Początkowo Matyldy i Francisa nie było stać na eleganckie hotele. Podczas pierwszych niskobudżetowych podróży pozostawało jedynie fotografowanie się na ich tle. Podczas pierwszej podróży do Szwajcarii Maniula sfotografowała ich na tle Savoy Hotel w Zurichu.
Matylda i Francis przed hotelem Savoy w Zurichu
Matylda i Francis na tle hotelu Monte Rosa w Zermatt
To właśnie stąd Edward Whymper, od 1860 r. stały gość hotelu, wyruszył 13 lipca 1865 r. na szczyt Matterhornu. Jego spektakularne pierwsze wejście na szczyt przyniosło hotelowi światową sławę.
Royal Hotel w Oranie
Hilton Arc de Triomphe (obecnie L’Hotel du Collectionneur) w Paryżu
Najbardziej topowy z odwiedzonych przez Matyldę hoteli w Paryżu, niestety bez Francisa, który doceniłby walory umeblowania pokoju, tak przez nią opisane: Środek pokoju zajmowało zachwycające łoże z madagaskarskiego, ciemnobrązowego hebanu. Obleczone było w śnieżnobiałą jedwabną pościel najwyższego gatunku. Wezgłowie zdobił hotelowy herb z dzielnym rycerzem na rydwanie. Złote linie herbu znakomicie komponowały się z ciemnobrązowym hebanem.
Hotel Le Regina w Warszawie
Hotel El – Djazair (dawniej Hotel Saint George) w Algierze Francis i Matylda byli na lunchu rodzinnym
W hotelu El Djazair bywali słynni ludzie, otacza go piękny ogród. Ma niesamowitą historię:
Dawny pałac bejów, zbudowany w 1514 r., przekształcony w internat dla dziewcząt. W 1889 r. dawna szkoła z internatem została przekształcona w hotel i stała się miejscem spotkań brytyjskiej arystokracji.
10 listopada 1942 roku w Salon des Ambassadeurs generał Dwight Eisenhower i admirał Darlan podpisali zawieszenie broni na czas amerykańskiej inwazji na Afrykę Północną. Na piętrze powyżej zachował się pokój, w którym mieszkał generał Eisenhower. Tabliczka na drzwiach obok przypomina, że "Generał Dwight Eisenhower, głównodowodzący alianckich sił ekspedycyjnych w Afryce Północnej, miał swoją kwaterę główną w tym pokoju od listopada 1942 do grudnia 1943 r.".
W ostatnich latach II wojny światowej hotel był kilkakrotnie bombardowany przez Niemców. Hotel został poważnie uszkodzony w wyniku licznych bombardowań i został ponownie otwarty dopiero w 1948 r. po renowacji.
W 1974 r. hotel został ponownie zamknięty w celu renowacji. Francuski architekt Fernand Pouillon dobudował dwa skrzydła. W dniu 23 sierpnia 1982 r. zmieniono jego nazwę na "El Djazaïr Hotel ".
Ściany hotelu zdobią portrety znanych osobistości, które przez dziesięciolecia odwiedzały ten obiekt. Książę i księżna Walii Edward VII i Aleksandra, baron de Rothschild, Winston Churchill, Jean-Paul Sartre, Simone de Beauvoir.
W hotelu El Djazair bywali także piosenkarka Edith Piaf, pisarze Albert Camus, Jean Gabin, Jean Cocteau (autor znakomitych powiedzeń takich jak: Prawdziwa młodość to przymiot, który zdobywa się z wiekiem). Fotografie gości hotelu, więcej https://gdl.kylos.pl/wp/?p=6121
W karierze zawodowej Matyldy, zarówno lekarskiej jak i literackiej, najważniejszym specyfikiem okazała się być maść tygrysia.
- Pani jest jak maść tygrysia - oznajmił Matyldzie pewnego razu jeden z jej pacjentów. Słyszała różne komplementy pod swoim adresem, ale tak oryginalny po raz pierwszy.
- To znaczy? - zapytał zaciekawiona Matylda.
- Pomaga na wszystko - objaśnił pacjent.
Wynalazcą maści tygrysiej był żyjący w Rangunie chiński zielarz Aw Chu Kin. W latach 70. XIX wieku otworzył sklep, w którym sprzedawał własnej produkcji maści przeciwbólowe. Opakowania swoich leków sygnował wizerunkiem tygrysa, będącego w kulturze dalekowschodniej symbolem siły. Maść nie zawiera żadnych składników z tygrysa. W latach 20. XX wieku synowie Aw Chu Kina otworzyli fabrykę maści tygrysich w Singapurze, gdzie są produkowane do dzisiaj
Maść tygrysia biała (po lewej) i czerwona (po prawej)
W skład maści tygrysiej wchodzą: kamfora, mentol, eteryczny olejek kajeputowy, mięta pieprzowa, olejek goździkowy, olej cynamonowy. Maść ma działanie przeciwbólowe oraz rozgrzewające.
Ulubionym kolorem Francisa był zielony. Nosił zieloną czapkę, kurtkę, spodnie, buty, plecak, rękawiczki. Czasami udawało mu się wystroić na zielono także Matyldę.
Matylda od czasu do czasu dawała namówić się na stroje w kolorze zielonym, ale była to raczej grzecznościowa decyzja niż poryw gustu
Wybory kolorystyczne Matyldy i Francisa znajdują odzwierciedlenie w wierszu Kazimierza Wierzyńskiego:
Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną
na klombach mych myśli sadzone za młodu
Pod słońcem co dało mi duszę błękitną
i które mi świeci bez trosk i zachodu.
Rozdaję wokoło mój uśmiech, bukiety rozdaję wokoło i jestem radosną wichurą zachwytu i szczęścia poety co zamiast człowiekiem powinien być wiosną!
Jak dobrze nam zdobywać góry I młodą piersią chłonąć wiatr Prężnymi stopy deptać chmury I palce ranić o szczyt Tatr
Mieć w uszach szum Strumieni śpiew A w żyłach roztętnioną krew Hejże hej hejże ha Żyjmy więc póki czas Bo kto wie bo kto wie Kiedy znowu ujrzę was
Początkowo sądziła, że zamiłowanie Francisa do koloru wojskowego to nawiązanie do tradycji rodzinnej związanej z dziadkiem Felicjanem, kapelmistrzem wojskowym. Jednak dokładniejsze studia historyczne wykazały, że mundury armii austriacko-węgierskiej były dwukolorowe i nie zawierały zielonego.
Podróżowanie wszystkim podobało się. w rodzinnym dzienniku czytamy: przez długie lata znaliśmy Paryż z książek, filmów, opowieści. W czasach naszego dzieciństwa i młodości mało kto bywał w europejskich stolicach. Granice były zamknięte, paszporty w ministerialnych szufladach, nie mieliśmy dostępu do walut obcych. W latach 90. wszystko zaczęło się normować. Wyjazdy stały się dostępne dla każdego zdeterminowanego miłośnika podróży. Mógł wyjeżdżać z biurem podróży albo samodzielnie. My latem 1997 r. zdecydowaliśmy się na samodzielną wyprawę do Paryża.
