Drób w gabinecie...
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
- Kategoria: Wybrane artykuły
- Opublikowano: czwartek, 09.03.2017, 19:46
- Odsłony: 2968
... lekarskim
Krystyna Knypl
Prawdopodobnie nie ma takiej rzeczy, jakiej by nie przyniósł lekarzowi wdzięczny pacjent. Kwiaty, czekoladki, kawa, przetwory domowe, serwetki własnej roboty i takież obrazy, alkohole, z rzadka koperta (której zawartość pozostaje tajemnicą gabinetu lekarskiego). Czasem nie było wiadomo, co i który pacjent sprytnie gdzieś zamaskował.
Przypadek pierwszy
Przed laty pracowałam w przyszpitalnej poradni specjalistycznej, która miała również kontrakt na prowadzenie ćwiczeń ze studentami VI roku. Na kontrolną wizytę przybył pacjent ze wschodnich rubieży. Zbadałam go, wydałam zalecenia i poleciłam studentom zapoznanie się z przebiegiem choroby oraz samodzielne zbadanie. Dodałam, że gdy studenci skończą badanie, pacjent może opuścić poradnię. Sama udałam się na oddział, aby załatwić bieżące sprawy. Gdy wróciłam po półgodzinie, pacjenta już nie było w gabinecie. Studenci zaś oznajmili:
– Pani doktor, już skończyliśmy, pacjent pojechał do domu, ale prosił, aby przekazać pani upominek.
– Jaki upominek? – zapytałam nieco zaniepokojona przekroczeniem uprawnień przez studentów, wszak mieli za zadanie zbadać pacjenta, a nie wcielać się w rolę agencji przyjmującej podarunki od moich pacjentów.
– Stoi w kącie – odrzekli z beztroską charakterystyczną dla młodości.
Spojrzałam i zdrętwiałam. W kącie stała spora paczka, o nieregularnych zarysach, owinięta w gazety. Nie wiem dlaczego, ale wyobraźnia podsunęła mi myśl, że w paczce znajduje się nieoskubany drób większych rozmiarów. No tak, to pewnie jest indyk! – gorączkowałam się – i ja będę musiała go skubać! Zejdę na zawał, zanim pozbawię ptaka piór! W mojej rodzinie od lat krążyła barwna opowieść o tym, jak to moja matka w odległych latach dostała w prezencie żywy drób. – Historia lubi się powtarzać – mruknęłam pod nosem. – Szczęśliwie mój prezent nie biega po gabinecie – pocieszyłam się.
– A co tam jest w środku? – zapytałam.
– Nie wiemy – wyszeptali studenci.
– Panowie, jeżeli w moim imieniu przyjęliście nieoskubany drób, to warunkiem zaliczenia ćwiczeń będzie oskubanie tego ptaka-nieboszczyka.
Ruszyłam na chwiejnych nogach do kąta. Wzięłam paczkę i postawiłam ją na blacie biurka. Powoli odwijałam papier, oczekując wszystkiego najstraszniejszego. Po chwili oczom moim ukazał się dorodny… sękacz przywieziony z Podlasia, słynącego z produkcji tego przysmaku.
Przypadek drugi
Skoro tak się wam spowiadam, bracia i siostry w Hipokratesie, to od razu wyznam, że nie była to jedyna przygoda z drobiem w moja gabinecie…
Również przychodnia przyszpitalna, tyle że pod innym adresem. Tłum pacjentów kłębi się od rana. Około południa wchodzi do gabinetu uboga kobieta z Mazur. Proszę, aby zajęła miejsce, ale ona z nieznanych powodów szybkim krokiem podchodzi do okna, które jest za moimi plecami. Po chwili wraca i siada na krześle. Ten spacer po gabinecie wydaje mi się dziwny, ale jestem już tak skotłowana pacjentami, że nawet nie pytam, po co kobieta podeszła do okna.
Wywiad, badanie, recepty i „następny, proszę”.
Mijają dni, a moim gabinecie zaczyna się roznosić dziwny zapach. Chodzę, obwąchuję i lokalizuję go w przedpokoju gabinetu. Wołam służby techniczne z prośbą o pomoc.
– Może jaki szczur wlazł do rury, zaklinował się i zdechł – orzeka pan z działu technicznego. Mieliśmy już taki przypadek.
Wizja rozpruwania rur lekko mnie osłabia w determinacji oczyszczenia atmosfery. Ustalamy, że poczekamy jeszcze parę dni.
Kolejnego dnia siadam na brzegu kozetki, aby zmienić obuwie zewnętrzne na szpitalne, i tym razem lokalizuję, że zapaszek dociera z okolic okna.
– A to co za licho?
Podchodzę do okna. Całkowicie rozsuwam firanki i zasłony i znajduję na parapecie paczkę. Zaglądam do środka i znajduję tam kurczaka, zdeponowanego przez wdzięczną pacjentkę przed tygodniem.
– Co robić? – rozmyślam gorączkowo. – Siedzieć z kurczakiem cały dzień, wrzucić do kosza na śmieci? Żaden pomysł nie wydaje się dobry. Ponieważ do rozpoczęcia przyjęć mam jeszcze 15 minut, zakładam buty, biorę „wyraz wdzięczności” i szybkim krokiem opuszczam budynek. Podchodzę do pobliskiego przystanku tramwajowego i z miną pokerzystki umieszczam kurczaka w koszu na śmieci. Wracam, z ulgą wietrzę gabinet. Otwieram drzwi i wygłaszam tradycyjną formułkę:
– Proszę, kto z państwa jest pierwszy?
Krystyna Knypl
GdL 2_2013