Radiolog w Islandii
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
- Kategoria: Wybrane artykuły
- Opublikowano: poniedziałek, 13.03.2017, 15:33
- Odsłony: 8228
Þetta reddast
Wiesława Paszek
Młoda, rozsądna (bo tak jej się zawsze wydawało) studentka medycyny poznała chłopaka. Banalna historia, jakich wiele. Tylko że poznała go przez internet. Poznała Islandczyka. No nie mogła bardziej skomplikować sobie życia, a jednak.
Godziny spędzone przy telefonie, w kafejkach internetowych już im nie wystarczały i chłopak po jakimś czasie zostawił swoje życie i przyleciał do niej. Nie mieli dużego wyboru, bo ona musiała skończyć studia i zrobić swoją wymarzoną specjalizację z radiologii. W Islandii byłoby to niemożliwe, w tym celu wszyscy wyjeżdżają za granicę. I tak im minęło kilka lat. Banał. Ślub, dzieci, praca, codzienność. Aż nadszedł czas zakończenia specjalizacji. W swoim rezydenckim życiu nasłuchała się przeróżnych egzaminacyjnych historii i postanowiła, że będzie sprytniejsza i obejdzie system. Po raz pierwszy pojawiła się możliwość zdawania EDiR (European Diploma in Radiology) i stwierdziła, że spróbuje. Udało się. Zdała. Ale system i tak ją dopadł. „Nie możemy uznać pani tego kursu, on był ważny w zeszłym roku, ale nie teraz. Musi pani poczekać, aż go znowu zorganizujemy, aby móc dokończyć specjalizację” (mimo zdanego już egzaminu). Stres, pisma, podróże, konsultanci. Uff, jednak się udało. Czegóż chcieć więcej? Mąż, dzieci, normalne życie. Praca? „Zatrudnimy panią, ale na razie będziemy panią traktować jak przed specjalizacją. Tak właściwie to i tak mała różnica, bo pensję będzie miała pani niższą niż w trakcie rezydentury.” Jej poczucie własnej wartości i godności krzyczą w końcu jej do ucha, że mają dosyć.
Wyspa i ja
I w ten sposób ląduje na wyspie. Pełna nadziei na zmianę, na lepsze życie, rzuca się w nieznane. Jej islandzki jest na poziomie minimalnym, no ale jakoś to będzie, bo trochę w końcu rozumie. Mąż mówi do dzieci po islandzku, więc słucha codziennie języka skierowanego do kilkulatków. W pracy jednak nie rozumie nic. No i znowu jej poczucie własnej wartości spada na łeb, na szyję.
Początki
Taki był mój początek. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że muszą mówić do mnie po islandzku, bo w przeciwnym razie się nie nauczę. Opisy radiologiczne miały być również po islandzku, choć z tym poradziłam sobie dość szybko. Setki przeczytanych wyników napisanych przez kolegów, pomoc translatora Google i litry przelanych później z frustracji łez. W efekcie miałam już kilkadziesiąt stron tzw. gotowców. Kopiuj, wklej, zmień kilka słów to tu, to tam, takie radiologiczno-islandzkie puzzle. Jednak kontakty interpersonalne nie były już tak proste. Po pierwsze przeszkadzała bariera językowa i niemożność swobodnego wyrażania myśli. Po drugie uderzyło mnie dystansowanie się Islandczyków. Wszyscy byli mili i się uśmiechali, ale na tym koniec. Tylko niektórzy zadawali sobie trochę trudu i usiłowali mnie poznać. Z innymi nawet do tej pory nie zamieniłam więcej niż kilka słów związanych ze sprawami pozazawodowymi. Dopiero wtedy zrozumiałam, co znaczy skandynawski temperament. Było to dla mnie dodatkowym zaskoczeniem, bo przecież nie byłam na Islandii po raz pierwszy w życiu. Oczekiwałam tego, do czego byłam przyzwyczajona, czyli serdeczności i otwartości. Jednak tego można się spodziewać wśród znajomych albo w powierzchownej rozmowie z turystą. Zaprzyjaźnienie się i zaakceptowanie w grupie zajmuje więcej czasu, dużo więcej.