Matylda i Francis, Paryż 1997 r.
Pierwszym etapem przygotowań było rozpoznanie terenu za pomocą książek kupowanych w księgarni Sklep Podróżnika w Warszawie. Drugi etap obejmował zakup biletów lotniczych oraz rezerwację noclegów. Trzeci etap to zakup waluty obcej – wtedy jeszcze franków francuskich.
Jakie książki kupiliśmy, aby oswoić się z paryską rzeczywistością? Przede wszystkim plan Paryża, modnego w owych latach wydawnictwa Michelin.
Do dziś tę książkę bierze się z przyjemnością do ręki – jest w niej nie tylko plan ulic, ale także podstawowe informacje o stolicy Francji. Planowaliśmy chyba intensywne zwiedzanie, bo znajdujemy ręczne zapiski o numerach autobusów kursujących do godziny 0.30.
Trzeba też było dowiedzieć się czegoś o samym mieście – wiedzę zdobywaliśmy z dwóch poradników: Twój przewodnik Michael’s Paryż oraz Pierrette Letondor & Beatrice Berthet-Piomor Przewodnik turystyczny dla kobiet – Paryż.
Szczególnie urocze rady znaleźliśmy w ponadczasowym, jak się okazuje, przewodniku dla kobiet. Czytamy w nim:
Nasz przewodnik ma wiele luk. Są one celowe. (…) Fanatycy zwiedzania być może dojdą do wniosku, że brakuje informacji o domu, w którym ktoś się urodził albo umarł. Dla nas ważniejsza jest informacja, jak poruszać się paryskim metrem. Paryż nie jest tani. Istnieje jednak wiele adresów, pod którymi można niedrogo mieszkać, zjeść czy dokonać zakupów. Dlatego też nie powinnyśmy bezwzględnie rezygnować, mając na uwadze nasz portfel, z haute couture czy luksusowych restauracji. Kto chce poznać Paryż i rozkoszować się nim, może, jedząc ostrygi czy kupując piekielnie modny ciuch, doznać tyle przyjemności, że zdecyduje się oszczędzać na innych rzeczach.
Myśl, żeby oszczędzić na… powiedzmy chlebie, by starczyło ostrygi, jest bardzo francuska i wywodzi się w prostej linii od Marii Antoniny, autorki słynnej kwestii: S’ils n’ont pas de pain, qu’ils mangent de la brioche!
Podróż i zakwaterowanie
Do Paryża wyruszyliśmy 5 sierpnia 1997 roku, lot LO 5321 o 12.50, i wczesnym popołudniem byliśmy na miejscu. Stolica Francji przywitała nas tak rzęsistą ulewą, że aby strugi deszczu nie zalewały nam mapy, musieliśmy zejść do stacji metra.
Mieszkaliśmy w hotelu Adix na 30 Rue Lucienn Sampaix 75010 Paris, dziś obiekt nazywa się inaczej, jest po generalnym remoncie i niewiele przypomina nasz hotelik z lat 90. Jedynie podwórko, na którym rozstawiono stoliki i krzesełka, zachowało ten sam styl http://www.kyriad-paris-canal-saint-martin-republique.fr/.
Noclegi kosztowały 4500 franków. Frank był słabą walutą i był wart 0,56 złotego, co daje kwotę 2520 złotych na 3 osoby za 9 noclegów, czyli jedna noc 280 zł albo 93 zł od osoby. Banknoty franków miały spore rozmiary i czuliśmy się niczym osoby handlujące walutą, gdy wpłacaliśmy je do kasy hotelowej.
Postanowiliśmy zapłacić z góry, żeby nie nosić się z workiem pieniędzy. Otrzymaliśmy pokwitowanie, na którym było napisane - 4500 FRF, co nas nieco zaniepokoiło. Recepcjonistka objaśniła, że jak jest minus, to w istocie jest plus…
Pokój był maleńki, chyba pierwotnie dwuosobowy i gdy dodano trzecie łóżko, nie było gdzie postawić nogi. Równie maleńka była winda. W Paryżu i dziś nas zastanawia, że w tych maleńkich windach zawsze znajdzie się miejsce na zamontowanie popielniczki oraz to, że za oknami maleńkich pokoików rozciągają się szerokie bulwary, aleje i pola.
Małe windy nie nadają się do przewożenia dużych rzeczy, więc Francuzi duże przedmioty transportują do mieszkań na piętrach za pomocą dźwigów-platform. Widywaliśmy np. kanapy wędrujące w powietrzu do balkonu lub okna na wysokim piętrze kamienicy.
Hotel Adix
Recepcja naszego hotelu
Faktura z hotelu Adix
Kate z prezentem urodzinowym
Francis z bagietką w Cannes
Kate i Mima na tle paryskiej śmieciarki
Co zwiedziliśmy?
Każdego dnia rano wyruszaliśmy w miasto. Zwiedzaliśmy je pracowicie, mimo iż nie byliśmy wyspani, bo sen zakłócały nam długie i hałaśliwe rozmowy toczone na podwórku.
Nasze poranki miały dwa stałe punkty odniesienia – hałasującą śmieciarkę, pod którą sfotografowałyśmy się, oraz bezdomnego śpiącego we wnęce sklepowej. Gdy narzekaliśmy na ciasnotę w naszym pokoiku, mówiliśmy sobie – ten facet ma jeszcze mniejszy metraż!
Kupiliśmy bilety wieloprzejazdowe. Poruszaliśmy się głównie autobusami, co wynikało z niezbyt fortunnego doświadczenia z używaniem metra. W Przewodniku dla kobiet przeczytaliśmy, że stacja Abbesses linii nr 12 leży najgłębiej pod ziemią i trzeba do niej zjeżdżać windą. Zjazd okazał się nieprzyjemny, winda – jak to w Paryżu – ciasna, chybocąca się na boki. Brrr…
Na wieży Eiffla
Maniula i Francis, Paryż 1997 r.
Matylda i Maniula, Paryż 1997 r.
Na wieży Eiffl'a wyświetlano neon z informacją ile pozostało dni do 1 stycznia 2000 roku, obawiano się, że data ta może spowodować problemy w systemach informatycznych.
Zwiedziliśmy – oczywiście wieżę Eiffla, Notre Dame, Sacré Coeur, Montmartre, Łuk Triumfalny, Trocadéro. Oczywiście chcieliśmy wiedzieć, czy to prawda, że najlepsze kasztany są na placu Pigalle[1] – ale jakoś do degustacji nie doszło. Pozostając w konwencji frywolnej, obejrzeliśmy z zewnątrz Moulin Rouge, byliśmy zdziwieni skromnymi rozmiarami obiektu. Przyglądaliśmy się stateczkom płynącym Sekwaną. Spacerowaliśmy po Polach Elizejskich i zajrzeliśmy do Galeries Lafayette. Duże wrażenie zrobiła na nas księgarnia Virgin. Nie spodziewaliśmy się, że 18 lat później zawita ona na warszawskie Okęcie.
