- Szczegóły
-
Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
-
Kategoria: Wybrane artykuły
-
Opublikowano: poniedziałek, 13.02.2023, 23:45
-
Odsłony: 1862
Joanna Giełzak
Doktor Karol jako młody lekarz dentysta był podekscytowany podróżą na planetę zwaną Dentosferą, bo nigdy aż tak daleko od swego dentystycznego królestwa nie podróżował. Wiele sobie obiecywał po tej międzygalaktycznej podroży, bo w planach miał porównanie zasad współpracy z lekarzami innych specjalizacji. Zaraz po wylądowaniu poczuł się dziwnie, a w powietrzu, które wdychał czuł wiele zapachów i tylko pozornie przypominały mu one zapachy znane z jego praktyki. Mieszały się te przyjemne, jak olejek goździkowy i kamfora, którymi wyleczył ostatnio katar, a które sobie ostatnio tak upodobał, z zapachami niemiłymi, wręcz przykrymi. Po krótkiej drzemce w kapsule antgrawitacyjnej doktor Karol spotkał się z naczelnym lekarzem Dentosfery zwanym Elektronaczelnikiem. Spotkanie rozpoczęło się krótkim powitaniem, by po chwili płynnie przejść do interaktywnej prezentacji. Elektronaczelnik z nieskrywaną dumą prezentował najnowsze zdobycze medycyny Dentosferowskiej, choćby takie jak; pamięciotablet dla lekarzy, który w niezawodny sposób przelewał myśli na dysk, zaraz po tym jak takowa myśl powstawała, interaktywny panel samodiagnozujący pacjentów oraz najnowszy cud techniki - cyberpochłaniacz zmęczenia dla lekarzy, pozwalający w jednakowym czasie pracować i odpoczywać. Jaka piękna ta technika, westchnął Karol i w tym samym czasie usłyszał przeraźliwy dźwięk budzika. Mimo, że bardzo nie chciał, otworzył oczy i resztkom swoich sił uciszył przenikliwy dźwięk budzika. Był piątek, Karol wstał i nieśpiesznie po swojemu, pojechał do pracy, mrucząc pod nosem refren ulubionej piosenki. Podczas długiego dnia pracy, przepełnionym różnymi sytuacjami, wracał do wspomnień związanym ze swoim snem. Próbował znaleźć zastosowanie dla urządzeń, które mu się przyśniły; do pamięciotabletu, panelu samodiagnozującego pacjentów czy cyberpochłaniacza zmęczenia dla lekarzy. Mimo realnych potrzeb nie widział możliwości ich prostego zastosowania. Wspomnienia związane z tym snem wracały czasami i znienacka. Rozmyślał o tym zawsze wtedy, gdy brakowało czasu na odpoczynek i wtedy, gdy emocje w sercu i burza w głowie nie chciały się uspokoić zwykłym porannym bieganiem po lesie. Nigdy później nie przyśnił mu się już podobny sen, ale myślał czasem o tym, jakim byłby lekarzem, gdyby urodził się w innej galaktyce, mając tak wiele nowoczesnego sprzętu.
Gdyby chcieć w jednym zdaniu ująć całą istotę wszystkich lekarskich działań to wydaje się, że przede wszystkim nie szkodzić jest tą najważniejszą i jednocześnie ponadczasową sentencją dla lekarza. To stwierdzenie znajduje zastosowanie zarówno w medycynie ogólnej jak i stomatologii.
Źródło ilustracji: https://pl.wikipedia.org/wiki/Z%C4%99by_cz%C5%82owieka
Stomatologia bowiem uprawiana profesjonalnie nie powinna nigdy ograniczać się jedynie do zębów, powinna uwzględniać wszystkie aspekty i powiązania innych chorób i ich objawów, również tych, a nawet przede wszystkim tych, związanych z zębami.
To przewrotne i trudne jest o tyle, że objawy związane z zębami mogą występować odlegle miejscowo, jak również odwrotnie, objawy chorób ogólnych potrafią w przewrotny sposób zamanifestować się w rejonie zębów. Warto o tym wspomnieć choćby tylko raz, z perspektywy leczenia stomatologicznego. Przykładem może być choćby nadwrażliwość na stopy chromowo-niklowe, za pomocą których możemy wyrównać u pacjenta braki zębowe, wykonując ruchome uzupełnienia protetyczne. Ta nadwrażliwość może dawać objawy odległe, występujące na skórze przedramienia pacjenta, w postaci zaczerwienienia lub podrażnienia skóry, od bransoletki zegarka. Te objawy zaobserwowane podczas krótkiej rozmowy z pacjentem stomatologicznym są często na wagę złota, pozwalają na ustalenie właściwego dla pacjenta planu leczenia i wykluczenia ewentualnych działań niepożądanych, unikając materiałów na które pacjent jest uczulony.
Innym, również bardzo dobrym przykładem na odległe przyczyny chorób związanych z jamą ustną jest stan zapalny dziąseł u kobiet ciężarnych. Gdyby się skupić w drobiazgowy sposób na samym zapaleniu dziąseł u kobiety w ciąży, to przyczyn tego zapalenia nie znajdziemy tam, gdzie się ono manifestuje. Najczęstszą istotą i przyczyną stanu zapalnego dziąseł u kobiet w ciąży są tymczasowe zaburzenia hormonalne. Sam algorytm postępowania i leczenia w tej sytuacji jest dość prosty, jeśli oczywiście zna się przyczynę powstania tych zaburzeń, widocznych na śluzówce jamy ustnej u kobiety w ciąży.
……Po kilku latach pracy, Karol już wiedział co myśleć o historii ze snu, który przydarzył mu się kilkanaście lat temu. To spostrzegawczość, umiłowanie bycia dokładnym i czystość umysłu powodowała u Karola wielką, zawodową frajdę. Żadnego innego uczucia lub stanu nie dało się z tym pomylić. „Primum non nocere” jest istotą bycia lekarzem, aby jednak nie szkodzić, nie możemy się mylić w swoich obserwacjach. Nowoczesność dogonimy zawsze, jeśli tylko umysł i chęci na to pozwolą, natomiast lekarskie oko i ucho ćwiczyć należy bez ustanku, przez godziny, dni i lata zawodowych zmagań. Kto tego nie pojmie, ten nigdy prawdziwej satysfakcji z „bycia lekarzem” nie doświadczy….
Joanna Giełzak
lekarz stomatolog
specjalista protetyki stomatologicznej
GdL 2/2023
- Szczegóły
-
Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
-
Kategoria: Wybrane artykuły
-
Opublikowano: wtorek, 15.11.2022, 03:08
-
Odsłony: 1242
Historycznie ablacje podłoża arytmii rozpoczęły się od leczenia tą metodą częstoskurczów nadkomorowych. Z czasem zastosowanie tej procedury znacząco się zwiększyło. Do niedawna mówiliśmy jeszcze o istotnych ograniczeniach ablacji, dziś jednak zamiast wymieniać rodzaje zaburzeń rytmu serca, które możemy leczyć ablacją, pytamy: których rodzajów zaburzeń rytmu nie możemy leczyć tą metodą? Wysoką skuteczność i bezpieczeństwo tej procedury potwierdzają kolejne aktualizacje wytycznych naukowych a imponujący rozwój technologiczny sprawia, że ta metoda terapii ma przed sobą interesującą przyszłość - mówi prof. dr hab. n. med. Jarosław Kaźmierczak.
Panie Profesorze, ablacja podłoża arytmii, jeden z wiodących tematów XIII Konferencji „W Dobrym Rytmie”, to procedura o stale rosnącej roli w zakresie leczenia różnych rodzajów zaburzeń rytmu. Które arytmie można leczyć za pomocą tej metody, a których nie? Ablacje nie są chyba remedium na wszystkie rodzaje zaburzeń rytmu?
