzącego do spraw seksualnych lekarza w białym fartuchu. Sławetny „white coat syndrome” zbierałby obfite żniwo.

Wracając do „dress codu”, nadal obowiązuje zasada „bare below the elbows”, zakryte buty, skromna biżuteria typu obrączka i kolczyki-wkręty. Ma być bezpiecznie, zdrowo i poufnie.

Pracuję w bardzo „kolorowym” pod względem orientacji seksualnej i jednocześnie tolerancyjnym środowisku medycznym. Kocham swoją pracę i prawdę powiedziawszy, nie wyobrażam sobie innego „dress codu” poza tym, jaki prezentuję codziennie w przychodni. Od pięciu lat ubieram to, co lubię. Mamy nawet pozwolenie na ciemnogranatowe lub czarne dżinsy. W miarę możliwości staram się stosować do zasad „dress codu” w pracy, jednak ekspresja własna zwycięża i dość często odstaję od całej reszty. Cenię sobie jednak wygodę. Jako lekarz mam nielimitowaną 20% zniżkę na buty Skechers. Zdarza mi się ubierać dość ekstrawagancko z wyrazistym makijażem, a kiedy indziej po prostu chcę być bardziej au naturel.

agnieszka tan 27GdL400

Są takie dni w roku, kiedy mamy pozwolenie na śmieszny ubiór, np. na mikołajki wszyscy mają na sobie świąteczne swetry i bluzy. Odkąd noszę własne ubrania, czuję się jak ryba w wodzie, a pacjenci, myślę, traktują mnie równie poważnie jak ja ich. Zapytana kiedyś: czy jest coś, co bym zmieniła, odpowiedziałam: TAK – „dress code” dla pacjentów – całkowity zakaz japonek, wszelkiego rodzaju piżam i innych piżamopodobnych ubrań, ale to już jest temat na osobny artykuł.

Agnieszka Tan
lekarz chorób wewnętrznych*

*Absolwentka Wydziału Lekarskiego Śląskiego Uniwersytetu Medycznego i studiów podyplomowych z hematologii na University of York, w trakcie drugiej specjalizacji z genitourinary medicine (wenerologia, medycyna HIV, choroby narządów płciowych z elementami ginekologii, dermatologii i seksuologii). Członkini Royal College of Physicians.

agnieszkatan23GdL400Pierwsza część artykułu, Kontrowersyjny biały fartuch: https://www.gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wybrane-artykuly/828-kontrowersyjny-bialy-fartuch

GdL 12_2019