Marzenia się nie przeterminowują
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
- Kategoria: Wybrane artykuły
- Opublikowano: sobota, 25.03.2017, 22:01
- Odsłony: 3555
O swojej pasji do morza i żeglowania opowiada sternik jachtowy i lekarz Janusz Tylewicz, znany na morzu jako „Jonasz Tylo”.
• Skąd wzięła się miłość do morza? Czy impulsem do zakochania był jakiś obejrzany film, przeczytana książka, miejsce zamieszkania, a może to tradycja rodzinna?
– Ta miłość, to coś, jest w środku. Kiedy w telewizji mam obejrzeć film, wybieram ten, w którym widać trochę wody. Może to być film o wędkowaniu, połowach na morzu czy dokument z delfinem w roli głównej. Równie chętnie oglądam „Polowanie na Czerwony Październik” Johna McTiernana, jak i „Piratów” Romana Polańskiego czy kolejny odcinek filmu przyrodniczego z morskich głębin.
Historycznie rzecz biorąc, po pierwszym roku studiów lekarskich kupiłem z ekspozycji na targach poznańskich prototyp popularnej żaglówki o nazwie „Mak”. I tu się zaczęło. Swoje przygody zacząłem od amatorskiego żeglarstwa śródlądowego.
Kilkakrotnie podczas studiów zorganizowałem z kolegami dwutygodniowe rejsy czarterowanymi „Orionami” i „Wodnikami” po Wielkich Jeziorach Mazurskich. Z czasem zdobyłem uprawnienia sternika jachtowego.
Ukoronowaniem moich marzeń było zamustrowanie się na tygodniowy rejs po Bałtyku „Polonezem”, którym kpt. Krzysztof Baranowski płynął w swój rejs dookoła świata. Wtedy, niesiony młodzieńczą fantazją, złożyłem swój akces do Bractwa Żelaznej Szekli prowadzonej przez kapitana Adama Jassera. Poszukiwał on stałej załogi na pokład jachtu „Pogoria”, wybudowanego na zamówienie Radiokomitetu, agendy ówczesnej Telewizji Polskiej. Legenda głosiła, że na żaglowcu krany i klamki są ze szczerego złota.
Dostałem angaż na „Pogorię” podpisany przez kapitana Adama Jassera. List powiadamiający mnie o angażu przechowuję do dziś w domowym archiwum. Jednak we wrześniu, gdy miałem się zgłosić na pokład „Pogorii”, kończyłem staż w szpitalu w Zielonej Górze.
Studenckie lata zleciały, studia skończyłem w terminie, ale marzenie o „Pogorii” nie przeterminowało się…
• Wygrała więc pasja do medycyny czy może poczucie obowiązku, które każdy lekarz ma w sobie daleko wyższe niż średnia krajowa?
Wygrało poczucie obowiązkowości absolwenta wydziału lekarskiego. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Na jesieni 2011 kapitan Adam Jasser kończył swoją przygodę z żaglami. Na ostatni rejs wybrał się oczywiście „Pogorią”. Ja dla odmiany, po 45 latach domknąłem pętlę swoich marzeń – i popłynąłem „Pogorią” pierwszy raz. Dlatego była to dla mnie tak szczególna podróż, poniekąd sentymentalna.
• No cóż, u lekarza poczucie obowiązku zawsze jest na pierwszym miejscu i często staje na drodze spełnienia marzeń. Jak wyglądało realizowanie pasji żeglarskiej w tak zwanym międzyczasie? Czy miał pan możliwość rozwijania jej, czy medycyna pozwoliła na to?
Kilka razy wysyłałem podania do Polskich Linii Oceanicznych i Polskiej Żeglugi Morskiej z prośbą o możliwość odbycia stażu studenckiego po każdym kolejnym zaliczonym roku, ale pozostawały bez odpowiedzi. Po drugim roku w ramach działalności AKT, czyli Akademickiego Klubu Turystycznego dostaliśmy dofinansowanie do obozu żeglarskiego, który organizowaliśmy corocznie na Mazurach. W czerwcu 1976 r. Wilkasy – Mikołajki – Ruciane – Węgorzewo. Następnie w lipcu 1977 r. Wilkasy – Giżycko – Pisz – Ruciane oraz we wrześniu 1978 r. Wilkasy – Ruciane – Węgorzewo.