Na wszystkie rzeczywiście nie, natomiast o ile do niedawna mówiliśmy jeszcze o istotnych ograniczeniach ablacji, dziś coraz częściej patrzymy na to zagadnienie odwrotnie, pytając: których rodzajów zaburzeń rytmu serca nie możemy jeszcze leczyć tą metodą? Ale po kolei. W rozwoju historycznym ablacje podłoża arytmii rozpoczęły się od tak zwanych częstoskurczów nadkomorowych. 25-30 lat temu to była najczęstsza arytmia leczona ablacją. W tym czasie za pomocą ablacji leczono tak zwane częstoskurcze węzłowe albo występujące w przebiegu zespołu WPW. Później zaczęto wykonywać ablacje trzepotania przedsionków – także jako pewnego rodzaju częstoskurczu nadkomorowego. W następnej kolejności pojawiły się ablacje częstoskurczów komorowych oraz ablacje migotania przedsionków. W międzyczasie w komorowych zaburzeniach rytmu pojawia się ablacja pobudzeń przedwczesnych komorowych, w szczególności tak zwanych idiopatycznych, z prawej komory, występujących w zdrowym sercu. Późniejsze lata pokazały, że wielu pacjentów ma pobudzenia przedwczesne komorowe występujące w znaczących ilościach - kilka, kilkanaście tysięcy na dobę, nie tylko z prawej komory (to najczęstsza lokalizacja), ale także z różnych miejsc w lewej komorze serca, a także występujących pozasercowo, w płatkach zastawki aortalnej. Takie arytmie także w tej chwili leczy się metodą ablacji. Obecnie w praktyce klinicznej dominują dwa rodzaje ablacji: ablacja RF, w której wykorzystuje się energię ciepła – prąd o częstotliwości radiowej - i krioablacja, w której wykorzystuje się chłodzenie (mrożenie) tkanek. Rozwijane i stosowane są także inne metody, takie jak nietermiczna metoda elektroporacji.
W przypadku jakich rodzajów zaburzeń rytmu serca ablacja nie będzie optymalna?
Sztandarowy przykład to migotanie komór, chociaż i tu w pewnym sensie pośrednio leczymy migotanie komór ablacją. Mianowicie: usuwamy czynnik, który bezpośrednio wyzwala migotanie - bezpośrednio wyzwala je najczęściej pobudzenie przedwczesne komorowe. Jeśli usuniemy pobudzenia przedwczesne komorowe, usuniemy czynnik, który wywołuje migotanie komór. Kolejny obszar, gdzie zaburzenia rytmu bardzo trudno jest leczyć ablacją, to złożone przedsionkowe zaburzenia rytmu, częstoskurcze przedsionkowe - chaotyczne, występujące najczęściej we wrodzonych wadach serca czy u pacjentów, którzy są po operacjach wrodzonych wad serca. Chociaż i w tym przypadku trzeba powiedzieć, że oczywiście terapia ablacją jest tu możliwa i bardzo wiele takich zabiegów się wykonuje, jednak są to zdecydowanie zabiegi najtrudniejsze, ponieważ substrat zaburzeń rytmu jest w wymienionych przypadkach bardzo nieregularny i nieprzewidywalny. Bardzo ważne jest w tych rodzajach zaburzeń rytmu bardzo dokładnie poznanie anatomii serca pacjenta, ponieważ jest ona zmieniona zarówno na skutek samej wady, jak i na skutek korekcji kardiochirurgicznej - w sercu występują dodatkowe cięcia, blizny. Nieraz wstawia się sztuczne nie tylko zastawki, ale także sztuczne fragmenty ściany serca czy sztuczne naczynia. To wszystko ma wpływ na zaburzenia rytmu serca i ich skomplikowanie, specyfikę.
A migotanie przedsionków?
Ablacje napadowego i przetrwałego migotania przedsionków wykonuje się z powodzeniem i wysoką skutecznością. Wyzwaniem jest terapia utrwalonego migotania przedsionków. Jeżeli migotanie przedsionków się już utrwali, przedsionki są bardzo zmienione chorobowo, zwłókniałe. Problemem jest wówczas miarodajna ocena zwłóknień w przedsionku. Najlepiej ocenia je rezonans magnetyczny, ta metoda nie jest jednak szeroko dostępna. Utrwalone migotanie przedsionków to zatem arytmia, która w kontekście ablacji jest również wciąż poza naszym zasięgiem.
Czy rosnąca rola ablacji podłoża arytmii to stały trend?
Tak, na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, szczególnie w migotaniu przedsionków, widzimy stały trend: podnoszenie klasy wskazań ablacji. Pamiętam, kiedy ablacja w migotaniu przedsionków miała wskazanie IIb („można rozważyć”), dziś już „zaleca się” albo „należy rozważyć” tę formę terapii, nawet bez uprzedniego leczenia farmakologicznego. Obecnie, jeśli pacjent ma napad migotania przedsionków albo rozpoznane migotanie przedsionków po raz pierwszy, to u części chorych w takiej sytuacji możemy mówić o ablacji jako leczeniu pierwszego rzutu czyli bez fazy farmakoterapii. To chorzy, u których na przykład szybki rytm w przebiegu migotania przedsionków powoduje pogarszanie funkcji serca i pojawia się u nich tak zwana tachykardiomiopatia. W takiej sytuacji nie trzeba rozważać leczenia farmakologicznego - można od razu kierować chorego na ablację migotania przedsionków.
U jakich jeszcze pacjentów warto rozważyć leczenie metodą ablacji?
Z pewnością u pacjentów z częstoskurczami nadkomorowymi ablacja to obecnie metoda z wyboru. Po pierwszym epizodzie częstoskurczów nadkomorowych powinniśmy już rozważyć ablację, a przy nawrotach arytmii, przy powtarzających się epizodach częstoskurczów nadkomorowych, powinniśmy preferować ablację nad leczenie farmakologiczne. W klasycznym trzepotaniu przedsionków, bardzo opornym na farmakoterapię, i migotaniu przedsionków mamy ablację uwzględnioną w wytycznych w I klasie wskazań („zaleca się”). W pierwszej kolejności powinniśmy podjąć leczenie antyarytmiczne lekami klasy pierwszej i trzeciej. To jest klasa pierwsza wskazań, a jak ktoś ma migotanie przedsionków leczone beta-blokerami, to u takiego pacjenta ablacja jest w klasie IIA („należy rozważyć”). Można się zastanawiać, czym się różni pacjent, który jest leczony lekami klasy pierwszej lub trzeciej od pacjenta leczonego beta-blokerami. Odpowiedź jest prosta: u tych pacjentów, którzy są leczeni beta-blokerami jako opcję terapeutyczną mamy jeszcze w zanadrzu leki klasy pierwszej i trzeciej. Jak zaś u kogoś leki klasy pierwszej i trzeciej okazały się nieskuteczne, jest bardzo mało prawdopodobne, że beta blokery będą skuteczne. Jednym słowem, w drugą stronę mechanizm dodatkowej opcji farmakoterapii już nie zadziała, co potwierdzają wyniki badań. Oczywiście oprócz rodzaju arytmii w procesie kwalifikacji pacjenta bierzemy pod uwagę także jego: wiek, ewentualne inne schorzenia, specyfikę budowy anatomicznej (dostęp do serca). Ogólna chorobowość pacjenta ma znaczenie dla skuteczności ablacji. Zresztą, jak w każdym leczeniu, im pacjent ma więcej chorób, tym zasadniczo efekty leczenia są gorsze. Nie mniej istotne są czynniki związane ze stylem życia: optymalna masa ciała, skuteczne leczenie nadciśnienia i cukrzycy, nieużywanie alkoholu i wyrobów tytoniowych, używek. Już dzięki efektywnym wynikom pracy pacjenta nad tymi obszarami widzimy, że efektywność procedury ablacji jest realnie wyższa.