Z tego powodu właściwie po pierwszych dwóch tygodniach chciałam się pakować i wracać. I tak było przez mniej więcej pierwsze pół roku. Raz wracałam, raz zostawałam. Taka huśtawka uczuciowa. Teraz, obiektywnie na to patrząc, jest już lepiej. Trochę się przyzwyczaiłam, no i poznałam kilka bardziej przychylnych osób, w większości również przyjezdnych.
Szpital
W zakładzie radiologii jest nas dużo, ale można by się zastanawiać, dlaczego. Przecież Islandia to wyspa z populacją około 320 000, więc badań też powinno być mało. Jednakże pracy jest tu sporo. Po pierwsze właściwie jest tu tylko jeden szpital (pomijam pomniejsze, rozsiane po kraju jednostki) i wszystkie bardzie skomplikowane przypadki medyczne czy ofiary wypadków trafiają w jedno i to samo miejsce. Po drugie Islandczycy badają się na potęgę, mimo że muszą za to współpłacić i to nawet niemało. A poza tym są turyści, których liczba coraz bardziej wzrasta i już rocznie kilkakrotnie przekracza liczbę samych mieszkańców. Niedobory kadrowe powodują, że prawo do dyżurów medycznych (pod nadzorem specjalisty) mają już studenci po czwartym roku studiów. O dziwo jakoś sobie radzą i kończąc studia, dysponują sporą wiedzą praktyczną.
Praca
W Polsce powszechne jest niedzielenie się wiedzą (choć ja na sobie tego nie doświadczyłam). Tutaj z kolei wszyscy chcą, żebyś się nauczył. W moim wypadku musiałam się nauczyć wiele i nadal się uczę, np. zakładać drenaże opłucnowe, wykonywać samodzielnie biopsje czy HSG. Niedawno zaczęłam też swoją podspecjalizację. Jednakże pracownika i jego wiedzę się ceni i jest to też odzwierciedlone w jego pensji. Chcesz się w czymś specjalizować? Nie ma sprawy. Masz dodatkowo swoją roczną pulę pieniędzy i wolnych dni do wykorzystania na cele szkoleniowe.
Wszystko samo się ułoży
W Islandii funkcjonuje powiedzenie þetta reddast, co oznacza, że wszytko się ułoży… samo. Tutaj nie ma naszego załatwiania, tutaj rzeczy dzieją się same i muszę przyznać, że mam do tego stosunek ambiwalentny. Z jednej strony rzeczywiście zawsze jakoś to działa i stres okazuje się niepotrzebny, ale czasami blokuje myślenie o gruntowniejszej reformie, no bo się kręci i kręcić się będzie. Jednak uwagi reformatorskie są zawsze wysłuchiwane i jest pole do dyskusji oraz kompromisu.
Moja Islandia
Islandczycy mimo wszystko są generalnie narodem bardzo tolerancyjnym. Nikt tu się nie „napina” i każdy zwraca się do siebie po imieniu. Islandia to kraj, gdzie burmistrz miasta zaprasza mieszkańców do swojego domu na własnoręcznie usmażone naleśniki, gdzie członka parlamentu czy też Björk można spotkać w sklepie à la Biedronka i nikt ich nie zaczepia. Prezydent biega z wózkiem dziecięcym deptakiem nad brzegiem morza i pozdrawia uśmiechem i zwykłym „dzień dobry” (goðan daginn) idącą sobie tym samym deptakiem mnie. Ochraniarzy nie widać, no chyba że się chowają w wózku.