Bodaj na piątym roku założyłem klub żeglarski na wydziale lekarskim, aby usankcjonować nasze wyjazdy i byliśmy blisko zakupienia przez władze uczelni jednej lub dwóch żaglówek popularnej klasy „Omega”, ale im bliżej końca studiów, tym chętnych do realizacji planów było mniej i ostatecznie zamiary spełzły na niczym.
Dane mi było, po zakończeniu jednego z rejsów po Mazurach, zamustrować się – o czym wcześniej wspomniałem – jako załogant na rejs po Bałtyku na jachcie „Polonez”, który został wsławiony przez kapitana Krzysztofa Baranowskiego samotnym rejsem dookoła świata. Notabene był on pierwszym dowódcą „Pogorii”, którą dowodził w rejsie do stacji badawczej na Antarktyce w celu dowiezienia zmiany naukowców.
Na „Polonezie” zaliczyłem trasę Szczecin-Bornholm i pierwsze mile morskiego stażu. Później na wiele lat przyszedł rozbrat z morskim pływaniem i tylko rekreacyjnie, na pobliskim akwenie w Sławie Śląskiej uprawiałem niedzielne żeglarstwo.
Nawet w okresie narzeczeństwa zabrałem moją dzisiejszą żonę na tak wielką, jak mi się wydawało, atrakcję, jaką był wspólny rejs żaglówką po jeziorze.
• Jak zapisał się ten rejs żaglówką w pamięci żony? Czy podziela pańską pasję do żeglowania? A może było to jedynie poświęcenie kobiety kochającej żeglarza i potem czekała na lądzie?
Na pewno jako narzeczona dokonała wielkiego poświęcenia! Na szczęście nie znienawidziła tej formy wypoczynku i czasami daje się zaprosić na żaglówkę do znajomego, chociaż później stwierdza, że mogła coś w domu w tym czasie porobić. Mnie też dziś trudno nazwać żeglarzem wobec osiągnięć i pasji znajomych i kolegów. Porównując do innych – tylko się otarłem o klimat, o osoby, o przyjemnie spędzony czas. Oprócz miłych wspomnień, z ostatniego rejsu zostały fotografie.
• Powróćmy do rejsu – klamry spinającej marzenia…
Organizator rejsu, Sail Training Association zajmuje się upowszechnianiem żeglarstwa wśród młodzieży od 16. roku życia, ale dopuszcza też zapaleńców do 60. roku życia. Zdążyłem się więc jeszcze załapać...
Lubuską grupą żeglarzy przewodził kapitan jachtowy Mariusz Skrzypczak. Wyruszyliśmy autobusem w piątek 6 stycznia 2012 r. Trasę Świebodzin-Genua trzech kierowców pokonało w 18 godzin. Dotarliśmy do celu w sobotę 7 stycznia. Autobusowy komfort był jak w bolidzie F-1, ale wszelkie niewygody wynagrodził nam o 12.30 widok Starego Portu w Genui i oczekującego jachtu. Pierwszym po Bogu jest na nim kapitan jachtowy Janusz Kawęczyński „Geograf”. To chodząca historia „Pogorii”. Zamustrowaliśmy się i jak to po zamustrowaniu bywa – alarm! Oficerowie wbili nas w kapoki, wskazali miejsca zbiórki alarmowej w razie „W”, podali zasady opuszczania statku (tzw. abandon ship), rzucania kół ratunkowych, tratw i wszystkich innych śmieci mających zdolność unoszenia się na wodzie. Wykład z budowy jachtu, liczba masztów, rei, żagli, lin stałych i ruchomych wprawił nas w osłupienie. Załoga powtarzała do znudzenia nazwy wszystkich części składowych żaglowca, wspięła się po wantach na reje, przygotowała się do zrzucania żagli i odbyła wędrówkę szlakiem wszystkich gaśnic w ramach ćwiczeń przeciwpożarowych. Mając ciche przyzwolenie pierwszego oficera, pomaszerowałem zwiedzić miasto, w którym urodził się Kolumb. Wrażenie robi marina pełna luksusowych oceanicznych jachtów motorowych, żaglowiec-rekwizyt z filmu „Piraci” Polańskiego, portowe uliczki. Po zwiedzaniu wróciłem na pokład. Usnęliśmy szybko, a debiutanci we śnie mamrotali dziwaczne nazwy: marsel górny i dolny, bramsel, bombramsel, grotbombramsztaksel, grotbramsztaksel, gejtawa, gording, dirka, bras, wang.