W procesie podejmowania decyzji o wyborze metody terapii pacjent ma istotny głos?
Z pewnością chory powinien być świadomy wszystkich aspektów różnych rozważanych opcji terapeutycznych i jako lekarze musimy o to zadbać. Oczywiście poza preferencjami pacjenta w doborze metod leczenia musimy brać pod uwagę przede wszystkim obiektywne czynniki kliniczne, w tym na przykład przeciwwskazania do zastosowania każdej rozważanej opcji terapii. Ablacja będzie na przykład preferowana u tych pacjentów, u których leki antyarytmiczne są przeciwwskazane i po prostu nie da się ich zastosować. Innym przykładem są czynniki „życiowe”. Pacjenci, którzy wykonują zawody, gdzie napady arytmii zagrażałyby ich bezpieczeństwu, ale także bezpieczeństwu publicznemu (to na przykład: zawodowi kierowcy, maszyniści, piloci samolotów, przedstawiciele służb mundurowych), muszą być skutecznie leczeni, żeby pozostać aktywnymi zawodowo. W takich grupach pacjentów także możemy rozważyć ablację bez uprzedniego leczenia farmakologicznego.
Jak skuteczna jest obecnie procedura ablacji?
Odpowiadając najkrócej: skuteczność ablacji jest wysoka. Trzeba przy tym zaznaczyć, że skuteczność tej procedury zależy od wielu czynników, w tym od rodzaju i mechanizmu arytmii. Przykładowo, mechanizm arytmii może być punktowy i wtedy w leczeniu metodą ablacji osiągniemy bardzo wysoką skuteczność. Im substrat (podłoże) arytmii jest bardziej rozległy, tym skuteczność zabiegu będzie niższa. Inna rzecz, że w ogólnym rozrachunku musimy oceniać nie tyle doraźną (co do zasady najwyższą), co odległą (spodziewanie nieco niższą) skuteczność metod terapii, bo przecież właśnie o to nam chodzi – o długotrwały efekt terapeutyczny. I tak w napadowym migotaniu przedsionków odległa skuteczność zabiegowa ablacji (dwuletnia, pięcioletnia) wynosi pomiędzy 60 a 80 proc. Zdarza się, że sięga nawet 80-90 proc., ale jest to związane ze ściśle określonymi grupami pacjentów. W przetrwałym migotaniu przedsionków przyjmuje się, że pięcioletnia skuteczność ablacji wynosi mniej więcej 60-70 proc. W częstoskurczach komorowych wyniki są gorsze, ale, jak wspomnieliśmy, sama choroba jest inna. Ta choroba jest bardziej progresywna, postępuje, tworzą się nowe miejsca, gdzie indukuje się arytmia. W klasycznym trzepotaniu przedsionków skuteczność ablacji wynosi ok. 80-90 proc. Po jakimś czasie na powtórny zabieg ablacji wracają do nas naprawdę pojedynczy pacjenci. Inną grupą są chorzy trwale wyleczeni z danego rodzaju zaburzeń rytmu serca, którzy wracają po latach z inną arytmią – na przykład z migotaniem przedsionków, które rozwinęło się u nich wraz z wiekiem. To jednak zupełnie nowe schorzenie. Podsumowując, łatwiej dziś mówić nie o tym, które arytmie leczy się ablacją, tylko, o tym, których się tą metodą nie leczy. Rozwój nowych technologii, w tym cewników diagnostycznych i terapeutycznych - z czujnikami kontroli temperatury, siły nacisku, kierunku ekspozycji mocy etc., systemów elektroanatomicznych pozwalających śledzić przebieg arytmii w sercu pacjenta czy wreszcie nowatorskich koncepcji, takich jak ablacja przeprowadzana z wykorzystaniem wiązek promieniowania rentgenowskiego, pozwalają przypuszczać, że ablacja jako metoda leczenia zaburzeń rytmu serca ma przed sobą interesującą przyszłość.
Panie Profesorze, dziękuję za interesującą rozmowę.
Rozmawiała Marta Sułkowska
GdL 11/2022
- Szczegóły
-
Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
-
Kategoria: Wybrane artykuły
-
Opublikowano: poniedziałek, 17.10.2022, 07:50
-
Odsłony: 2348
Alicja Barwicka
Pewnym codziennym zjawiskom zwykło się przypisywać konkretne cechy. I tak utarło się mówić, że nieszczęścia chodzą parami (chociaż według niektórych – gromadnie), że śmiech to zdrowie (wspaniale dokumentuje to wiedza podawana studentom wydziału nauki o zdrowiu i lekarskich wydziałów stomatologicznych), a w zdrowym ciele zdrowy duch (tu świetne pole do popisu dla fizjoterapeutów, psychologów i socjologów). Ciekawe też, czy spece od ratowania ludzkości przed rosnącą inflacją pamiętają, że z próżnego i Salomon nie naleje? To oczywiście tylko część przykładów ogólnie dostępnej, bo i doświadczanej przez kolejne pokolenia wiedzy. Jednak, chociaż ludzkość żyje współcześnie w dobie innowacji i wszystko co tylko się da zmienia na lepsze przyczyniając się do rozwoju planety i jej mieszkańców to te prehistoryczne porzekadła nie chcą ulegać zmianom i są odporne nawet na przyznawane za innowacyjność fundusze europejskie. Jednym z bardziej niezrozumiałych praw rządzących od wieków ludzkością, bo nieustannie jej towarzyszącym jest piętrzenie się trudności.
Zaczynamy od zera
Jeszcze niby nas nie ma, a tu już trzeba opuszczać macicę przeciskając się przez kanał rodny. Dobrze, jeśli głowę mamy ustawioną właściwie. Trochę boli, ale dajemy radę. Jednak to nie koniec, bo wcale nie dają odpocząć, zawijają człowieka w prawie sterylne ciuchy, które są pewnie produkowane z odpowiednich włókien i w zgodzie z unijnymi certyfikatami, ale nie są tak delikatne, jak wyściółka dopiero co opuszczonego legowiska. Obmacują nas, ważą, a to oczywiście narusza dopiero co nabyte prawa człowieka, bo to w końcu jawna dyskryminacja ze względu na płeć, wagę i wzrost (coś o tym wiedzą parający się modelingiem). I oczywiście od razu do pracy - ssać! Nikogo nie obchodzi jak jesteśmy zmęczeni przez te pierwsze godziny. Potem jest już tylko gorzej. W procesie piętrzenia się trudności musimy pokonywać szczepienia z odczynami poszczepiennymi, naukę pionizacji, chodu (ortopedzi mają tę skomplikowaną czynność rozpisaną na nuty i cale szczęście że mając około roku nie potrafimy jeszcze czytać) i choroby wieku dziecięcego. Podobno to wszystko są trudności do pokonania i dobrze nam służą, ale tę prawdę odkrywamy znacznie później.
Najpierw nauka wstępna
Na szczęście żłobek i przedszkole nie należą do prawnie usankcjonowanego obowiązku szkolnego. Niektórym prawie do zerówki się upiecze, ale za to zderzenie z brutalną rzeczywistością szkoły bez wcześniejszego przygotowania może być bardzo bolesne. Wcześniejsze kilka lat doświadczeń przebywania przez kilka godzin dziennie w grupie równolatków to co prawda kolejne piętrzenie się trudności (tęsknota za rodzicami, a tu trzeba się samodzielnie ubrać, nie zamoczyć rękawów podczas mycia, a nawet założyć buty - każdy na właściwą nogę), ale za to po takiej porcji codziennej życiowej nauki do szkoły idziemy już znacznie bardziej odporni na losowe ciosy. I tu znowu wszyscy nam mówią, że są to trudności do pokonania i dobrze nam służą. Dopiero po dłuższym czasie odkryjemy, że to prawda.