Finanse i zakupy pamiątek
Nasz budżet był skromny, ale wystarczający na wszystko, co najważniejsze. Podczas pobytów w Szwajcarii ukuliśmy pojęcie dieta ubogich turystów, na którą składały się chleb i woda. W Paryżu dieta była zmodyfikowana stosownie do miejsca – odżywialiśmy się bagietkami i zupami w torebkach przywiezionymi z kraju.
Poza prezentem urodzinowym kupiliśmy sobie nieco paryskich strojów, może nie było to haute couture, ale okazało się niezwykle wygodne i ponadczasowo trwałe. Szefowa ekspedycji dostała trzy pary skarpetek ze sklepu na Polach Elizejskich. Skarpetki bez ściągacza, wygodne do podróży, odwiedziły pięć kontynentów i nadal są dobrym stanie. Świetne zakupy zrobiliśmy też w Tati – bluzy w kratę dziś służą do chodzenia po domu. Mimo iż magazyn ten miał opinię taniego, to zachowywał w owym czasie pewien styl. Odwiedzony po latach okazał się wypełniony marną chińszczyzną.
Wróciliśmy 14 sierpnia 1997 r. rejsem LO 336. A potem wspominaliśmy, wspominaliśmy i planowaliśmy następne podróże.
Po wakacjach w Szwajcarii i Paryżu nadeszła pora na wakacje na Lazurowym Wybrzeżu. Terminem tym nazywamy odcinek wybrzeża Morza Śródziemnego we francuskiej Prowansji, rozciągający się od miejscowości Cassis na zachodzie aż do granicy włoskiej. Odwiedza go 10mln turystów rocznie, w tej liczbie znaleźliśmy się także my. W rodzinnym dzienniku czytamy: do Nicei polecieliśmy samolotem, trzęsło przy lądowaniu, a samolot był niezbyt duży, co zapewniło nam mocne przeżycia już od samego początku.
Widok nocą z balkonu domu wczasowego na Promenade des Anglais
Nazwy Lazurowe Wybrzeże użył po raz pierwszy francuski pisarz Stéphen Liégeard, który w 1887 roku wydał książkę zatytułowaną właśnie La côte d’azur.
Obraz zatytułowany Lato na Riwierze Francuskiej, autor: Carl Hasch (ok. 1890)
Miejscowość Cannes jest znana z festiwalu filmowego, który odbywa się w tym mieście od 1946 r. Główną nagrodą przyznawaną podczas festiwalu jest Złota Plama. Najwięcej statuetek tej nagrody zdobyli filmowcy ze Stanów Zjednoczonych (13), na drugim miejscy są Francuzi (8), na trzecim Włosi (5).
Matylda i Francis w porcie Nicea
Rezydencja wczasowa w Nicei, w której Matylda, Maniula i Francis spędzili urlop
Maniula i Francis pływają w basenie. Matylda fotografowała ich z balkonu
Cannes, pałac festiwalowy rozczarował widokiem z zewnątrz
Więcej blasku jest w sprawozdaniach telewizyjnych z festiwalu, niż na miejscu. Podobnego zdania o urodzie tego miejsca są przewodniki, cyt.: Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes odbywa się w budynku, który powstał specjalnie w tym celu. Mimo wyrazu pałac w nazwie, nie ma on jednak nic wspólnego z prawdziwym pałacem. Niestety bardziej przypomina wielki betonowo – szklany bunkier.Palais des Festivals et des Congrès stoi pod adresem 1 Boulevard de la Croisette, w samym centrum miasta i na początku promenady La Croisette. Budynku nie zwiedza się, ale jego najsłynniejsza część jest ogólnodostępna. To oczywiście słynne schody, którymi gwiazdy wchodzą na pokazy filmowe w czasie festiwalu. Czerwony dywan leży na nich niemalże przez cały rok. (https://prowansja.pl/cannes/)
Odciski dłoni słynnych artystów w Cannes są w Alei Gwiazd
Maniula przymierza się do zostania gwiazdą ;) Jak się człowiek dobrze przymierzy, to wierzy i zostaje Gwiazdą!
Matylda po odwiedzeniu Monte Carlo
Z Nicei do Monte Carlo Matylda, Maniula i Francis podróżowali autobusem. Droga miała piękne widoki oraz ostre zakręty. Jak to zdarza się po wizycie w tym mieście, znanym ze słynnych kasyn, wrócili z pustymi kieszeniami ;)
Natomiast do Menton wybrali się pociągiem. W pamięci pozostały niewielkie wagony i bardzo hm...podmiejski wygląd tego pociągu.Podróżowaliśmy linią kolejową Cannes – Antibes – Nice – Monaco – Menton – Ventimiglia. Konstruktorem tej linii kolejowej był Louis Jules César "Louis-Jules" Bouchot (https://en.wikipedia.org/wiki/Louis-Jules_Bouchot).
Wart odwiedzenia był natomiast zabytkowy dworzec w Nicei, który zbudowano w 1867 roku\
Matylda po obejrzeniu na wystawie turystycznej fotografii dolin alpejskich uznała, że ich poznanie będzie celem ich następnej rodzinnej wycieczki. Zaopatrzywszy się w Swiss Passy w ciągu dwóch kolejnych lat zwiedzili prawie całą Szwajcarię.
Francis ogląda zegar słoneczny nad jeziorem Lugano
W rodzinnym dzienniku czytamy: Pierwsza podróż odbyła się od 10 sierpnia do 17 sierpnia 1995. Na terenie Szwajcarii odbyliśmy liczne podróże koleją. Mieszkaliśmy: kwatera prywatna, pokoje gościnne firmy Chrobot Reisen.
Uchyloną furtką przez którą można było zobaczyć trochę świata były Targi Turystyczne w PKiN w Warszawie. Foldery, które można było otrzymać na targach Turystycznych pozwalały odlecieć na chwilę do pięknych krain. Zobaczyłam w 1993 roku plakat z alpejskim krajobrazem i wiedziałam, że nie zaznam spokoju zanim tam nie pojadę... Pierwszym krokiem w kierunku przygotowań było zakupienie książki Marka Honana Szwajcaria, którą czytałam przez rok. Żadnej książki podróżniczej chyba nie przeczytałam tak dokładnie.
Nasz budżet podczas pierwszej wyprawy do Szwajcarii był dość skromny, a oferta na rynku też nie specjalnie bogata. Nie pamiętam skąd zdobyliśmy fundusze na wyprawę, ale pewnie metodą zwykłego zaciskania pasa. Podróżowaliśmy z firmą Chrobot Reisen.
