Wędrująca szafa
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: Informacje dla autorów
- Kategoria: Wybrane artykuły
- Opublikowano: piątek, 28.04.2017, 12:42
- Odsłony: 3778
Wiesława Paszek
Jako przedstawicielkę typowej islandzkiej rodziny poproszono mnie o napisanie kilku słów na temat naszych rodzinnych pamiątek. Jedyny problem jest taki, że nie jest to rodzina typowa, a już na pewno nie typowo islandzka. Z drugiej strony co znaczy typowa w dzisiejszych czasach, kiedy podróżowanie jest tak proste, a języki i kultury mieszają się na każdym kroku? Co znaczy typowa na terenach, gdzie z racji historii i geografii, geny już od wieków mieszają się jak w kociołku zupa? U nas ten proces mieszania (ten, którego jesteśmy świadomi) zaczął się też jakiś czas temu, ale pewnie jakby głębiej poszukać, to większość nawet tych prawdziwie typowych rodzin już kiedyś była w kociołku wymieszana i nie wiadomo tylko, jakie niespodzianki zawiera ich genom. Może sytuacja ma się trochę inaczej na wyspach, zwłaszcza tak izolowanych jak Islandia, gdzie napływ nowych genów i kultur z racji położenia zachodził trochę wolniej lub prawie wcale przez wiele wieków? Jednakże jak historia mojej rodziny pokazuje, nie jest to regułą.
Więc co można znaleźć w domu takiej rodziny jak moja? Kiedy już dobrych kilka lat temu zostałam zaproszona do islandzkiego domu mojego wtedy jeszcze nieplanowanego męża, siedząc tak przy stole i czekając na kawę podaną z termosu (bo tak tu się to robi), poczułam się nagle jakoś swojsko. Dwa i pół tysiąca kilometrów od domu, za oknem padający poziomo deszcz, huk wiatru, w oddali lawa i ocean, a mnie ogarnęło takie miłe uczucie, jakie się ma słysząc język ojczysty po długim czasie i na drugim końcu świata. Na stole stał serwis kawowy z białej porcelany ze złotą obwódką u góry. No można pomyśleć, że niezbyt typowy jak na tę wysokość i szerokość geograficzną. Jakieś przeczucie kazało mi obejrzeć spód filiżanki. Wiele się mogłam spodziewać, ale nie napisu „Wałbrzych”!
Odkrycie to spowodowało oczywiście lawinę pytań. Jak się okazało, mama mojego gospodarza (teraz męża) była Niemką, a jej tata jakimś dziwnym trafem posiadał swojsko dla mnie brzmiące nazwisko kończące się na -ski, jednak czas wojny spowodowały rozstanie z tatą -skim. Legenda rodzinna głosi, że był Niemcem, choć mnie osobiście fakt płynnego posługiwania się językiem niemieckim w tamtych czasach jakoś nie przekonuje o przynależności do nacji niemieckiej. W mamie męża najwyraźniej jednak pozostał, wraz z częścią materiału genetycznego, sentyment do polskości i z „Wałbrzychem” przypłynęła na wyspę. Później mój narzeczony, typowy przecież islandzki -sson, a jednak wymieszany z niemieckim -tagiem i domieszką -skiego przetransportował „Wałbrzych” do Polski. Potem serwis już wraz z nowym nabytkiem w postaci żony oraz dwójki dzieci został spakowany do kontenera i odbył po raz kolejny w swoim życiu podróż ku wyspie i potencjalnie lepszemu życiu (chciałam zaznaczyć, że żona z dziećmi podróżowały poza kontenerem). Czasami teraz patrząc na nasz serwis oraz dwóch synów, popijając kawę w towarzystwie islandzkiej rodziny, zastanawiam się, jaką trasę przyjdzie „Wałbrzychowi” jeszcze w swym żywocie przebyć. Trudno przewidzieć losy przedmiotu będącego w posiadaniu jakże typowej rodziny.
Coś jednak musi być w tych serwisach, że mimo iż tak kruche, to właśnie one często stają się czymś dla nas cennym. Nie wiem, czy jest to czar wspólnie spędzonych chwil przy kawie i herbacie, coś na kształt naszego przez żołądek do serca, ale coś w tym musi być. Dobrze pamiętam, że jako siedmiolatkę zapytano mnie po śmierci babci, czy jest coś, co bym chciała po niej dostać. Z całego tego babcinego skarbca najcenniejszy dla mnie okazał się właśnie serwis kawowy, który też z „Wałbrzychem” przypłynął na wyspę. Mimo że mój serwis nie należy do najbardziej użytecznych na świecie, to coś w tych malutkich granatowych filiżankach ze złotym zdobieniem sprawiło, że właśnie jego zapragnęłam. Mimo że serwis jak na razie stoi sobie cichutko w szafie, na pewno zostanie z nami na długo i może podzieli w przyszłości losy „Wałbrzycha”.
Nasze serwisy nie są tu odosobnione. Czar rodzinnej porcelany, jaka by ona nie była, jest najwidoczniej fenomenem międzynarodowym. Podczas rozmowy z koleżanką Greczynką dowiedziałam się, że ona również jako jedną z niewielu rzeczy po babci zachowała „szczególnej urody” pomarańczową, błyszczącą filiżankę ze spodkiem oraz cukiernicę od dawno nieistniejącego już większego kompletu. Bo jak tu się pozbyć sentymentu do czegoś, z czego babcia nakładała jedzenie do niemowlęcej buzi?