Poza tym Islandia to piękna wyspa, której natura jest wyjątkowa, zwłaszcza dla kogoś, kto pochodzi z Polski. Nasze kraje są tak do siebie niepodobne! Islandia to otwarte przestrzenie, gdzie człowiek może pobyć sam ze sobą, niespotykając żywej duszy przez długi czas. Są miejsca, które przypominają raczej Księżyc, bo pokrywa je lawa i skały jak okiem sięgnąć. Ale Islandia to też kraj nierzeczywistych barw. Ziemia w czerwieniach, fioletach, różnych odcieniach żółci czy rdzy. Intensywna zieleń trawy, wyglądająca jakby emitowała niewidzialne promieniowanie radioaktywne. Zorza polarna, tańcząca i migocąca na zimowym niebie odcieniami zieleni, a nawet czerwieni. Islandia to też wyspa wodospadów, lodowców, gorących źródeł, no i wulkanów. Wszyscy z niecierpliwością oczekują wybuchu Katli, największego wulkanu Islandii, który do tej pory działał jak w zegarku, tymczasem jednak ma kilka lat opóźnienia. Przy niej sławny Eyjafjallajökull to tzw. pikuś.
A czego mi brakuje? Brakuje mi lasów, pól i łąk, zapachu rozgrzanej słońcem trawy. Brakuje mi zapachu ziemi po deszczu, żółtego piasku w piaskownicy (tu jest czarny, wulkaniczny), widoku przydrożnych drzew. Generalnie brakuje mi rzeczy, nad którymi wcześniej się nie zastanawiałam. Brakuje mi też niektórych warzyw, bo mimo ogromnej liczby Polaków (jesteśmy najliczniejszą mniejszością narodową) i dobrze zaopatrzonych sklepów z polskimi produktami, to z warzywami i owocami jest dość kiepsko.
Rodzina
Na szczęście jestem tu z rodziną i to wiele zmienia. Dzieci zaaklimatyzowały się szybko. Z jednej strony na pewno dlatego, że są dwujęzyczne, więc zmiana kulturowa przebiegła dość łagodnie. Dodatkowo Islandczycy zapewniają wiele pomocy, łącznie z dodatkowymi zajęciami językowymi w przedszkolach i szkołach. Z ciekawostek, to z racji dużej liczby dni deszczowych niezbędne są dla dzieci gumowe ubrania, coś na kształt ubioru rybaka – po zabawie w mokrym czarnym piasku, zanim przekroczą próg przedszkola, nauczycielki spłukują dzieci wodą z węża ogrodowego. Na dwór dzieci wychodzą prawie w każdą pogodę. Chorują chyba też mniej, bo nieważne czy deszcz, czy śnieg, dzieci są na świeżym powietrzu. Nauka w przedszkolu i pierwszych latach szkoły jest nienachalna. Dzieci mają się bawić. Nie ma zadań domowych, a w plecaku jest głównie drugie śniadanie (nie można przynosić słodyczy i słodkich napojów) i strój sportowy. W szkole są też zajęcia z tańca, gospodarstwa domowego i pływanie. Sądząc po znajomych, naukę nadrabiają później, nie musząc tracić czasu ani pieniędzy na korepetycje z tego czy tamtego. Fajnie jest tu być dzieckiem.
Mogę więcej
Jestem tutaj półtoraroczną „świeżynką”. Moje początki, uczciwie mówiąc, były bardzo trudne. Oczekiwania nie do końca pokryły się z rzeczywistością, a życie emigranta, mimo iż moja druga połowa jest u siebie, okazało się dużo trudniejsze, niż myślałam. Ale czy żałuję? Myślę że w zależności od tego, kiedy zadano by mi to pytanie, odpowiedziałabym inaczej. Teraz jednak mogę powiedzieć, że nie żałuję. Pomimo trudów, łez, poziomów adrenaliny przekraczających wszelkie dopuszczalne normy oraz tęsknoty, która chwyta za gardło i czasami nie chce puścić, wiem, że wiele się nauczyłam i było warto. Mogę więcej. Taka podróż pozwala dowiedzieć się wiele o sobie, o własnych możliwościach oraz o świecie. Każdy, choćby na chwilę, powinien zostawić swoje długo i pieczołowicie moszczone gniazdko, zarówno to domowe, jak i to zawodowe, i spróbować czegoś innego, a świat i my sami już nigdy nie będą takie same.
Wiesława Paszek
radiolog
GdL 3S_2017