Rodzinne miasteczko Matyldy, rozdział 3

 Krystyna Knypl

Motyw muzyczny

https://www.youtube.com/watch?v=fHmuipk3AoQ

Rodzinne Miasteczko Matyldy położone było na niewielkim wzniesieniu, będącym największą  pamiątką zostawioną przez polodowcowe zamieszanie. Nie można było do trwałych pozostałości zaliczyć drobnych otoczaków, używanych w powojennych latach do budowy podmurówek nielicznie stawianych domów. Kamienie nie dość, że wszystkie były podobne do siebie, to jeszcze często zmieniały miejsce pobytu i przez to słabo rzucały się w oczy. Miasteczko ze wszystkich stron aż po horyzont okalały gęste, sosnowe lasy. Przez środek wiła się wyboista droga prowadząca na północ. Podobno dochodziła wzniesieniu do jakiejś wsi, ale świadomości wszystkich Goździkowskich dzieciaków właściwie nie miała końca. Nikt nie jeździł na północ, bo za wsią rozciągały się tylko długie łany żyta, owsa i pszenicy, czyli nic ciekawego.

 Hata

Dom, w którym urodziła się Matylda
W Rodzinnym Miasteczku każdy miał swoje własne pole, dobrze znane od dziecka, obrabiane każdego roku i nie interesował się cudzym. Naprawdę ciekawa to była wyprawa na odpust do parafii, hucznie obchodzony na świętych Piotra i Pawła, gdzie można było zobaczyć wspaniałe, niecodzienne rzeczy. W górnej części straganów rozstawianych przed kościołem łopotały na wietrze różnokolorowe chorągiewki i baloniki, w dolnej części wisiały piłeczki jo-jo na gumce, a na wysokości oczu znajdowały się słodycze. Sprzedawcy chyba od zawsze wiedzieli, co przyciąga spojrzenia dzieciaków. Matylda najbardziej lubiła lizaki, białe z pasemkami różowego… z czego właściwie było to różowe? Do dziś nie wiadomo, ale smakowało niebiańsko.

Jeszcze fajniej niż wybrać się na odpust było pojechać do Ameryki. Co słodkiego miała w sobie Ameryka? Na sto procent coś musiała mieć. Nie śpiewano by bez powodu na spotkaniach towarzyskich, do muzyki granej przez orkiestrę:
To jest Ameryka, to słynne USA,
Wspaniały kraj, na ziemi raj…
https://www.youtube.com/watch?v=tRepPPeyiis

Na pewno nie słyszało się takich wywrotowych pieśni o Ameryce w toczkach, które zaraz po wojnie zainstalowano wszystkim mieszkańcom Rodzinnego Miasteczka w ramach elektryfikacji i radiofonizacji. Ciekawe, że takie Podmoskiewskie wieczory często nadawane w soboty, nie wywoływały u słuchaczy myśli o podróży na Wschód. Tak samo Rozkwitały jabłonie i grusze,choć melodyjne i rzewne, nikogo nie zachęcały do migracji. Pewnie przez tę piosenkę o Ameryce, będącą przebojem każdego towarzyskiego spotkania, wszyscy w Rodzinnym Miasteczku wiedzieli, że jest tam raj. Szczególnie podatni na wiarę o raju w Ameryce byli mieszkańcy Goździk peryferyjnej dzielnicy Miasteczka

Do tego potem, ale to już naprawdę dużo później, ludziska dowiedzieli się, że nie tylko raj, ale i demokracja jest w tej całej Ameryce. Podobno smaczne nadzwyczajnie było połączenie amerykańskiego raju i demokracji. Smak miało taki… taki… no, do niczego krajowego niepodobny.
Matylda przypuszczała w skrytości ducha, że raj i do tego jeszcze demokracja, połączenie niespotykane nigdzie indziej na świecie, niepowtarzalne w swoim rodzaju dwa w jednym, kombinacja trudna do wyobrażenia zwyczajnym umysłem, musi nazywać się DEMO-KRAJ. A może DEMO-RAJ? Zastanawiała się nad tym nieraz, ale na Goździkach nie było pod ręką nikogo, kto pomógłby rozwikłać ten skomplikowany dylemat lingwistyczny.

