Moja wiara w medycynę...

... i powszechne dobro

Aleksandra Zasimowicz

Nie jesteśmy chyba jedynym narodem, w którym wszyscy znają się na edukacji i leczeniu. Przekleństwo „Obyś cudze dzieci uczył” nie wzięło się z niczego. My, rodzice, moglibyśmy bez końca opowiadać o trudnych kontaktach z polską szkołą. Trudnych, bo zbyt często opartych nie na rozmowie z najważniejszymi partnerami w rozwoju dziecka, ale z ludźmi przemawiającymi ex cathedra, butnych, wierzących w to, że lepiej znają nasze dzieci, wygłaszających arbitralne sądy nie tylko o nich (swoich uczniach), ale i o nas. Jednym słowem polskim pedagogom w ogromnej mierze brak kompetencji miękkich, a szczególnie umiejętności interpersonalnych i komunikacyjnych oraz otwarcia na innych, na różnorodność myśli i poglądów, może po prostu zwykłej empatii. Czyż to nie przerażające? Niechby sobie pracowali gdzieś w chłodni, przy komputerze czy obieraniu warzyw, ale nie przy naszych dzieciach! Mają przecież na nie wpływ…
Jestem jednym z polskich nauczycieli, mogę powiedzieć, że dzisiaj każdy z nich skończył studia, często niejedne podyplomowe, czyli kompetencje twarde ma, ale jak widać, to nie wystarcza. Może łatwiej mi o spojrzenie z boku, bo to nie mój pierwotny fach. Ze znajomymi lekarzami śmiejemy się, że nauczyciel to w zasadzie nie zawód, ale jednostka chorobowa i myślę, że do tego momentu wszyscy czytelnicy się ze mną zgadzają. Tutaj jednak chciałabym podzielić się refleksjami matki nie o kontaktach ze szkołą, lecz o relacjach z polską służbą zdrowia.

Dawniej i dziś

Trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek spotkanie towarzyskie, gdzie wcześniej lub później nie zaczęto by rozmawiać o zdrowiu i doświadczeniach z nim związanych. Ta skłonność towarzyszy nam od wieków i trudno się jej dziwić, skoro zdrowie jest jednym z dóbr nie tylko cennych, delikatnych, ale i szczególnie pożądanych. Zazwyczaj są to smutne, a czasem przerażające relacje, i o dziwo częściej słyszy się skargi nie na chorobę, ale na traktowanie podczas niej. Bycie rodzicem w społeczeństwie rozwiniętym oznacza kontakt z medycyną od chwili narodzin. Przechodziłam tę ścieżkę jako młoda matka w czasach PRL-u i myślałam, że patologiczne sytuacje wymuszania na pacjentach deficytowych dóbr, załatwiania leków na ratunek, biegania z duszącymi się maluchami na zatłoczone izby przyjęć, gdzie natychmiast zabierano dzieci i nikt nie wpuszczał rodziców na oddział, odeszły wraz z całą epoką. Pamiętam, że sama będąc tuż po studiach, z dużą świadomością jak niewiele wiem, jak dużo muszę się jeszcze nauczyć, pojąć nie mogłam, jak lekarze potrafią traktować siebie jak półbogów, a rozmówcę jak przygłupa. Wtedy nie wiedziałam, że drugim miejscem, gdzie doznam takiego traktowania, będą szkoły moich dzieci. Czasy się na szczęście zmieniły i wierzyłam, że będzie lepiej. Wszyscy znamy truizmy, że najtrudniej zmienić człowieka i pewnie dlatego, kiedy już w tak zwanej nowej rzeczywistości przyszło mi wejść na teren medyczny, tym razem jako córka chorego, nie straciłam wiary w dobro. Siedziałam przy łóżku ojca, który był przyłączony do monitora, gdy nagle zaczął szaleć odczyt elektrokardiogramu. Na sali nie było nikogo z personelu, tata był przytomny. Pobiegłam zaalarmować pielęgniarkę, ale jej nie znalazłam. Zapukałam do pokoju lekarza dyżurnego. Oglądał telewizję. Przekazałam informację o niepokojącym mnie zdarzeniu. Tak się facet wkurzył, że najpierw powiedział coś o moim wątpliwym intelekcie, po czym poszedł na salę i najzwyczajniej odłączył choremu monitor. Pacjent był wyrozumiałym fizykiem, usprawiedliwiał mi potem skandaliczne zachowanie lekarza jego przemęczeniem. Może jednak kogoś drapało sumienie, bo gdy przyszło do wydania aktu zgonu, zażądano ode mnie podpisania oświadczenia, że nie zgłaszam zastrzeżeń do leczenia…