Co było dalej? Oto mój dziennik pokładowy z „Pogorii”.
08.01.2012, niedziela
Już po śniadaniu, przygotowanie do wyjścia z portu. Na rejach hasają ochotnicy. Przygotowali żagle do stawienia i reje do przebrasowania. W południe oddajemy cumy i szpringi, „Pogoria” wychodzi na silniku w morze. Kierunek – Sycylia. O 15.00 podchodzimy na odległość dwóch kabli do Portofino. Zrobiło się romantycznie na pokładzie, bo ktoś zanucił fragment piosenki „Miłość w Portofino” Sławy Przybylskiej (http://www.youtube.com/watch?v=WkUDfzzPOqQ).
Huśta nami coraz bardziej martwa fala wczorajszego sztormu, o którym tyle słyszeliśmy. Mimo że nie zagraża, to jego skutki zaczynają niektórzy odczuwać w żołądkach. Służbę na pokładzie obejmuję od 24.00. Psia mać... to przecież psia wachta. Nad ranem przed końcem wachty wyłazi „Pipson” i rozkazuje rozwinąć żagle. Wiadomo, zaraz wchodzi nowa wachta. Okazało się, że zaczęli od zwijania żagli. No cóż, oficer wie najlepiej...
09.01.2012 poniedziałek
Kurs: port Olbia na Sardynii. Na śniadanie opeer od Pierwszego. Że za wolno, że brudny kubek w sterówce, że bez szelek i że w ogóle... Wracam spać, a właściwie to pobujać się na koi od boku do boku.
Przeraźliwy dzwonek wwierca się w mózgownicę. Znowu sygnał alarmu. Statek tonie. Nie, nie tonie. To nie my potrafimy, zdaniem „Starego”, pojawić się na pokładzie w szelkach, które mylą się z kapokami. To był alarm na manewry. Żagle staw! Złażę na dół do kubryka. Znowu sygnał. Jezu, znowu alarm. Człowiek za burtą! Do cholery, co on robi za burtą? Na szczęście „Stary” manewrując, źle podchodzi do motorówki podbierającej człowieka. Ja na pewno bym to lepiej zrobił. Oj, lepiej niech On manewruje tą balią. Kapitan zapowiedział kolejne alarmy. Muszę być czujny i szybki! Do Olbia wchodzimy w południe. Od 16.00 wachty kambuzowa, trapowa i gospodarcza. Romek z ingrediencji, które zabrał z Polski piecze ciasto z kruszonką i piernik staropolski, aby ufetować gości z Olbia: polsko-włoskie małżeństwo. Ich dzieci buszują po pokładzie oprowadzane przez tłumaczące na włoski Anię i Igę. Wieczorem wychodzę, żeby wysłać widokówki ostemplowane „Mailed on the high seas”. Zgodnie z marynarskim zwyczajem powinny dojść pocztą morską do Zielonej Góry bezpłatnie!
W centrum miasta dzieci ślizgają się na sztucznym lodowisku, a na drzewie żółcą się niezerwane cytryny. Tak wygląda zima na Sardynii, a ja mogę odpowiedzieć wieszczowi, że znam li ten kraj, gdzie cytryna dojrzewa. Wieczorem w pomieszczeniu zwanym klasą wszyscy śpiewają szanty. Dr Wojtek świetnie operował gitarą oraz głosem; i pomyśleć, że to psychiatra z Ciborza.
10.01.2012 wtorek
W nocy stukot kopyt i dzikie rżenie budziło strudzonym żeglarzy śpiących na górnych kojach w dziobowym kubryku. Od razu się zorientowałem, że to galopuje duch konia sprzed 30 lat… Nocne zamieszanie wywołało tyle wspomnień z zamierzchłych czasów;)). Rano, oczywiście, afera. Wszyscy zaspali, nawet „Stary”…
Opuszczamy Olbia. Kierunek Sycylia. Flauta trwa. Trochę na żaglach, trochę na silniku, po południu cumujemy w Bonifacio. Port położony w zatoczce ukrytej pomiędzy skałami, jak gdyby piracki. Pod saling wciągamy sycylijską banderkę. Głowa Maura, podobna profilem do korsarza z Korsyki, ma swoją wymowę. Cała załoga schodzi na ląd po suchy i mokry prowiant. Niektórzy zwiedzają miejscowy cmentarz znany z rankingu Travel Planet, gdzie trumny umieszczone są w grobowcach-kapliczkach, inni poszli zaopatrzyć się w liście laurowe i szałwię zrywaną prosto z krzaka.