Potem nauka właściwa
O trudnościach w szkole napisano już tomy, ale jaki wątek by nie podnieść, to nie ulega kwestii, że tu piętrzenie trudności ma charakter procesu stale narastającego. Do problemu pogodzenia ambicji rodziców i nauczycieli poszczególnych przedmiotów z własnymi możliwościami dotyczącymi indywidualnych cech intelektu, pracowitości, form spędzania czasu wolnego, zainteresowań i potrzeb akceptacji przez grupę rówieśniczą dochodzą problemy rozwoju psycho – fizycznego i odpowiednich do wieku narastających zmian fizjologicznych. Trzeba być silnym i odważnym, by tym wyzwaniom sprostać, ale na szczęście zwykle nie jesteśmy sami i (do pewnego czasu) wiemy komu można zaufać. Niebezpieczny problem pojawia się w momencie odkrycia, że rodzice także czasem się mylą, nie mają racji, są staroświeccy, więc dotychczasowa podstawa na której budowaliśmy swój wizerunek świata zaczyna się chwiać. To dla człowieka bardzo trudny czas i trzeba wielkiej uwagi, żeby codzienne i oczywiście piętrzące się trudności nie spowodowały nieszczęścia.
Większości się udaje
Większości udało się pokonać trudności, jakie przygotował dla hartowania postaw i ustalania priorytetów system szkolnictwa (podstawowego, średniego i wyższego), rozpoczynając więc nowy etap życia każdy ma przekonanie, że teraz już samodzielnie będzie podejmował decyzje, da sobie radę i nie dopuści do piętrzenia się kolejnych problemów. Jednak los zazwyczaj tych poglądów nie podziela i dba o to, by nie wyjść z wprawy w tym, czym hartował nas od chwili narodzin. Zaczynamy życie na własny rachunek i ustalamy kolejność zadań. Jeśli jeszcze nie mamy prawa jazdy, a przecież w osobistych planach mamy samochód w pierwszej piątce rzeczy do zdobycia, udajemy się na kurs prawa jazdy. Inwestujemy sporą kasę, uczęszczamy na zajęcia teoretyczne i z początku zupełnie nie widać kłopotów, bo w końcu nie taką teorię wkuwaliśmy od lat „na blachę”. Jednak dla większości uczestników takich kursów jest sporym zaskoczeniem, że chociaż pasażerami w samochodzie bywali bardzo często, to nagle skoordynowanie ciągle zmienianej pracy głowy, nóg i rąk okazuje się sporą trudnością. Ćwiczymy jednak wytrwale, zaczynają się piętrzyć kolejne terminy „podejścia” do kolejnych egzaminów, ale nie poddajemy się (jesteśmy zahartowani w boju) i w końcu …. mamy to za sobą! Odczuwamy ulgę i dumę z siebie i spokojnie podejmujemy jeszcze większe wyzwania. Jeśli jeszcze nie załatwiliśmy sobie pracy oraz współtowarzysza codziennych trosk w postaci kandydata na małżonka, to teraz czas najwyższy na zmierzenie się z rzeczywistością. Każdy wie, że ostatecznie można zmienić pracę, ale ze zmianą stanu małżeńskiego jest już spory kłopot. A jeśli są również dzieci, kłopot rośnie w postępie geometrycznym. Ponieważ znalezienie dobrej, to znaczy spełniającej własne oczekiwania pracy nie jest proste, a my przecież nie chcemy już piętrzenia trudności, to zazwyczaj znacznie wcześniej szukamy i znajdujemy partnera, który w trudach kolejnych rozmów kwalifikacyjnych będzie naszą podporą, wysłucha, podpowie, doradzi, nieraz nawet zadzwoni tam, gdzie trzeba. Ale w tym celu trzeba przedtem odbyć kolejne randki, a taka randka, to w końcu też rozmowa kwalifikacyjna i nie każdy zakończy ją pomyślnie. Trudności nie chcą więc przestać się piętrzyć….
Źródło ilustracji
https://en.wikipedia.org/wiki/Matterhorn
Mechanizm powstawania piramidy
Kiedy już znajdziemy pracę, o której marzyliśmy, trudności najpierw te podstawowe (coraz większy zakres obowiązków, wydłużający się czas pracy, niezadowolony szef, pozornie tylko życzliwi koledzy czekający na każde potknięcie) zaczynają się piętrzyć osiągając kolejne piętro możliwości w postaci koniecznych kursów doskonalących, po ukończeniu których już z awansem zawodowym w kieszeni zaczynamy dowodzić grupą niezadowolonych z naszej pozycji pracowników. Jak wszyscy wiedzą, niechętny do pracy, zestresowany i skłócony zespół może jedynie generować kolejne trudności w postaci opóźnień i niewykonania zadań oraz narastających wzajemnych konfliktów. Oczywiście winny jest nowy, dopiero co awansowany na swoje stanowisko szef. Jeśli jesteśmy tym szefem to jak w banku zaczną się niebawem pojawiać bóle głowy, wahania ciśnienia tętniczego krwi, zaburzenia snu… Dodajmy do tego narastające od dłuższego czasu bóle kręgosłupa i dolegliwości ze strony oczu związane z pracą przy komputerze, ciągły pośpiech, brak ruchu, najróżniejsze pory spożywania posiłków, często zresztą w postaci „śmieciowego jedzenia”, bo na spokojne gotowanie brakuje czasu. I tak niechcący weszliśmy na szczyt piramidy piętrzących się trudności.
I co tu robić?
Będąc na szczycie nie można się już dalej wspinać. Można albo spaść, albo spokojnie z niego zejść. Zdecydowanie lepsze jest to drugie wyjście. Póki jeszcze na tym szczycie trudności jesteśmy, jest czas na opracowanie drogi zejścia i opuszczenie tego miejsca. Nową pracę znajdziemy bez oczekiwania niemożliwego, ale teraz, mając własne doświadczenia nie damy się już oczarować podczas rozmów kwalifikacyjnych. Jeśli doświadczenia są zbyt traumatyczne warto rozważyć prowadzenie własnej działalności gospodarczej.. Będzie ciężka praca, będą też trudności, ale mając nad nimi kontrolę łatwiej sytuację opanować starając się nie doprowadzać do nadmiernego piętrzenia problemów by nie wpaść w rosnącą ich piramidę. Nieraz trzeba zmienić zawód, nauczyć się nowego, który może okazać się tym dającym prawdziwą satysfakcję. Najważniejsze jednak, by się nie poddać, nie zagubić ważnych dla siebie wartości. Każdy z nas ma swoje osiągnięcia, ale ma też swoje nieraz już zapomniane umiejętności, dotychczas nie wykorzystywane. Może warto do nich wrócić? Jeśli kiedyś, dawno temu napisaliście bajkę dla swojego dziecka, to może czas wrócić do komputera i znowu coś napisać… Może w przyszłości zamiast tylko przytakiwać kierownikowi zmiany wydacie wspaniałą książkę (chociaż to niestety też generuje piętrzące się trudności). Może czas na założenie na początek niewielkiej, przytulnej kawiarenki, w której domowy sernik pieczony przecież we własnej kuchni od lat będzie robił furorę? Wszystko może dać satysfakcję, trzeba jedynie podnieść głowę i pójść do przodu, a po drodze starać się usuwać rzucane przez los kłody, byle tylko nie zaczęły się piętrzyć!