Podczas podróży autokarem Mieszkaliśmy w pokojach gościnnych biura podróży Chrobot Reisen
Na wspomnianych Targach Turystycznych znalazłam informacje o biletach typu Swiss Pass, które pozwalały na przejazdy kolejami szwajcarskimi, komunikacją miejską oraz statkami na jeziorach w tym kraju. Dzieci do lat 13 podróżujące razem z rodzicami, otrzymywały Swiss Passy za darmo. Nasza córka miała 13 lat i była to fajna oferta między innymi z tego powodu. Swiss Pass
Dokument miał sympatyczne czerwone okładki. Dodany był do kompletu schemat linii kolejowych w Szwajcarii. Karta rodzinna dodana do Swiss Pass
Swiss Pass Popularnym środkiem transportu turystycznego w owych latach były autobusy i z takiej komunikacji skorzystaliśmy. Koszt 3 biletów był rzędu kilkuset złotych. Dziś takie bilety kosztują od 280 pln do 330pln. Podczas zakupu biletów okazało się, że istniej możliwość wynajęcia pokoju gościnnego u przewoźnika, z której skorzystaliśmy. Pokój za pierwszym wyjazdem sympatyczny i cichy bo położony od podwórka, wspólna łazienka, dostęp do kuchni w której przyrządzaliśmy sobie posiłki.
Dodatkowo kupiłam czerwoną menażkę, która służy do dziś, a nawet odbywa trasy międzykontynentalne, oczywiście w bagażu głównym, bo w podręcznym to postawiłaby na nogi wszystkie służby na lotnisku ;)) Pogoogle'owałam za tym produktem - bywa na www.ebay.com w sprzedaży na giełdach staroci, jest określany mianem vintage aluminium bottle i kosztuje 35 usd.
Nasza menażka
Dieta ubogich turystów była sycąca, tania i bezpieczna! Najedzeni zasypialiśmy, żeby następnego dnia ruszyć rano w drogę. Zawsze starannie studiowaliśmy precyzyjne kieszonkowe rozkłady jazdy, dostępne na stacjach kolejowych, przy okienkach z biletami. Zetknęliśmy się w 1995 roku odmiana rewolucji obyczajowej jaką była street parade w Zurichu, impreza na owe czasy nam nie znana. Uczestnicy zachowywali się spokojnie wobec przechodniów, choć dość agresywnie wypełniali całą przestrzeń publiczną. Gdy wracaliśmy tramwajem z dworca do naszej kwatery cały wagon wypełniony był street-paradowiczami, który swobodnie okazywali sobie jednopłciowe uczucia oraz demonstrowali swe ciała. Jeden z nich siedział drugiemu na kolanach i w pewnym momencie wstał demonstrując duże wycięcie w spodniach odsłaniające oba pośladki. Można by rzecz - model a la chiński maluch, który nie opanował jeszcze sikania do klozetu. W różnym wieku ludzie opanowują te umiejętność ;)) Niektórzy bardzo późno lub wcale.
Mina Matyldy wskazuje, że na pewno słucha ona tanga!
Turyści na wycieczki wyruszali zawsze z dworca kolejowego w Zurichu, wracali wieczorami i w markecie COOP kupowali makarony do ugotowania.
Widok na market COOP
Zwiedziliśmy sporo, ale jeszcze zostało kilka miejsc do zobaczenia. Spędziliśmy 14 urodziny Maniuli i powstała idea spędzania tego dnia zawsze w dobrym miejscu, zawsze w dobrym towarzystwie. Podobny wyjazd powtórzyliśmy za rok, przyjeżdżając tuż przed piętnastymi urodzinami naszej córki. Droga powrotna, wracaliśmy 18.08.95 o godzinie 19:00 wyjeżdżając z Zurichu, ze sporym opóźnieniem.
Co zobaczyliśmy w czasie tego pobytu? Kolejno Bazylea, Berno, Interlaken, Lucerna, Lozanna, Genewa, St.Gallen, Vaduz i Lugano. W pamięci zachowały się jako ładne miejsca starówka w Bazylei, bazylika w Saint Gallen (wnętrze pojawiło się w opowiadaniu "Powieka modelki") oraz Lugano z powodu palm.
We wspomnianym opowiadaniu Matylda ma dwie (sic!) córki Kate i Maniulę. Oto potwierdzenie:
Przyleciałam przed północą. Tata odebrał mnie z lotniska. Mama i Maniula czekały w domu. Maniula obcięła sobie włosy. Zawsze miała takie długie, a teraz ma króciutkie. Mama mówi, że ma nową córkę przez tę fryzurę Maniuli. Śmiesznie Maniula wygląda, jak mama na zdjęciach z okresu studiów. Maniula to jest dopiero modelka! Zaczęła właśnie studia na hungarystyce. Właściwie po co jej ta hungarystyka? Ale ona taka jest, grzebałaby się w językach od rana do nocy. Im dziwniejszy język, tym Maniula bardziej rozmarzona.
Ciekawe, dlaczego żadna z nas nie poszła na medycynę? Ale mama wcale na to nie nalegała.
Maniula przeciągnęła się, ziewnęła i zobaczywszy siostrę śpiącą na sąsiednim łóżku, skoczyła się przywitać:
– Jó napot kívánok! 9 – zawołała dumna ze swych umiejętności wysławiania się po węgiersku.
Kate, obudzona zupełnie niespodziewanie, nie bardzo wiedziała, co się dzieje.
– Jó napot kívánok! – ponownie zawołała Maniula na powitanie siostry. – Szervusz! 10
– Maniula, ty mówisz przez sen czy po węgiersku? – zapytała Kate całkiem przytomnie jak na osobę, która jeszcze chwilę temu spała głębokim młodzieńczym snem.
– Po węgiersku, Kiciu! Po węgiersku! – wołała Maniula.
Gadały jedna przez drugą dobrą godzinę, po czym zgłodniałe zawołały chórem:
– Gdzie jest nasze śniadanie? Mima, Mima! daj nam coś do jedzenia!
Brak odpowiedzi oznaczał, że matki nie ma w domu. W łazience przy lustrze wisiała kartka z komunikatem: „Jestem w klinice. Śniadanie na stole w kuchni”.
Maniula i Kate chichocząc, pobiegły do kuchni. Czekały na nie dwie miseczki owoców i stos kanapek z serem. Wchłonęły wszystko w ciągu kwadransa, po czym z kubeczkami kawy przeniosły się na obejrzenie prognozy pogody.
A tu fragment o katedrze w Saint Galen:
– Cześć, Inezka! Wychodzę za mąż za Marka.
– Super, Kate, super! – powtarza Inezka.
– Inezka, ślub jest 6 sierpnia w katedrze w Saint Gallen. Musisz przyjechać, nawet z końca świata czy gdzie tam jesteś. Tania i Mona obiecują, że przylecą. Mimi też postara się wyrwać z objęć Princessy. Będziecie moją publicznością, najwspanialszą audience. Ślub bez ciebie, siostro, to prawie jak bez pana młodego. Poznasz moją siostrę Maniulę, która przyleci z Polski. I będziemy sobie jak trzy siostry. Ale Mark będzie tylko mój!
– Będę na pewno. Masz to jak w banku! Szwajcarskim oczywiście.