Optymizm

Mam taką maksymę „Przygotuj się na to, że życie cię zaskoczy” i może dlatego jestem wiecznym optymistą i wierzę, że kiedyś będzie dobrze. Okres chorób dzieci i rodziców się zmniejszył, wśród moich przyjaciół było kilku lekarzy, wspaniałych, otwartych ludzi, stale się dokształcających i pełnych pasji. Zaczęłam pracować w oświacie i nieraz zastanawialiśmy się, co w obu tych profesjach tak niszczy zdrowe relacje z ludźmi. Kiedy dochodziliśmy do sentencji: pacjenci są roszczeniowi, bezkrytyczni, wiedzę czerpią z forów internetowych, a lekarza traktują jak maszynkę do wypisywania recept itp., zapalało mi się czerwone światełko: NIE WSZYSCY! Nauczyciele skarżą się, że rozpaskudzone dzieci nie chcą się uczyć, a ich rodzice, nie mając dla nich czasu, jedyną troskę przejawiają w urządzaniu awantur belfrom. I znów należałoby pamiętać: NIE WSZYSCY!

Kiedy rodziły się moje wnuki, a szczególnie kiedy choroba wymuszała hospitalizację, nie mogłam się nadziwić, jak wspaniałe mają warunki. Nie tylko dobro najwyższe, czyli rodzic całodobowo, to jeszcze wanienka w pokoju. Słuchałam oczywiście jakichś zastrzeżeń, ale nigdy nie traktowałam ich serio.

Jak każdy, kto czasem zdąży wysłuchać wiadomości w radiu czy innych mediach o tym, co się dzieje w kraju, przyswoiłam sobie informację, że w Polsce latami czeka się na specjalistów, że ich nie ma, że strajkują rezydenci, pielęgniarki itd. Mam świadomość, jak niewyobrażalny jest postęp techniczny, o ile większe są możliwości diagnostyczne i o ile więcej pracy musi włożyć współczesny lekarz, by za tą wiedzą nadążyć. Dotyczy to zresztą wielu grup zawodowych. Tajemnicą poliszynela jest, jak źle ten postęp bywa w życiu wykorzystywany. Ludzie drżący przed inwigilacją dobrowolnie i bezmyślnie zaczipowali się swoimi smartfonami. Dla młodych rodziców powstał tzw. projekt „Mama, tata, tablet”, którym grupa zapaleńców usiłuje ratować najmłodszych. W szkołach apeluje się do dzieci, aby były ciut bardziej empatyczne i nie hejtowały swoich rówieśników na Facebooku, szczególnie jak właśnie doprowadziły do samobójstwa kolegę. Ogólnie nawet optymistom bywa ciężko.

Choroba

W myśl okrutnej zasady mojej babci „Choroby się nie szuka, sama zastuka” zapukała i do drzwi naszej rodziny. U mojego syna z powodu dolegliwości ze strony przewodu pokarmowego wykonano gastroskopię, w wyniku której rozpoznano zmianę w obrębie przełyku. Miało to miejsce ponad rok temu. Wdrożono leczenie zachowawcze, które jednak nie przyniosło żadnej poprawy, a dolegliwości narastały. Proces diagnostyczny trwał więc nadal, ale wbrew medialnym przekazom nie dotknęła nas szybka ścieżka. Próbowaliśmy różnych dróg mających na celu przyspieszenie odpowiedzi na pytanie, co choremu dolega, ale bezowocnie. W końcu po roku oczekiwania syn trafił do klinicznego oddziału gastrologii, gdzie wykonano mu rezonans magnetyczny. Na wynik czekaliśmy ponad kolejny miesiąc, mimo że wielokrotnie jeździliśmy do kliniki oddalonej o 120 km, by osobiście dowiedzieć się, dlaczego tak długo to trwa. Oddział strzeżony niczym twierdza, personel solidarnie broni dostępu do lekarzy, a więc i do informacji. Lekarz prowadzący, który aczkolwiek niechętnie ale zechciał zamienić ze mną słowo, nie wierzył mi, że po ponad miesiącu wyniku nie ma. W tzw. międzyczasie dał mi skierowanie do poradni oznaczone jako pilne, szkopuł w tym, że wymagało to podpisu innego lekarza, którego akurat nie było. Trudno mi uwierzyć, że pan doktor o tym nie wiedział. Wreszcie sprawdził, że ja nie fantazjuję, wyniku nie ma i obiecał, że sam dopilnuje sprawy i za tydzień zapadnie decyzja terapeutyczna. Za tydzień wyjechał, a sprawy nikomu nie przekazał. Kiedy kolejny raz jechałam do szpitala dowiedzieć się, co z wynikiem, syn otrzymał wiadomość telefoniczną, że wynik już jest i sprawa nie dotyczy samego przełyku, a zmiana zlokalizowana jest w śródpiersiu. Mogłam więc już wynik odebrać.