Alicja Barwicka
GdL 10/2022
- Szczegóły
-
Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
-
Kategoria: Wybrane artykuły
-
Opublikowano: poniedziałek, 06.06.2022, 13:28
-
Odsłony: 2776
Alicja Barwicka
(ciąg dalszy losów rodzin Kowalskich i Stefańskich, poprzedni artykuł z tej serii ma tytuł ”Marzenia jako byt nieskończony” https://www.gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wybrane-artykuly/1940-marzenia-jako-byt-nieskonczony)
Człowiek musi gdzieś mieszkać. Musi mieć należącą do siebie nawet najmniejszą prywatną przestrzeń, swój własny, przysłowiowy kąt. Już małe dzieci zaczynają marzyć najpierw o swoim kąciku do zabawy, potem o własnej szufladzie, gdzie można schować największe skarby jak chociażby znaleziony wczoraj czarodziejski kamień, czy przywiezioną znad morza „szumiącą” muszelkę. Ponieważ gromadzimy wokół siebie coraz więcej przedmiotów, to szybko pojawia się marzenie o własnym biurku, na którym można poukładać swoje rzeczy i spokojnie rysować, a w końcu zaczynamy też marzyć o swoim pokoju. To marzenie, zwłaszcza w rodzinach wielodzietnych nie zawsze może być spełnione, ale nawet jeśli pokój trzeba dzielić z rodzeństwem, to i tak daje to poczucie prywatności. Kiedy już samodzielnie podejmujemy życiowe decyzje, posiadanie własnego mieszkania staje się jednym z najważniejszych priorytetów.
Źródło ilustracji:
https://id.wikipedia.org/wiki/Ruang_tamu
Polityka mieszkaniowa na papierze
Sprawa jest na tyle poważna, że ma nawet swoje uwarunkowania prawne. Ci, którzy stanowią prawo to przecież nasi reprezentanci, a my dokonując wyboru konkretnych osób nadaliśmy im mandat dbania o nasze interesy. Doskonale wiemy, że posiadanie własnego kąta leży w interesie każdego z nas i dlatego oczekujemy od krajowych przywódców, że tego interesu dopilnują. Z drugiej strony w interesie rządzących także leży posiadanie własnego mieszkania, przy czym zazwyczaj w ich interesie leży przede wszystkim utrzymanie się przy władzy przez kolejną kadencję. To dla wyborców bardzo dobra wiadomość, bo pozwala egzekwować od polityków realizację założonych podczas kampanii wyborczych celów, a polityka mieszkaniowa stanowi zwykle jeden z celów najważniejszych. Zapewnienie mieszkania każdej rodzinie raczej się w praktyce nie udaje, ale i tak rządzący mogą czuć się spełnieni, bo dzięki ich wysiłkom powstają zapisy odpowiednich i brzmiących przekonywująco aktów prawnych. Można się więc dowiedzieć że… mieszkanie jest zarówno dobrem społecznym, jak i dobrem rynkowym. Jako dobro społeczne służy zaspokojeniu podstawowej potrzeby ludzkiej – potrzeby schronienia, zapewnia poczucie bezpieczeństwa i determinuje warunki życia człowieka. Dlatego też Konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej nakłada na władze publiczne obowiązek prowadzenia polityki sprzyjającej zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli. Polityka mieszkaniowa państwa, poprzez wsparcie finansowe, organizacyjne, społeczne i regulacyjne, ma na celu umożliwienie każdemu zaspokojenie jego potrzeb mieszkaniowych oraz życie w godnych warunkach.
Polityka mieszkaniowa w majątku
W pierwszych latach XX wieku, kiedy Marta Oczkiewiczówna razem ze swoimi siostrami bawiła się w rodzinnym majątku ziemskim na terenie Wielkopolski termin polityki mieszkaniowej ograniczał się do decyzji właścicieli posiadłości w zakresie lokowania domowników i gości w sposób uwzględniający pory roku, by zimą ogrzewać jedynie część pomieszczeń. Dziewczynki (było ich w końcu aż osiem) nie miały osobnych pokoi, ale na noc udawały się do przeznaczonych już tylko dla nich dwóch dużych sypialni. Osobną sypialnię mieli ich bracia: Xawery - Rafał i Władysław. Poza godzinami przeznaczonymi na naukę czas spędzano na beztroskich zabawach. Rodzice tej gromadki raczej nie byli zainteresowani warunkami mieszkaniowymi swojej służby folwarcznej, a kiedy sami wskutek wielu niesprzyjających okoliczności zaczęli bankrutować i stopniowo tracić posiadane dobra, tym bardziej skupili się na własnych problemach mieszkaniowych. Zmuszeni do osiedlenia się w jednej z ostatnich ocalałych posiadłości w Złotnikach Kujawskich starali się ograniczać wydatki, by starczyło na edukację dzieci i podstawowe potrzeby rodziny. Chociaż metraż powierzchni mieszkalnej bardzo się skurczył, to nadal w co prawda mocno ograniczonej liczbie, ale zatrudniano służbę, przy czym jej warunki mieszkaniowe nie były przedmiotem szczególnego zainteresowania właścicieli.
Polityka mieszkaniowa służby folwarcznej
Warunki bytowe najuboższych klas społecznych w Polsce na początku XX wieku i w okresie międzywojennym należały do najgorszych w ówczesnej Europie. Właściciele majątków zazwyczaj nie zaprzątali sobie głów stanem mieszkaniowym, a tym samym sanitarnym swojej służby, zwłaszcza robotników rolnych. Bezrolne chłopstwo mieszkało w ciemnych niskich zabudowaniach zwykle jedno lub dwuizbowych, bez dostępu do najprostszych urządzeń sanitarnych, często w sporej odległości od studni. Bywało, że w izbie mieszkalnej razem z ludźmi trzymano tzw. żywy inwentarz. Statystyczna rodzina była liczna, ale nie było mowy o przeznaczeniu osobnego miejsca do spania dla każdego z jej członków. W takich warunkach niezwykle trudno było utrzymać czystość, a szerzące się choroby zakaźne stanowiły codzienność. Wszechobecna bieda i codzienna ciężka praca ustanawiały priorytety. Podstawowym było zaspokojenie głodu, na inne potrzeby domowników nie zwracano więc należytej uwagi. Życie toczyło się z dnia na dzień, bez perspektyw i tylko nieliczne rodziny nie poddawały się losowi walcząc o poprawę bytu i widząc w kształceniu dzieci nadzieje na lepsze jutro. Doskonałą ilustrację problemu znajdziemy w reportażu z 1934 r. autorstwa Bernarda Newman`a „Rowerem przez II RP, niezwykła podróż po kraju, którego już nie ma”
Polityka mieszkaniowa niezależna od metrażu
Rodzina Marianny i Bolesława Stefańskich była zawsze bardzo biedna i do czasu przeprowadzonej w latach 1944 -1945 reformy rolnej, w wyniku której mogła już gospodarować na swoich 5 ha gruntów rolnych także mieszkała w niezwykle trudnych warunkach. Wystawiony po zakończeniu wojny na własnym już gospodarstwie niewielki domek, wówczas spełnienie rodzinnych marzeń - nigdy z powodów ekonomicznych nie doczekał się rozbudowy. Chociaż był naprawdę maleńki, to z racji panującej tam atmosfery zachował się w pamięci dzieci i wnuków jako miejsce wręcz bajkowe, a do spędzenia tam części letnich wakacji tęskniono cały rok. Poza rodzicami, zawsze w tym domu była Ircia. Dopóki nie wyszła za mąż i nie miała swoich córek Marysi i Ani, nieprzebrane pokłady macierzyńskich uczuć lokowała w bratankach i siostrzeńcach. Kiedy natomiast rodzinną dzieciarnię zasiliły jeszcze jej córki, domek i jego otoczenie stały się jednym wielkim magazynem miłości. Musiało tak być, bo chociaż mądre podręczniki podają zupełnie inne dane dotyczące składu procentowego organizmu człowieka, to Marianna składała się w ponad 90% z miłości, resztę pozostawiając tkankom i sile do codziennej ciężkiej pracy. Trudno się więc dziwić, że takie cechy odziedziczyły też dzieci. Bolesław był cichy i małomówny, ale poza miłością do swojej rodziny do której tak bardzo tęsknił pracując we francuskiej kopalni, miał jeszcze dużo miejsca na wielką miłość do koni. Chociaż rodzina była biedna, koń miał tam zawsze swoje miejsce i rolę do spełnienia. Pracował w polu, ale też stanowił wielką atrakcję dla dzieci. Z największą codzienną tęsknotą do tego miejsca na ziemi mierzyły się dzieci Stanisława i Zosi, które z uwagi na odległość od miejsc zamieszkania gościły u swoich dziadków tylko kilka razy w ciągu roku. Za to, kiedy już tam dotarły, przejmowały kontrolę nad całym gospodarstwem. Pilnowały psów i kotów, karmiły domowe ptactwo i małe prosiaczki, zbierały rzęsę dla kaczek z (byłego) dworskiego stawu, zrywały jabłka i czereśnie, jeździły konno i na rowerach, piekły placki na kuchennej blasze, ubijały masło w wielkiej maselnicy, biegały po polach, nosiły posiłek dla żniwiarzy albo jeździły z dziadkami na targ drabiniastym wozem. Ich tajemniczym królestwem był strych, na który można było wejść tylko po drabinie. Tam wśród mnóstwa składowanych przedmiotów i worków ze zbożem można było ukryć swoje skarby, a zabawa trwała zazwyczaj wiele godzin.