Francis wArosie W następnym roku kontynuowaliśmy zwiedzanie Szwajcarii, ale po dość wyczerpującej podróży autokarem zdecydowaliśmy się na samolot. Wylot był o godz. 7:20 w dniu 5.08.96 i o 9:15 byliśmy w Zurichu. Swiss Passy kupiliśmy tym razem na lotnisku. Zwiedziliśmy Brig, Saas Fee, Genewę ( w dniu urodzin 15 Maniuli byliśmy tam), Zermatt, Chur, Davos, Feldkirch i Bregenz. Swiss Pas obejmował swym zasięgiem niektóre rejony przygraniczne w Austrii i Włoszech. Do Warszawy wracaliśmy 12.08.96 o godz. 10:30 i lądowaliśmy o 12:20. Napisałam w notesie podróżnym: Jak miło znowu być w domu!!! A co za rok?
Rozdział 7. Wyprawy szlakiem przodków oraz innymi szlakami
Poznawszy korzenie rodzinne ze strony matki nadeszła pora na poznanie korzeni ze strony Ojca. Rodzina Francisa miała korzenie austriacko - czeskie, a obywatelstwo polskie pradziadek Felicjan uzyskał dopiero w 1920 roku.
Pradziadek Felicjan Knypl (pod muchą) ze swoją orkiestrą
Dokument nadania obywatelstwa polskiego pradziadkowi Felicjanowi
List był napisany 20 lipca 1928 roku, obywatelstwo Felicjan otrzymał w 1930 roku.
Pradziadek Felicjan był wykształconym muzykiem, a jego umiejętności potwierdzał egzamin państwowy zdany w Ministerstwie Spraw Wojskowych przed komisją muzyczną oraz przed dwoma komisjami cywilnymi: w Konserwatorium Muzycznym w Warszawie oraz komisją egzaminacyjną we Lwowie. Gdy Felicjan został cywilem zajął się udzielaniem lekcji muzyki. Zapisy były przyjmowane w lokalu biblioteki. Felicjan oferował swoim uczniom możliwość zgłębienia następujących umiejętności:
# naukę gry na skrzypcach i resztujących instrumentach smyczkowych
# naukę gry na mandolinie
# naukę gry na gitarze
# naukę gry na wszystkich instrumentach dętych
# naukę teorii muzycznej, harmonizacji, instrumentalizacji,
# solfeggio – czyli solfeżu (nauka czytania nut głosem)
# dyrygowania
Dziadek Franciszek, do którego Francis był podobny
Z racji tego podobieństwa otrzymał domowe imię Francis po dziadku
W rytmie La Paloma
Wśród wielu zapomnianych nut,
Szukamy naszych przodków cnót.
Jakimi byli oni wtedy muzykami?
Co stanie się ze starymi nutami?
Jest jedna na przetrwanie racja
Tych starych nut digitalizacja!
Kompozycja pradziadka Felicjana
Kompozycja pradziadka Felicjana
Program wycieczki śladami przodków w Wiedniu przewidywał: Spacer po Starym Mieście: Ring, budowle, pomniki i pałace Hofburga, Opera, Kartner Strasse, katedra Św. Szczepana, Figaro Haus, dzielnice grecka i żydowska, kościół Św. Ruprechta, Hoher Markt, Am Hof, Freyung, Burgtheater, Ratusz, Parlament,Plac Teresy. Zwiedzanie skarbca w Hofburgu i krypt cesarskich. Czas wolny na Praterze. Zwiedzanie m. in. plac Karola, wiedeńska secesja, przejazd do Schonbrunn – zwiedzanie komnat cesarskich. Przejazd na Kahlenberg – zwiedzanie kościoła Św. Józefa, muzeum Odsieczy Wiedeńskiej oraz degustacja wina w typowej winiarni na Grinzingu. Belweder, Dom Motyli Tropikalnych, Muzeum Sztuk Pięknych, park miejski z pomnikami.
Francis z Maniulą w miejscowości Modra, na Słowacji
W rodzinnym dzienniku czytamy: Następnie odbyliśmy dwie podróże śladami przodków, kierując się do Pragi. Pierwsza podróż odbyła się w dniach 23/08 - 28/08/1997. Druga podróż w dniach 04/08 - 10/08/1998 . Mieszkaliśmy w hostelu Orlik. Dobrze położony, blisko do metra i różnych zabytków.
Francis w Pradze, rok 1998
Jak zorganizowaliśmy wyjazd do Pragi?
W hotelu Metropol na pierwszym piętrze mieściło się przez długie lata biuro turystyczne Pragotour, w którym można było zarezerwować wszelki usługi turystyczne na terenie Czech i Słowacji. Potem biuro przeniosło się na ul. Marszałkowską 60/18 i jak czytam w Internecie działa do dziś. W tym biurze właśnie zarezerwowałam hostel Orlik, a jeszcze wcześniej bilety na lot do Pragi, pewnie uwiedziona czarem jakiejś promocji. Jeden bilet kosztował 769,54 złotych. Nocowałyśmy w hotelu Orlik za 481,50 złotych czyli jedna noc kosztowała 96,30 złotych. Hostel Orlik jest położony nieopodal stacji metra Dejvicka linii A, którym dojeżdża się w 10 minut do centrum. Na poruszanie się komunikacją publiczną kupiłyśmy bilet 7 dniowy za 250 Kc ( 1 usd wtedy 34,6 Kc). Pokoje zgodnie ze standardem filmów Barei, 100 pokoi 1, 2 i 3 osobowych. Śniadania wliczone w cenę.
Zwiedzałyśmy to co wszyscy czyli spacerkiem przez Vaclavske Namesti, Starówka, zamek na Hradczanach. No i oczywiście zakupy – dla Kate buty za 2450 Kc, jakaś biżuteria. Chyba podobało się nam, bowiem za roku wróciliśmy do Pragi całą rodziną.
Przez pierwsze dziecięce wakacje Maniula spędzała w Rodzinnym Miasteczku, którego taki oto literacki opis stworzyła po latach Matylda:
Położone było na niewielkim wzniesieniu, będącym największą trwałą pamiątką zostawioną przez polodowcowe zamieszanie. Nie można było do trwałych pozostałości zaliczyć drobnych otoczaków, używanych wpowojennych latach do budowy podmurówek nielicznie stawianych domów. Kamienie nie dość, że wszystkie były podobne do siebie, to jeszcze często zmieniały miejsce pobytu iprzez to słabo rzucały się woczy. Miasteczko ze wszystkich stron aż po horyzont okalały gęste, sosnowe lasy. Przez środek wiła się wyboista droga prowadząca na północ. Podobno dochodziła do jakiejś wsi, ale wświadomości wszystkich goździkowskich dzieciaków właściwie nie miała końca. Nikt nie jeździł na północ, bo za wsią rozciągały się tylko długie łany żyta, owsa ipszenicy, czyli nic ciekawego. W Rodzinnym Miasteczku każdy miał swoje własne pole, dobrze znane od dziecka, obrabiane każdego roku i nie interesował się cudzym.Naprawdę ciekawa to była wyprawa na odpust do parafii, hucznie obchodzony na świętych Piotra i Pawła, gdzie można było zobaczyć wspaniałe, niecodzienne rzeczy. W górnej części straganów rozstawianych przed kościołem łopotały na wietrze różnokolorowe chorągiewki i baloniki, w dolnej części wisiały piłeczki jo-jo na gumce, a na wysokości oczu znajdowały się słodycze. Sprzedawcy chyba od zawsze wiedzieli, co przyciąga spojrzenia dzieciaków. Matylda najbardziej lubiła lizaki, białe z pasemkami różowego... z czego właściwie było to różowe? Do dziś nie wiadomo, ale smakowało niebiańsko.