Na Amerykę w Rodzinnym Miasteczku zachorować musiał każdy, jak na świnkę albo odrę. Jeden wcześniej, drugi później, ale wyjątków nie było. Przypadki, które nie uodporniły się w dzieciństwie, były więc teoretycznie nadal zagrożone infekcją. A że szczepionki na tę chorobę nie znano, to i złapanie bakcyla było tylko kwestią czasu.


W Rodzinnym Miasteczku wszyscy liczący się mieszkańcy mieli kogoś za Wielką Wodą, a co obrotniejsi rezydowali tam od co najmniej dwóch pokoleń. Fajtłapy, inteligenci pracujący i niespieszni
myśliciele właśnie sposobili się do podejścia po wizę amerykańską. Wieczorami siadali przy ciepłych jeszcze kaflowych piecach i wiedli spokojne rozmowy taktyczne. Najważniejsze pytanie brzmiało: jak
ustawić się w kolejce pod ambasadą, żeby nie trafić do tej mądrali, która siedzi w ostatnim okienku?

Odrzucała prawie co drugiego kandydata na turystę.
Barco mi psikro, ale pan nie jest turista – orzekała, z zapałem mocując się z językiem polskim. Te porażające słowa okraszała pani konsul szerokim uśmiechem odsłaniającym zęby, a sztuczny blask materiałów stomatologicznych dobrze kontrastował z jej śniadą cerą.

Znana ze swych stanowczych decyzji, nie była w stanie zrozumieć, że turystyka to coś innego niż uporczywe oglądanie zachodzącego słońca na nadmorskich bulwarach i powrót do domu z pustymi kieszeniami. Taką wycieczkę każdy głupi zaliczyć potrafi.

Nieprzyjaźnie potraktowani przez przedstawicielkę amerykańskiej administracji, zdesperowani mieszkańcy Rodzinnego Miasteczka kupowali bilet lotniczy do Mexico City, skąd drogą lądową udawali się do przejścia granicznego w Naco, w stanie Arizona. Z ust do ust podawano sobie nazwę skromnego hoteliku, w którym należało się zatrzymać po meksykańskiej stronie i wynająć pokój numer siedem. Gości proszących o pokój numer siedem recepcjonista powiadamiał mocno łamaną polszczyzną, że w ciągu kilku godzin przyjdzie osoba, z którą są umówieni na spotkanie. Zwykle pod wieczór rozlegało się ciche stukanie do drzwi, pospiesznie otwieranych przez oczekującego.
W progu stała wiekowa Meksykanka o pomarszczonej twarzy. Starucha wymagała dwóch rzeczy: opłaty z góry za wskazanie drogi do słynnej dziury w ogrodzeniu granicznym i przejścia przez nią bez paszportu, który meksykańskie dzieciaki donosiły pół godziny po pomyślnym przekroczeniu granicy. Niejeden siedząc na krawężniku w oczekiwaniu na paszport zadawał sobie słynne pytanie: Na co mnie było przyjeżdżać do Naco?
Na szczęście Meksykanka prowadziła solidną firmę, której byt oparty był na referencjach przekazywanych z ust do ust i po pół godzinie pojawiał się mały kurier z paszportem. Całą operację
zaczynano zwykle około drugiej w nocy i kończono nad ranem. W umówionym miejscu na przeprowadzonego czekał krajan i zapewniał transport do Jackowa. Zanim ruszyli w drogę, spoglądali na solidne kraty w oknach jednopiętrowego białego budynku straży granicznej w Naco, szczęśliwi, że nie muszą podziwiać walorów stalowej konstrukcji od wewnątrz.