Polityka mieszkaniowa na osi czasu
Z czasem córki Marty i Antoniego oraz (poza Ircią) trójka dzieci Marianny i Bolesława opuściło rodzinne domy. Ich samodzielne, dorosłe życie przypadło w dużej części na lata PRL. W powojennej biedzie i czasach komunistycznego reżimu polityka mieszkaniowa państwa sprowadzała się głównie do planów i obietnic. Przez długi czas nie istniała możliwość zakupu mieszkania na warunkach wolnego rynku. Powstawały spółdzielnie mieszkaniowe, zakładano książeczki mieszkaniowe na które przez lata wpłacano określone kwoty, przy czym zgromadzone w ten sposób środki pokrywały z upływem lat coraz mniejszą część sumy potrzebnej na zakup oczekiwanego mieszkania. Zdobycie własnego lokum stawało się coraz trudniejsze. W niektórych gałęziach gospodarki można było uzyskać mieszkanie służbowe, lub skorzystać ze skrócenia czasu oczekiwania na przydział mieszkania własnego. Wiązano się zatem z zakładami pracy na długie okresy, ale nikomu to specjalnie nie przeszkadzało, bo też i na rynku pracy słowo konkurencja w zasadzie nie istniało. Bohaterowie rodzinnego mezaliansu Basia i Stanisław nie dorobili się nigdy własnego mieszkania. Początkiem ich wspólnej drogi był Człuchów, gdzie zatrudnienie w szkole wiązało się z uzyskaniem służbowego, niewielkiego ale jednak samodzielnego mieszkania. Kiedy Stanisław rozpoczął swoje toruńskie studia, uczelnia na podstawie zapisów dekretu z 21 grudnia 1945 roku wprowadzającego przymusową gospodarkę lokalami przyznała jego już wówczas pięcioosobowej rodzinie zakwaterowanie w największym pokoju pewnej toruńskiej rodziny z jednoczesnym zapewnieniem prawa do korzystania z kuchni i łazienki. Po zakończeniu studiów odpowiadającą sobie ofertę pracy wraz z mieszkaniem służbowym otrzymał dopiero po roku, więc na ten okres Basia z dziećmi przeniosła się z powrotem do Człuchowa, korzystając z gościny swojej rodziny. Zatrudnienie w tym czasie Stanisława w Staroźrebach zabezpieczało rodzinę nie tylko finansowo, ale też i w produkty żywnościowe, które młody ojciec dostarczał do Człuchowa w prawie każdą niedzielę.
Pomocowa polityka mieszkaniowa
Dzięki przyjęciu przez Stanisława oferty pracy wraz dużym służbowym mieszkaniem rodzina ostatecznie wylądowała w Płocku i osiadła tam na stałe. W pierwszych latach zajmująca się dziećmi Basia nie mogła jeszcze podjąć pracy, ale ze swoich panów zawodowych wcale nie rezygnowała. Chciała uczyć siebie i uczyć innych, zwłaszcza, że literatura była zawsze jej wielką pasją, zdecydowanie większą niż prowadzenie domu. Trzeba podkreślić, że w jej rodzinnym domu nawet najtrudniejsze wojenne lata traktowano jako okres przejściowy wierząc, że po nich wróci dostatek i dużo wolnego czasu na analizowanie dzieł literackich, a sprzątaniem i gotowaniem zajmie się służba. Życie te przekonania brutalnie zweryfikowało w niejednej polskiej rodzinie, a rzucona na powojenną „głęboką wodę” Basia była tylko tego przykładem. Nie znosiła zwłaszcza gotowania, ale dbający o swoją rodzinę zaradny Stanisław szybko znalazł rozwiązanie i dla rodziny wykupiono codzienne obiady w szkolnej stołówce. Niestety potrzeby obiadowe były w ten sposób zabezpieczone tylko podczas roku szkolnego, więc Basia nigdy na czas wakacji nie czekała z radością. Sprzątanie dużego płockiego mieszkania było dla gospodyni kolejnym codziennym wyzwaniem, chociaż te czynności akurat lubiła i starała się je wykonywać bardzo starannie. Nie byłoby pewnie z tym większego kłopotu, ale tym razem to Stanisław nie akceptował wykonywania przez swoją ukochaną żonę codziennej pracy fizycznej bojąc się o nadwyrężenie jej sił. I pewnie z tej przyczyny od początku ich płockiego okresu życia, w domu pojawiały się kolejne panie „do pomocy”. Zajmowały się głównie praniem i sprzątaniem, a często również opieką nad czwórką dzieci i najbardziej na świecie nieposłusznym psem. O ile była to wyraźna pomoc dla rodziców w prowadzeniu domu, to już dla ich pociech źródło dużego dyskomfortu. To były lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte XX wieku, czyli szczyt funkcjonowania ideologii komunistycznej. Dzieci chodziły do przedszkola, potem do szkoły, a będąc w grupie swoich rówieśników szybko zrozumiały, że obecność w domu „pomocy domowych” jest bardzo źle widziana. Robiły więc wszystko, by kolejnych pań z domu się pozbyć. To się im jednak nigdy do końca nie udawało i poprzedniczkę po jakimś czasie zastępowano nową osobą. Basia po kilku latach podjęła pracę zawodową, ale równocześnie rozpoczęła swoją ścieżkę zaocznego uzupełnienia edukacji, więc przyczyna zatrudnienia pomocy do prowadzenia domu nie ustała. Z upływem czasu wraz ze zmianami politycznymi w kraju oraz narastającą wiedzą i dojrzałością dzieci zacierały się wzajemne konflikty, a pojawiały serdeczne relacje, z których część przetrwała zresztą przez długie lata.
Polityka mieszkaniowa po nowemu
Po wielu latach z racji modernizacji szkolnej infrastruktury trzeba było zajmowane przez wiele lat mieszkanie służbowe opuścić. To było dla rodziny duże zaskoczenie, bo nikt o zapewnieniu alternatywnego lokum wcześniej nie pomyślał. Sprawę uratowała pozycja zawodowa Stanisława, cieszącego się doskonałą opinią i zaufaniem środowiska nauczycielskiego. I tak zajmowane dotychczas mieszkanie służbowe zostało zamienione na przydział nowego z zasobów kwaterunkowych miasta. Tam dorastały dzieci, tam zakładano już kolejne, nowe rodziny. Dopiero po wielu latach stosownie do współczesnych regulacji prawnych mieszkanie zostało wykupione i od tamtej pory nie ma już charakteru służbowego, a stanowi prywatną własność.