Matylda w Rodzinnymi Miasteczku
Dopókiśmy młodzi i sercem, i duszą, nie wiemy, jak cenić ten skarb, Dopiero gdy włosy się srebrem przyprószą, widzimy, co skarb ten był wart. Żałujemy tych dni, a po nocach się śni jedna prawda, a prawda ta brzmi: Że srebro i złoto to nic, chodzi o to, by młodym być i więcej nic, Nie rozgłos, nie sława, nie stroje, zabawa, lecz młodym być i więcej nic.
A jeszcze do tego mieć kogoś bliskiego i kochać go, i więcej nic, Najbiedniejszym być, najskromniejszym być, ale mieć przed sobą świat, Zakochanym być i kochanym być, i mieć wciąż dwadzieścia lat.
Choć młodość jest często i smutna, i trudna, to nic, nie narzekaj na los, Po latach zrozumiesz, że młodość jest cudna, pomimo twych zmartwień i trosk. Więc korzystaj z tych lat, dzień i noc o tym myśl i pamiętaj, pamiętaj od dziś: Że srebro i złoto to nic, chodzi o to, by młodym być i więcej nic, Nie rozgłos, nie sława, nie stroje, zabawa, lecz młodym być i więcej nic.
A jeszcze do tego mieć kogoś bliskiego i kochać go, i więcej nic, Najbiedniejszym być, najskromniejszym być, ale mieć przed sobą świat, Zakochanym być i kochanym być, i mieć wciąż dwadzieścia lat.
Właściwie już cała piosenka skończona, lecz jeszcze powtórzę ją raz. Spytacie: „A po co?" bo chcę, aby ona została i żyła wśród was. Żeby każdy ją znał i powtarzał od dziś, i zrozumiał zawartą w niej myśl: Że srebro i złoto to nic, chodzi o to, by młodym być i więcej nic, Nie rozgłos, nie sława, nie stroje, zabawa, lecz młodym być i więcej nic.
A jeszcze do tego mieć kogoś bliskiego i kochać go, i więcej nic, Najbiedniejszym być, najskromniejszym być, Ale mieć przed sobą świat, zakochanym być i kochanym być, I mieć wciąż dwadzieścia lat.
Jeszcze fajniej niż wybrać się na odpust było pojechać do Ameryki. Co słodkiego miała w sobie Ameryka? Na sto procent coś musiała mieć. Nie śpiewano by bez powodu na spotkaniach towarzyskich, do muzyki granej przez orkiestrę:
To jest Ameryka, to słynne USA, Wspaniały kraj, na ziemi raj...
Na pewno nie słyszało się takich wywrotowych pieśni o Ameryce wtoczkach, które zaraz po wojnie zainstalowano wszystkim mieszkańcom Rodzinnego Miasteczka w ramach elektryfikacji i radiofonizacji. Ciekawe, że takiePodmoskiewskie wieczory, często nadawane w soboty, nie wywoływały u słuchaczy myśli o podróży na Wschód. Tak samo Rozkwitały jabłonie i grusze, choć melodyjne i rzewne, nikogo nie zachęcały do migracji.
Pewnie przez tę piosenkę o Ameryce, będącą przebojem każdego towarzyskiego spotkania, wszyscy w Rodzinnym Miasteczku wiedzieli, że jest tam raj. Szczególnie podatni na wiarę o raju w Ameryce byli mieszkańcy Goździk, peryferyjnej dzielnicy Miasteczka. Do tego potem, ale to już naprawdę dużo później, ludziska dowiedzieli się, że nie tylko raj, ale i demokracja jest w tej całej Ameryce. Podobno smaczne nadzwyczajnie było połączenie amerykańskiego raju i demokracji. Smak miało taki... taki... no, do niczego krajowego niepodobny.Matylda przypuszczała w skrytości ducha, że raj i do tego jeszcze demokracja, połączenie niespotykane nigdzie indziej na świecie,niepowtarzalne w swoim rodzaju dwa w jednym, kombinacja trudna do wyobrażenia zwyczajnym umysłem, musi nazywać się DEMOK-RAJ. A może DEMO-KRAJ? Zastanawiała się nad tym nieraz, ale na Goździkach nie było pod ręką nikogo, kto pomógłby rozwikłać ten skomplikowany dylemat lingwistyczny. Na Amerykę w Rodzinnym Miasteczku zachorować musiał każdy,jak na świnkę albo odrę. Jeden wcześniej, drugi później, ale wyjątków nie było. Przypadki, które nie uodporniły się w dzieciństwie, były więc teoretycznie nadal zagrożone infekcją. A że szczepionki na tę chorobę nie znano, to i złapanie bakcyla było tylko kwestią czasu.W Rodzinnym Miasteczku wszyscy liczący się mieszkańcy mieli kogoś zaWielką Wodą, a co obrotniejsi rezydowali tam od co najmniej dwóch pokoleń.
Fajtłapy, inteligenci pracujący i niespieszni myśliciele właśnie sposobili się do podejścia po wizę amerykańską. Wieczorami siadali przy ciepłych jeszcze kaflowych piecach i wiedli spokojne rozmowy taktyczne. Najważniejsze pytanie brzmiało: jak ustawić się w kolejce pod ambasadą, żeby nie trafić do tej mądrali,co siedzi w ostatnim okienku? Odrzucała prawie co drugiego kandydata na turystę.– Barco mi psikro, ale pan nie jest turista – orzekała, z zapałem mocując się z językiem polskim. Te porażające słowa okraszała pani konsul szerokim uśmiechem odsłaniającym zęby, a sztuczny blask materiałów stomatologicznych dobrze kontrastował z jej śniadą cerą. Znana ze swych stanowczych decyzji, nie była w stanie zrozumieć, że turystyka to coś innego niż uporczywe oglądanie zachodzącego słońca na nadmorskich bulwarach i powrót do domu z pustymi kieszeniami. Taką wycieczkę każdy głupi zaliczyć potrafi.
Nieprzyjaźnie potraktowani przez przedstawicielkę amerykańskiej administracji, zdesperowani mieszkańcy Rodzinnego Miasteczka kupowali bilet lotniczy do Mexico City, skąd drogą lądową udawali się do przejścia granicznego Naco w stanie Arizona. Z ust do ust podawano sobie nazwę skromnego hoteliku, w którym należało się zatrzymać po meksykańskiej stronie i wynająć pokój numer siedem. Gości proszących o pokój numer siedem recepcjonista powiadamiał mocno łamaną polszczyzną, że w ciągu kilku godzin przyjdzie osoba, z którą są umówieni na spotkanie. Zwykle pod wieczór rozlegało się ciche stukanie do drzwi, pospiesznie otwieranych przez oczekującego. W progu stała wiekowa Meksykanka o pomarszczonej twarzy. Starucha wymagała dwóch rzeczy: opłaty z góry za wskazanie drogi do słynnej dziury w ogrodzeniu granicznym i przejścia przez nią bez paszportu, który meksykańskie dzieciaki donosiły pół godziny po pomyślnym przekroczeniu granicy.