Próbować dostać się do Ameryki przez meksykańską granicę, wpaść w ręce straży granicznej, przejść drugi raz na amerykańską stronę, mając do odpracowania pięć tysięcy dolarów kaucji za wypuszczenie z aresztu, potrafili tylko nieliczni obywatele Rodzinnego Miasteczka.
Coś sąsiada długo nie widział… W Ameryce był czy chorował?  zagadywali znajomi.
– Korzonki dokuczali, siedział ja w domu całą zimę przy piecu i krzyż wygrzewał, ale na wiosnę może i pojadę do Ameryki – odpowiadał kandydat na turystę.
– A słyszał sąsiad, że Stasiek Julków przywiózł trzydzieści tysięcy i plac już kupił pod budowę domu?
– A tam, zaraz trzydzieści... też opowiada. Ledwie dwadzieścia siedem będzie wszystkiego majątku, a przechwala się jakby worek dolarów przywiózł albo i dwa. U Julków wszystkie takie chwalipięty,
nie wie tego czy nietutejszy?

Nie było większej obelgi niż powiedzieć komuś, że jest nietutejszy albo nazywać flancowanym mieszkańcem Rodzinnego Miasteczka.
Na mnie czas stwierdzał sąsiad i dla uprawdopodobnienia przyczyny pośpiechu rzucał od niechcenia:Kurom trzeba ziarna podsypać. Miłośnicy turystyki mieli swoje ugruntowane tradycją zainteresowanie dyscyplinami w kraju nieuprawianymi. Mężczyzn fascynowała technologia wyburzania amerykańskiego azbestu. Kobiety dla odmiany niebywale ciekawiło, w jakim czasie można sprzątnąć łazienkę, używając szczoteczki do zębów wręczonej przez wredną chlebodawczynię.
Nigdzie indziej jak kraj długi i szeroki nie obserwowano większego zamiłowania do łączenia pracy z podróżami. Istniały poważne poszlaki, że słynny program Work & Travel opracował ktoś pochodzący
z Rodzinnego Miasteczka. Bywalcy twierdzili, że samolot do Ameryk inigdy nie wystartuje z Okęcia, jeżeli na pokładzie nie siedzi przynajmniej jedna osoba z Goździk. Wolne miejsce oznaczało, że podróżni nie są jeszcze w komplecie i trzeba spokojnie czekać, bo może Ziutek zatrzasnął się w łazience i bez pośpiechu, którego wprost nie cierpi, zastanawia się, jak by tu się wydostać z pułapki.
Poważne przesłanki wskazywały na to, że Matylda zbyt krótko mieszkała w Rodzinnym Miasteczku, aby zarazić się we właściwym  czasie i przechorować przypadłość w sposób typowy dla lokalnej ludności. Ameryka jawiła się jej równie abstrakcyjnie jak Mars,Księżyc albo odległa epoka historyczna. Nawet przez długi czas poważnie podejrzewała, że nie ma takiego kraju na świecie. Gdyby naprawdę istniał, z pewnością już by dawno zadziałał na podróżniczą wyobraźnię Matyldy. Na to, jak dalece amerykańska żądza nie zaprzątała jej umysłu, wskazywał tak poważny dowód, jak brak wizy do tego kraju w kolejnych paszportach. Prawie każdy z Rodzinnego Miasteczka miał wizę wklejoną na odpowiedniej stronie i mógłby napisać grubą książkę o przygodach związanych z wyprawami do konsulatu, ale nie Matylda.
Poza ozdobną wizą Księstwa Liechtenstein, pozyskaną za kilka franków w urzędzie pocztowym w Vaduz, o zdobywaniu takich dokumentów nie wiedziała prawie nic. Dokładniej – tylko tyle, ile można
było wyłowić z opowieści krajan o ich przygodach. Odbierała sąsiadów z lotniska, odprowadzała, gościła i pocieszała.

Nabywała wiadomości wyłącznie z drugiej ręki. Niekiedy służyła wiedzą medyczną. Popatrz tak fachowym okiem... co on taki chudy? – pytała koleżanka, pokazując fotografię męża.Jaki tam chudy? Normalny – odpowiadała zwykle Matylda. Ale popatrz uważnie, okiem doktora! Nie widzisz, żeby był rakowaty albo coś podobnego? – upewniała się słomiana wdowa. Nie, na rakowatego nie wygląda – zapewniała z całą powagą. Oświadczam to jako doktór.

Krystyna Knypl ( z domu Łapińska, urodzona w Łapach na Podlasiu)