#
Dzisiaj czasy są już inne, dziś dokonujemy wyboru pomiędzy wynajmem, a zakupem mieszkania. Dziś bierzemy kredyty, zabezpieczając sobie zajęcie w postaci ich spłat na długie lata, nieraz nawet na całe zawodowe życie. Chociaż również współcześnie istnieją możliwości zapewnienia przez pracodawcę mieszkania służbowego w powiązaniu z zatrudnieniem, to nikt z takich ofert nie korzysta przez dłuższy czas licząc się ze zmianą pracy, z konkurencyjnością firm, ale również z ich potencjalną upadłością.
Cóż, czasy, a z nimi i polityka mieszkaniowa nie tylko opisywanej rodziny wyraźnie się zmieniają….
Alicja Barwicka
GdL 6/2022
- Szczegóły
-
Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
-
Kategoria: Wybrane artykuły
-
Opublikowano: czwartek, 05.05.2022, 04:26
-
Odsłony: 2898
Alicja Barwicka
(ciąg dalszy losów rodzin Kowalskich i Stefańskich; poprzedni artykuł z tej serii ma tytuł ”Akcelerator ambicji”, więcej pod linkiem https://www.gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wazniejsze-nowosci/1865-akcelerator-ambicji)
Pojęcie absolutu, czyli bytu doskonałego, nieskończonego, całkowicie niezależnego, nieuwarunkowanego i niczym nieograniczonego towarzyszyło ludzkości od zawsze. Próby zdefiniowania podejmowano w każdym historycznym okresie filozofii począwszy od starożytności, aż do czasów nam współczesnych, ale ponieważ mówimy o czymś nieograniczonym, to nigdy nie były to próby łatwe i chyba nadal pozostają w sferze prób. Głowiły się przez wieki nad zagadnieniem najtęższe umysły począwszy od twórcy filozofii przyrody Talesa z Miletu, aż po filozofów współczesnych. Chociaż Tales z Miletu podstawowym bytem nieskończonym określał wodę, to już dla Platona, który stosował odmienną od filozofów przyrody metodę, absolutem była rzeczywistość ponadzmysłowa, stanowiąca zbiór wszelkich idei. Najdoskonalszą w starożytności koncepcję absolutu wypracował Arystoteles. Absolut był dla niego bytem w sensie absolutnym utożsamianym z jednością, dobrem, intelektem i myślą. Jako duch i myśl, jako substancja niematerialna, byt nieskończony stanowił wieczne źródło dla podlegającego nieustannym przemianom świata. Wydaje się czymś przedziwnym, że badaniom istoty bytu doskonałego poświęcono tyle wieków, ale widocznie było to ludzkości potrzebne. Ponieważ jednym z przejawów bytu doskonałego są marzenia, a przecież i wszyscy i zawsze marzyli, to potrzeba analizy tego zjawiska już tak nie zaskakuje.
Marzenia jako zjawisko globalne i ponadczasowe
Człowiek marzył zawsze, a rodzaje marzeń warunkowała rzeczywistość. Marzyliśmy o tym czego nam brakowało, lub o tym by chwilowy dobrostan trwał jak najdłużej. Człowiek pierwotny też prawdopodobnie marzył, być może o tym by upolować coś większego niż kilka dni temu, być może o cieplejszej i mniej wilgotnej niż obecna jaskini, a może o słodyczy zemsty nad gnębiącym go wrogim plemieniem. Marzyły w historii ludzkości jednostki, marzyły narody. Bywały marzenia dobre i złe, marzenia małe, przyziemne, ale dla konkretnego człowieka niezwykle ważne, były i te wielkie deklarowane przez tysiące i miliony ludzi, które stawiano sobie za cel i dla których realizacji wielu poświęcało swoje własne plany, a nieraz i życie. Z marzeniami jednak bywało i bywa różnie. Czasami faktycznie się spełniają, czasami ciągną się za człowiekiem całe życie i nigdy nie zostają spełnione. Wielowiekowe doświadczenia ludzkości dowodzą, że skuteczna realizacja marzeń potrzebuje pomocy. Jednak i to nie zawsze dawało oczekiwane efekty, a często stawało się bardzo trudnym zadaniem. Przez wieki obserwowaliśmy to w wykonaniu zarówno pojedynczych, anonimowych osób, jak i postaci wielkich, nieraz bardzo ważnych dla świata. Zjawisko było od zawsze znane w skali micro (wymarzony prezent, o który krępowaliśmy się poprosić, a przecież wystarczyło tylko powiedzieć) i w skali makro (potrzeba wtajemniczenia zaufanych osób w plan pozbycia się konkurenta do tronu). Realizacja marzeń mogła kogoś ucieszyć, ale mogła też zadać ból wielu innym, bo marzenia nie zawsze mają wydźwięk pozytywny. Jednostki podłe, niszczycielskie też dążą do spełnienia planów, które snują w oparciu o swoje często wyjątkowo odrażające marzenia.
Marzenia człuchowsko – bydgoskie
Ponieważ wszyscy i zawsze snuli marzenia, to i rodziny Kowalskich i Stefańskich nie były ich pozbawione. Tak jak w innych rodzinach rodzaj marzeń warunkowała rzeczywistość. Marta Kowalska marzyła więc o powrocie czasów swojej młodości, kiedy w dostatku można było miło spędzać czas w rodzinnym majątku nie troszcząc się o codzienny byt, Antoni Kowalski, który przecież kochał wojsko mógł w początkach swojej kariery marzyć o kolejnym awansie, ale już nieco później o bezpiecznym wydostaniu się z okopów pod Verdun. Jako rodzice marzyli pewnie o wykształceniu dzieci, o dobrych partiach dla córek, czy o świetnej karierze (mówiło się o dyplomacji) dla Gerwusia. Życie te marzenia brutalnie zweryfikowało. Marta do końca życia pozostała wierna swoim marzeniom, chociaż musiała stawić czoło trudnej wojennej, a potem i powojennej rzeczywistości. Podporządkowała się obowiązującym regułom i nie walczyła z losem. Wiedziała przecież, że czasy jej młodości nie wrócą i pozostaną na zawsze tylko w sferze marzeń. Zupełnie inaczej realizował marzenia Antoni. Zastosował skuteczną na wielu innych płaszczyznach metodę dywersyfikacji. Marzenia trudne do spełnienia odkładał na później, a realizował te, które w danym czasie rokowały powodzenie. Kiedy trzeba było zmieniał priorytety. Wycofany z czynnej służby wojskowej realizował marzenia dotyczące sztuki wojennej walcząc jako cywil w obronie polskojęzycznej ludności podczas walk bydgoskiej krwawej niedzieli. Po latach przekonany przez rodzinną powojenną rzeczywistość, że nie bardzo jest już komu wydawać rozkazy skupił się na zapewnieniu swoim córkom lepszego startu, przez zdobycie wykształcenia. Do pomocy (a tego przecież wymaga spełnianie marzeń) w realizacji tych planów wykorzystał swoją najstarszą latorośl i tak w płockim domu Basi i Stanisława pomieszkiwały przez okres zdobywania wiedzy młodsze siostry gospodyni.