Dotarłam na oddział i tak jak poprzednio nie mogłam się dowiedzieć, do kogo mam się zgłosić po wynik. Sekretariat twierdził, że nic nie wiedzą , lekarza nie ma. W pewnym momencie zorientowałam się, że stojąca za mną osoba daje znaki rejestratorce, że to właśnie ta osoba i ten wynik. Odwróciłam się, żeby porozmawiać, ale pani doktor... uciekła. Pracownica medyczna dała mi wynik i odmówiła informacji, gdzie zastanę uciekinierkę. Przeczytałam wynik i skierowanie do przychodni torakochirurgicznej. Nawet nie słyszałam nigdy takiej nazwy. Dotarło do mnie jedynie, że nie ma na skierowaniu cito, a z takim zwykłym skierowaniem na gastrologię czekaliśmy ponad rok. Przeczytałam nazwisko lekarza na pieczątce i postanowiłam jednak z panią doktor porozmawiać. Tylko zdeterminowana matka może wejść przez zamknięte drzwi. Nikt pani doktor nie widział, nikt nie wie, czy w ogóle jeszcze pracuje. Orwellowski świat! Informacji udzieliła mi w końcu jakaś pacjentka. Kiedy wchodziłam do pokoju rezydentów, byłam jeszcze opanowana i chciałam tylko informacji. Pani doktor uciekła w arogancję i przede wszystkim z satysfakcją orzekła, że to nie jej problem. Na pytanie, co mam dalej robić, gdzie się udać, wzruszyła ramionami i odpowiedziała, że nie wie. Wyszła ze mną na korytarz, gdzie już puściły mi nerwy i zapytałam, czy naprawdę nie jest przerażona tym, że przez ponad rok nie potrafią pomóc młodemu człowiekowi? Że rozumiem, że ja mam czekać, ale dlaczego dzieci, dlaczego młodzi rodzice, dlaczego to skierowanie nie jest pilne. Na to pani doktor wzięła ode mnie skierowanie i powiedziała „]No jakoś jednak żyje przez ten rok!”. Czy to jest tylko brak empatii? Na koniec po mojej ripoście, że pacjent na szczęście żyje i pewnie jest w jej wieku, dopisała na skierowaniu „pilne”. Zdradziła mi też wiedzę tajemną, że taka poradnia jest na ul. Płockiej.

Zawsze szanowałam wiedzę i umiejętności innych,  i być może dlatego, że mam umysł ścisły, nigdy nie wpadłam na pomysł, że znam się na medycynie, że mogę pisać wiersze czy malować obrazy. Przeraża mnie natomiast wiedza bez kultury, bez zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Co daje młodej kobiecie to, że jest arogancka i bezrefleksyjna, nie jest przecież przez to mądrzejsza; czy tak boi się tych trudnych informacji, że ucieka przed ich przekazaniem?

Nadzieja

Znam mnóstwo wspaniałych, przyzwoitych ludzi, w tym wielu lekarzy i boleję nad tym, że postawa niektórych rzuca potężny cień na tych normalnych. Czasem warto spojrzeć w lustro i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ja na pewno nie krzywdzę innych swoim zachowaniem? Czego nigdy nie wolno mi zrobić w kontakcie z drugim człowiekiem? Czy zawsze pamiętam, że po drugiej stronie stoi nie tylko człowiek potrzebujący mojej pomocy, ale może po prostu człowiek ode mnie mądrzejszy, bogatszy choćby doświadczeniem, ktoś, kto może być dla mnie szansą, jak każde spotkanie z człowiekiem?

Jestem pełna nadziei, że dalsze leczenie mojego syna będzie nie tylko owocne, ale i naznaczone zdrową relacją lekarz-pacjent.

zasimowicz1200

Aleksandra Zasimowicz

siostra lekarki, nauczyciel dyplomowany informatyki,
trener programu Teach to the Future,
edukator MEN ds. informatyki,
doradca metodyczny ds. informatyki w MSCDN.
Zwolenniczka koncepcji Life Long Learning.
Uwielbia podróże bliższe i dalsze.

GdL 4_2018