Miasteczko urokliwe, domy poprzyklejane do skały opadającej wprost do pirackiej zatoczki, u wejście do portu olbrzymia jaskinia, do której można dopłynąć tylko z wody. Dziś jeszcze puste i senne, przygotowuje się na nadejście sezonu. Trwa remont deptaka, nabrzeżne kawiarenki opatrzone wywieszką Będzie otwarte od 15 kwietnia 2012.
11.01.2012, środa
Bonifacio już za nami. Po wyjściu z portu uderzenie świeżej bryzy. Alarm manewrowy. Żagle staw. Wreszcie płyniemy. Prawy hals, wiatr się wzmaga przez cały dzień, płyniemy z prędkością 5 węzłów. Buja coraz mocniej. Z boku na bok i z przodu na tył i w 10 różnych odmianach. Mam wachtę kambuzową i coraz mniej do obsługiwania przy stole, bo kolejni klienci już są przewieszeni na zawietrznej i karmią ryby pasta carbonara all’italiana.
12.01.2012, czwartek
Na apelu kapitan oznajmia, co będzie jutro. Mówi, że jutro jest trzynastego i piątek, a on jest przesądny. Na szczęście dzień mija spokojnie. Płyniemy na żaglach i na silniku. Wybijane dzwonem co pół godziny, szklanki* monotonnie odmierzają nam czas na statku. Wieje nudą.
13.01.2012, piątek godz. 00.00
Psia wachta upłynęła przyjemnie, bo sterowałem od 24.00 do 2.00. Wieje gdzieś w okolicy 6 stopni w skali Beauforta, a nasza prędkość to w porywach 9 węzłów. Wreszcie idziemy tylko na żaglach. Później na oko, trochę do mesy nawigacyjnej, żeby się ogrzać. Po wachcie próbowałem przysypiać, co 3 minuty przewalany od prawej ściany na górnej koi i w lewo, waląc w sztormdeskę. Nie wiem jak, ale dotrwałem do pobudki o 7.30.
Zaklinowawszy się w łazience między dwiema ściankami, zrobiłem toaletę i wziąłem codzienny prysznic. W nocy ci co objęli wachtę po nas, mieli jeszcze większy wiatr. „Pogoria” dochodziła do 11 węzłów, a przechyły do 35 stopni. Od 12.00 wachta nawigacyjna, o odespaniu na razie nie ma mowy. Buja nieźle, wiatr zdycha, wspomaga nas silnik. Od 16.00 wachta kambuzowa, a później wachta gospodarcza, czyli generalne sprzątanie przed zejściem na ląd.
14.01.2012, sobota, 8.00
Wchodzimy do Livorno. Cumy rzuć! Po śniadaniu robimy porządek na pokładzie i pakujemy manele do worków żeglarskich. Wyjście na miasto. Oczywiście odwiedzam Mercato Americano, gdzie można dostać rzeczy z amerykańskiego, niemieckiego i włoskiego wojskowego demobilu. Lubię te klimaty.
Ostatnie zakupy w mieście. Zbiórka na pokładzie o 15.00. Ostatnia odprawa i wręczenie książeczek żeglarskich z wpisem oraz opinii o dzielności na morzu. Nie mam się czego wstydzić.
Ahoj, przygodo!
• Musimy kończyć, choć bardzo ciekawa jest lektura dziennika pokładowego. O Boże, jak ta „Gazeta dla Lekarzy” wciąga! Już świta! Pierwszy kur zapiał! Koniec nocnej wachty!
On-line rozmawiała
Krystyna Knypl
Fotografie Janusz Tylewicz
*„Wybijanie szklanek” to sposób odmierzania czasu na morzu. Polega na uderzaniu w dzwon w zasadzie co pół godziny. Powinny to być krótkie uderzenia o czystym dźwięku. Szklanka oznacza uderzenie podwójne. Pół szklanki – uderzenie pojedyncze.
GdL 4_2012