Wydaje się, że rodzinne historie nie tylko filiżankami stoją. W mojej rodzinie jednym z przedmiotów, który także upodobał sobie dalekie podróże, pomimo swych niezbyt poręcznych gabarytów jest szafa, a właściwie nie wiem, co to jest. Z całą pewnością jest to mebel drewniany, wielorakiego użytku. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego mąż wszędzie tę szafę ze sobą zabierał. Tu jednak również pojawia się wątek babci, tym razem niemieckiej. Szafa razem z „Wałbrzychem” przewędrowała drogę z Niemiec na Islandię, potem do Polski i znów na wyspę lawy i ognia. Jakie były jej wcześniejsze przygody, tego nie wiem, ale patrząc na nią widać, że była świadkiem niejednej historii. I jakoś tak z wiekiem zaczynam się również przywiązywać do tego pewnie niezbyt ciekawego mebla, pomimo widniejących na nim śladów przeszłości, a może właśnie dzięki nim. Już nie chcę zeszlifowywać, zamalowywać obtarć i plam. Nie chcę pozbywać się śladów przeszłości i historii szafy, która na pewno widziała więcej niż ja.
W mojej typowo islandzkiej rodzinie jest więcej pamiątek powiązanych z Niemcami i z Polską niż Islandią. Jest srebrny uchwyt od laski po pradziadku męża, niemieckim złotniku. Są zdjęcia mojego dziadka z okresu wojny, kiedy to dostał się do niewoli niemieckiej, którą udało mu się przeżyć tylko dzięki niemieckiemu pochodzeniu. Są szkolne świadectwa babci z okresu okupacji opatrzone swastyką. Są też tony starych, wyblakłych fotografii, ukazujących często nieznanych mi ludzi, ale w jakiś sposób powiązanych z moją rodziną. Ludzie na nich wyglądają inaczej, ale uśmiechają się podobnie. Podpisy na odwrocie niektórych fotografii mówią, że była to dawna miłość babci czy też dziadka, a dedykacja „Mojej kochanej Uleczce” zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy.
Ale czy jako rodzina, no jednak trochę islandzka, mamy w domu coś islandzkiego? Myślę, że większość rodzinnych skarbów jest jeszcze ukrytych w czeluściach szafy dziadka -ssona i raczej nie są to drogocenne z materialnego punktu widzenia przedmioty. Pewnie dlatego, że Islandia jeszcze na początku XX wieku należała do najbiedniejszych krajów Europy, a większość jej populacji mieszkała w podobny sposób jak w okresie średniowiecza. Trudno przecież było gromadzić skarby w chatach zrobionych ze skał, torfu i mchu. Największym bogactwem Islandii od zawsze był język, który chroniony, w mało zmienionej formie dotrwał do czasów współczesnych. Islandczycy przez wieki walk z przeciwnościami natury, często zamknięci w czterech ścianach, upodobali sobie słowo mówione w postaci islandzkich historii – sag, które potem spisano. W każdym więc domu islandzkim, również naszym, są książki. Jest ich dużo. Są zarówno te nowe, jak i trochę starsze.
Jako rodzina islandzka posiadamy jednak coś szczególnego i nie jestem pewna, czy jakakolwiek nacja na świecie ma dostęp do czegoś podobnego. Jest to coś, z czym ja z racji pochodzenia raczej słowiańskiego (z domieszką germańską) jestem związana tylko pośrednio, bardziej jako dawczyni komórek jajowych niż spadkobierca genetyczny. Jest to coś, czego strasznie zazdroszczę Islandczykom. Każdy Islandczyk może uzyskać dostęp do serwisu internetowego, który umożliwia prześledzenie własnego drzewa genealogicznego aż do pierwszych osadników na wyspie. Nam najdalej udało się dojść do roku 850, kiedy to norweski przodek dopłynął do nowego lądu. Na stronie tej można też wpisać jakąkolwiek osobę pochodzenia islandzkiego i system wskaże nam, jakie jest pomiędzy nami pokrewieństwo, pokazując wspólnych przodków. A wszystko to dzięki firmie zajmującej się genetyką. Wzięła ona pod lupę nację islandzką, będącą idealnym źródłem informacji do studiów genetyki populacji, właśnie dzięki swej izolacji oraz dzięki tradycji oraz miłości do słowa. Informacje o mieszkańcach wyspy przetrwały te wszystkie wieki najpierw w postaci islandzkich sag, przekazywanych z ust do ust, a potem w formie pisanej. To w powiązaniu z genetyką umożliwiło stworzenie i prześledzenie sieci powiązań w tej małej społeczności (https://www.islendingabok.is/English.jsp).
Zadanie napisania tych kilku słów skłoniło mnie do refleksji nad gromadzonymi przez nas przedmiotami. Bo co jest dla nas naprawdę wartościowe? Czy jest sens kupowania ton przedmiotów, zwłaszcza z myślą o następnych pokoleniach? Pamiątki mojej rodziny, poza szafą, srebrną rękojeścią, babciną biżuterią, to rzeczy kruche, nietrwałe, bezwartościowe, a jakże cenne. Rzeczy, za którymi kryją się uczucia przodków. Są to przedmioty nieszczególne, ale związane z naszą historią, jakże typową w swej nietypowości.
Tekst i zdjęcia
Wiesława Paszek, radiolog
GdL 5_2017