Niejeden siedząc na krawężniku w oczekiwaniu na paszport zadawał sobie słynne pytanie: Na co mnie było przyjeżdżać do Naco?
Na szczęście Meksykanka prowadziła solidną firmę, której byt oparty był na referencjach przekazywanych z ust do ust i po półgodzinie pojawiał się mały kurier z paszportem. Całą operację zaczynano zwykle około drugiej w nocy i kończono nad ranem. W umówionym miejscu na przeprowadzonego czekał krajan i zapewniał transport do Jackowa. Zanim ruszyli w drogę, spoglądali na solidne kraty w oknach jednopiętrowego białego budynku straży granicznej w Naco, szczęśliwi, że nie muszą podziwiać walorów stalowej konstrukcji od wewnątrz. Próbować dostać się do Ameryki przez meksykańską granicę, wpaść w ręce straży granicznej, przejść drugi raz na amerykańską stronę, mając do odpracowania pięć tysięcy dolarów kaucji za wypuszczeniez aresztu, potrafili tylko nieliczni obywatele Rodzinnego Miasteczka. – Coś sąsiada długo nie widział... W Ameryce był czy chorował?– zagadywali znajomi. – Korzonki dokuczali, siedział ja w domu całą zimę przy piecu i krzyż wygrzewał, ale na wiosnę może i pojadę do Ameryki – odpowiadał kandydat na turystę. – A słyszał sąsiad, że Stasiek Julków przywiózł trzydzieści tysięcy i plac już kupił pod budowę domu? – A tam, zaraz trzydzieści... też opowiada. Ledwie dwadzieścia siedem będzie wszystkiego majątku, a przechwala się jakby worek dolarów przywiózł albo i dwa. U Julków wszystkie takie chwalipięty, nie wie tego czy nietutejszy? Nie było większej obelgi niż powiedzieć komuś, że jest nietutejszy albo nazywać flancowanym mieszkańcem Rodzinnego Miasteczka. – Na mnie czas – stwierdzał sąsiad i dla uprawdopodobnienia przyczyny pośpiechu rzucał od niechcenia: – Kurom trzeba ziarna podsypać. Miłośnicy turystyki mieli swoje ugruntowane tradycją zainteresowanie dyscyplinami w kraju nieuprawianymi. Mężczyzn fascynowała technologia wyburzania amerykańskiego azbestu. Kobiety dla odmiany niebywale ciekawiło, w jakim czasie można sprzątnąć łazienkę, używając szczoteczki do zębów wręczonej przez wredną chlebodawczynię. Nigdzie indziej jak kraj długi i szeroki nie obserwowano większego zamiłowania do łączenia pracy z podróżami. Istniały poważne poszlaki, że słynny program Work & Travel opracował ktoś pochodzący z Rodzinnego Miasteczka. Bywalcy twierdzili, że samolot do Ameryki nigdy nie wystartuje z Okęcia, jeżeli na pokładzie nie siedzi przynajmniej jedna osoba z Goździk. Wolne miejsce oznaczało, że podróżni nie są jeszcze w komplecie i trzeba spokojnie czekać, bo może Ziutekzatrzasnął się w łazience i bez pośpiechu, którego wprost nie cierpi, zastanawia się, jak by tu się wydostać z pułapki.
Poważne przesłanki wskazywały na to, że Matylda zbyt krótko mieszkała w Rodzinnym Miasteczku, aby zarazić się we właściwym czasie i przechorować przypadłość w sposób typowy dla lokalnej ludności. Ameryka jawiła się jej równie abstrakcyjnie jak Mars, Księżyc albo odległa epoka historyczna. Nawet przez długi czas poważnie podejrzewała, że nie ma takiego kraju na świecie. Gdyby naprawdę istniał, z pewnością już by dawno zadziałał na podróżniczą wyobraźnię Matyldy. Na to, jak dalece amerykańska żądza nie zaprzątała jej umysłu, wskazywał tak poważny dowód, jak brak wizy do tego kraju w kolejnych paszportach. Prawie każdy z Rodzinnego Miasteczka miał wizę wklejoną na odpowiedniej stronie i mógłby napisać grubą książkę o przygodach związanych z wyprawami do konsulatu, ale nie Matylda.
Kosynier w Rodzinnym Miasteczku
Francisa zafascynowała możliwość koszenia trawy podczas wakacji w Rodzinnymi Miasteczku i po niedługim czasie opanował sztukę machania kosą.
Zostało to z uznaniem przyjęte przez mieszkańców Rodzinnego Miasteczka i tak skomentowane: "Chłopak z miasta, a chciał nauczyć się kosić!"
Tekst "Co czyni ojca dobrym?" napisany przez Matyldę powstał w wyniku inspiracji tekstem "Co czyni matkę dobrą?", który znany był wśród amerykańskich internautów. Tekst "Co czyni matkę dobrą?" został Matyldzie przysłany przez Tamarę, jej koleżankę z Kansas City, poznaną podczas wycieczki do piramid w Chichen Itza, w Meksyku.
Francis i Maniula patrzą sobie w oczy
Co czyni mężczyznę ojcem? Jego zdolność do poczęcia dziecka? Do noszenia malucha na barana? Do grania z nim w piłkę? Czy to wszystko razem?
A może jego męskie serce, niełatwo ulegające wzruszeniom na widok pierwszych kroków dziecka? Czy podrzucanie do góry dziecka zaraz po przyjściu z pracy nawet bez zdejmowania płaszcza?
Czy raczej wsłuchiwanie się w wesoły śmiech wirującego pod sufitem dziecka i wpadającego w kochające ramiona ojca?
A może potrzeba niepokazywania po sobie jak jest wzruszony, gdy dziecko nie pozwala mu wyjść do pracy? To są życzenia dla wszystkich ojców: tych, którzy zawsze chcieli nimi być i tych, którzy zostali zaskoczeni wiadomością o ojcostwie, a także tych, którzy nigdy się nie dowiedzieli, że są ojcami. Też dla tych, którzy nie uwierzyli w wiadomość o swoim ojcostwie i dla tych, którzy uwierzyli w nią po latach.
Jest to dla ojców, którzy czytali dzieciom na dobranoc ulubione książki nie tylko o rycerzach, lecz także „Małą Księżniczkę” i byli wzruszeni jej losem. Jest to dla tych ojców, którzy dawali klapsy swoim dzieciom i dla tych, którym nigdy taka myśl nie przyszła do głowy.
Są to życzenia dla ojców, którzy zaprowadzili dziecko pierwszy raz do przedszkola, ponieważ ich żona sądziła, że są ważniejsze sprawy w życiu. Są też dla ojców, którzy nie byli nigdy na żadnym przedstawieniu, w którym występowało ich dziecka i dla tych, którzy najgłośniej bili brawo po występach.