Zabytkowe spichlerze nad Brdą w Bydgoszczy
Marzenia staroźrebskie
Rzeczywistość, która kształtowała marzenia w staroźrebskich dworskich czworakach wyglądała zupełnie inaczej. Tu priorytetem było przeżycie. Trzeba było wyżywić rodzinę i do tego jakim to zrobić sposobem sprowadzały się marzenia. Pracując na polski chleb we francuskiej kopalni Bolesław Stefański tęsknił do swojej rodziny i chociaż to zbliżająca się wojna zainicjowała powrót do kraju, to generalnie cieszył się z powrotu. Oboje z Marianną zarówno przed wojną, jak i potem doceniali możliwość jakiejkolwiek pracy byleby tylko dawała szansę przeżycia kolejnego dnia. Marzeniem w tej rodzinie było wykształcenie dzieci i mimo, że nie istniały jakiekolwiek racjonalne przesłanki by mogło się spełnić, to ostatecznie dzięki atmosferze domu i ogromnym wysiłkom Marianny i Bolesława ich dzieci z byłych dworskich czworaków wykształcenie zdobyły. Chociaż warunki życia w staroźrebskim domu były nadzwyczaj trudne, to i tam nie przestawano marzyć. Marianna składała się głównie z optymizmu oraz z miłości do dzieci i wnuków, więc o ich szczęściu marzyła nieustannie. Chociaż sama nie miała nic, to marzyła o wspaniałej ich przyszłości roztaczając plany wielkich (naukowych lub muzycznych, zależnie od nastroju) karier, zarażając wszystkich swoim wielkim optymizmem. Wierzyła, że marzenia się spełniają i zupełnie nie brała pod uwagę innych scenariuszy. Miała zresztą na to dowód w postaci obecności w tym tak biednym gospodarstwie całkiem nie pasujących do dworskich czworaków książek, instrumentów muzycznych, a nawet konia, bo przecież Bolesław miłośnik i znawca koni bez posiadania konia nie mógłby istnieć.
Marzenia człuchowsko – toruńsko – płockie
Kiedy doszło już do wielkiego w tych dwóch rodzinach mezaliansu i Basia ze Stanisławem założyli swoją odrębną rodzinę, to pojawiły się kolejne marzenia. Rzeczywistość w jakiej się znaleźli i kolejne przystanki ich życiowej drogi wygenerowały marzenie podstawowe jakim stało się zdobywanie wiedzy najpierw przez nich samych, a następnie przez dzieci. W domu było czysto, ale biednie, bo podstawowym towarem, na który musiało starczyć pieniędzy były książki. Basia nie była zapaloną kucharką, nikt jej tego nie nauczył, stąd zrobienie w kuchni dań typu „coś z niczego” nie wchodziło w grę. Ponieważ w swojej ulubionej aktywności, którą było zgłębianie literatury lubiła mieć uporządkowane, czyste otoczenie, to nieustannie sprzątała, a pełne bibelotów mieszkanie sprawiało wrażenie bardziej bogatego niż było w istocie. Chociaż marzenia rodziców sprowadzały się do zapewnienia wykształcenia dzieciom, to już same dzieci wzorem wszystkich innych dzieci na świecie miały marzenia nieco odmienne. Trzeba jednak przyznać, że wiele z nich zostawało spełnionych. I tak po odpowiednio długich marzeniach dzieci otrzymywały rowery, a w rodzinie pewnego dnia pojawił się Ciapek - owczarek nizinny, który był najbardziej nieposłusznym psem na świecie, potrafił chodzić po sztachetach płotu i jadał cukierki. Dostarczał mu je Biniulek, wielki amator słodyczy który nigdy z nikim poza Ciapkiem nie byłby w stanie podzielić się cukierkiem. Najszybciej realizowano marzenia dotyczące kształcenia, stąd kiedy najstarsze dzieci wykazały zainteresowanie edukacją muzyczną, w domu szybko pojawiło się pianino, Lili posłano do szkoły muzycznej, a Biniulkowi zapewniono prywatne lekcje muzyki. To była jedna z trafionych decyzji, bo po latach dorosły już Zbyszek całą swoją karierę zawodową (z wykształcenia jest inżynierem) oparł właśnie na muzyce. Najmłodszy Andrzejek marzeniami zawsze mierzył wysoko. Chciał być nie tylko podróżnikiem i dyplomatą (oczywiście w tym celu ukończył studia na wydziale handlu zagranicznego), ale przede wszystkim zamierzał mieszkać w ogromnej „wypasionej” rezydencji. Zachował się do dzisiaj precyzyjnie rozrysowany przez kilkuletniego marzyciela architektoniczny plan jego przyszłej posiadłości. O ile z realizacją marzeń chłopców nie było większych problemów, to już marzenia dziewczynek niekoniecznie odpowiadały rodzicom. Lili chciała być lekarzem. Basia akceptowała ten pomysł, ale Stanisław był przeciwny. Martwił się o chorowitą, wątłą córkę, a ponieważ uważał, że zawód lekarza wiąże się z ciężką pracą, ciągłym stresem i ogromną ilością nauki chciał tego własnemu dziecku zaoszczędzić. Robił wszystko, żeby córkę zniechęcić i wymyślał kolejne na to sposoby. Ostatecznie się poddał, kiedy nazbierał dżdżownic, włożył je do doniczki i wydał polecenie, żeby każdą z nich testowana córka przełożyła osobiście do drugiego pojemnika. To było straszne zadanie, ale zostało wykonane. Od tej pory Stanisław zmienił zdanie, a Lili zawsze już mogła liczyć na wsparcie ojca w wyborze swojej drogi zawodowej. Wspierał ją od pierwszej chwili, kiedy podczas egzaminów wstępnych na uczelnię przez dziurkę od klucza podglądał zapisane na tablicy zadania z fizyki i pod drzwiami w asyście zdenerwowanych rodziców szybko je rozwiązywał, by po egzaminie móc wysłuchać i poddać analizie sposób rozwiązania zastosowany przez córkę. Jeszcze większe kłopoty były z realizacją marzeń Dziobaczka. Ta z kolei poinformowała rodziców, że będzie przedszkolanką. Tego ambicja Basi znieść nie mogła. Uważała, że taka profesja nie może spełnić niczyich oczekiwań. Stanisław był załamany. Wiedział, że jego ukochana córeczka ma talent matematyczny, a tu taki afront! Dziobaczek został chwilowo pokonany, ale tylko chwilowo. Ostatecznie krnąbrna córka ukończyła studia politechniczne, potem podyplomowe informatyczne, nieustannie poszerzała wiedzę, ale nie odpuściła i finalnie jej miejscem pracy stała się szkoła. Uczy dzieci z pasją, ale uczy także nauczycieli prowadząc dla kadry pedagogicznej kursy dokształcające.
#
Byt nieskończony jakim są marzenia nie może (jak sama nazwa wskazuje) nigdy się zakończyć i całe szczęście, bo życie bez marzeń nie mogłoby istnieć. Pilnujmy swoich marzeń, nie pozwalajmy im umknąć do licznych szuflad pamięci. Może w realizacji dobrze jest korzystać z metody Antoniego Kowalskiego i je po prostu dywersyfikować? Dzięki temu zajmiemy się realizacją tych aktualnie rokujących, a do tych odłożonych na później, z pewnością kiedyś wrócimy. Spróbujmy!
Alicja Barwicka
GdL 5/2022
Fot. Krystyna Knypl
- Szczegóły
-
Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
-
Kategoria: Wybrane artykuły
-
Opublikowano: niedziela, 28.02.2021, 04:10
-
Odsłony: 1940
Krystyna Knypl
Historia dotychczasowych pandemii była zawsze pełna dramatycznych momentów i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Trwająca od końca 2019 roku pandemia SARS-CoV-2 tym się różni od wszystkich swoich poprzedniczek, że wiele niecodziennych oraz dramatycznych zdarzeń dzieje się niejako na życzenie publiczności oraz w majestacie prawa.
Producenci szczepionek nie odpowiadają za swoje produkty, rządy z entuzjazmem zamawiają ilości szczepionek nigdy wcześniej niekontraktowane, a publiczność obolała od niepożądanych odczynów poszczepiennych bije brawo producentom, dystrybutorom i wykonawcom w niezrozumiałym zachwycie.
Czytaj więcej: Koronabiznesy w natarciu, rozum i etyka w odwrocie