Dla tych, którzy uczyli swoich synów kopać piłkę, a córki prowadzić samochód. A także dla tych, którzy nie zauważyli jak szybko dzieci rosną i dla tych, którzy odmierzali co rok wzrost swoich dzieci na framudze drzwi.
Są też dla tych ojców, którzy zawsze spóźniali się po odbiór dziecka ze szkoły i tych, którzy odbierali na czas. Są to życzenia dla ojców, którzy traktując jak własne, wychowali dzieci innych osób. Dla tych, którzy wracali do domu zawsze trzeźwi i tych, nie mających w tym zakresie większych sukcesów. A także dla tych, którzy kupili swoim synom pierwszy scyzoryk szwajcarski i dla tych, którzy uczyli córki obsługi komputera. Dla tych, którzy obsypywali swoje dzieci pieniędzmi i tych, którzy tego nie robili.
Są to życzenia dla wszystkich mężczyzn, którzy dzielili z kobietami trud, radość i dumę wychowania ich dzieci, bo były to zawsze ich wspólne losy, a także dla tych, którym nie było dane towarzyszyć kobietom. Dla wszystkich mężczyzn, którzy poczuli choć przez chwilę inny niż macierzyństwo, nieznany kobietom – smak ojcostwa…
Poranny całus staranny dla Taty
Śniadanie we dwoje
Rodzinna gimnastyka poranna na zielonej trawce
W czasach studenckich Matyldy modny był wierszyk o zielonej trawce następującej treści:
Okazuje się (wiedza uzupełniona po latach), że to, cyt.: narząd wydalniczy u stawonogów lądowych. Są to zamknięte od strony jamy ciała kanaliki, uchodzące do przewodu pokarmowego, zwykle na granicy pomiędzy jelitem środkowym a jelitem tylnym.
Nie zawsze była chęć wychodzenia na zieloną trawkę, można było tam spotkać jakiegoś pratchawca! Zdobyta kondycja przydała się w rajdach organizowanych w późniejszych latach. Matylda zapytała po latach Maniulę od kiedy pamięta rodziców.
- Ciebie pamiętam od zawsze - bez chwili wahania Maniula.
- A co konkretnie pamiętasz? - zapytała Matylda.
- Ja byłam mała, a Ty byłaś duża - odpowiedziała Maniula. Ojca pamiętam od czasu gdy przychodził odebrać mnie z przedszkola, zimą z sankami, a potem szliśmy do parku zjeżdżać z górki. Z Ojcem to było fajnie, wszystko było wolno z nim robić - dodała rozmarzonym tonem.
Można też było usiąść na kanapie i pozować do rodzinnego zdjęcia
Nie ma większego huraganu w życiu kobiety niż macierzyństwo. Nie ma takiej kariery, która by nie zbladła i nie zmalała wobec wyzwań, przed którymi staje każda matka nowo narodzonego dziecka. Matylda Przekora, podążając zgodnie z odwiecznymi prawami natury, uznała, że macierzyństwo jest ważniejsze od każdej kariery naukowej i zdrowia wszystkich bywalców Oddziału Chorób Wszelakich.
Matylda z Maniulą w parku
Z chwilą gdy została matką Maniuli, postanowiła udać się na czteroletni urlop wychowawczy. Decyzja ta została uznana przez sfery szpitalne za niebywale ekstrawagancką.
– Nikt cię nie będzie znał – wieszczyły dwórki z najbliższej świty ordynatora Władysława Wielkosza, szefa Kliniki Chorób Wszelakich w Wielkim Mieście.
– Jakoś to przeżyję – odpowiadała dr Matylda Przekora, kobieta niepokorna i dociekliwa, osobowościowo element obcy w dworze gnących się w ukłonach pochlebców i kicających dookoła ordynatora.
– Oderwana od szpitala zgłupiejesz i tylko będziesz umiała zupę ugotować– prorokowała jedna z wiernych służek ordynatora.
– Ważne, że nie umrę z głodu, a co do reszty, to zobaczymy, dajcie mi szansę zaryzykować i postawić na coś innego niż dreptanie za ordynatorem na obchodach i wystawanie w jego sekretariacie w oczekiwaniu na łaskawe przyjęcie w gabinecie – odpowiedziała Matylda.
Ta zuchwała i wcześniej przez żadną z asystentek niepodejmowana decyzja oznaczała w istocie, że Matylda przestała być jednym z elementów wspaniałego otoczenia ordynatora, słynnego uzdrowiciela chorych i pocieszyciela strapionych.
Matylda stanowiła w dworskiej społeczności element niewielkich rozmiarów, raczej lokujący się na jego obwodzie, nigdy niewyznaczany do awansów, wyjazdów zagranicznych, nagród finansowych, kariery naukowej wyższego szczebla. Nie zasługiwała na te dobra, więc trudno aby ordynator przydzielał je osobie, której z definicji się nie należały! Przedstawmy jej niedoskonałą osobowość z wykorzystaniem jakże modnych obecnie hasztagów.
# Czy Matylda odwiozła kiedykolwiek ordynatora samochodem z pracy do domu? Nigdy! Nie dość tego, nie miała nawet prawa jazdy i co oczywiste, samochodu.
# Czy można ją było prosić o zrobienie przeźroczy dzień przed wykładem? W żadnym wypadku!
# Czy patrzyła ordynatorowi z uwielbieniem w oczy? Ani razu nie posłała mu spojrzenia pełnego uwielbienia z dołączonym wydłużonym westchnięciem poruszającym cząsteczki powietrza z pęcherzyków płucnych trzeciorzędowych.
Wobec tak zaawansowanych braków w osobowości i potencjale asystenckim decyzje ordynatora o nieprzydzielaniu jej czegokolwiek atrakcyjnego były oczywiste i zasłużone! Asystent to jest ktoś, kto powinien ordynatorowi asystować i kicać dookoła niego na dwóch łapkach, a nie dyskutować z podawaniem cytatów z najnowszego piśmiennictwa naukowego, dociekać niepotrzebnych szczegółów tak delikatnych, jak na przykład komu wypłacono pieniądze za prace zlecone wykonane przez Matyldę. Taka nieprzyjemnie dociekliwa jednostka powinna zrozumieć, że powściągliwość emocjonalna jest dla wspinania się po drabinie klinicznej kariery umiejętnością podstawową.
Co więcej, postanowiła po trzyletnim urlopie wychowawczym przenieść się z Oddziału Chorób Wszelakich do Poradni Chorób Nijakich, dzięki czemu nie musiała pełnić całodobowych dyżurów lekarskich na oddziale szpitalnym. Mogła spokojnie odprowadzać Maniulę do szkoły, odbierać ją po lekcjach, odpowiadać na wszystkie zadawane przez córkę pytania, czuwać nad jej zdrowiem i rozwojem.
Z powodu kolekcji wspomnianych wyżej nieciekawych cech osobowości, z którymi przychodziło ordynatorowi obcować przez wiele lat, prośba Matyldy o przeniesienie do Poradni Chorób Nijakich została przez szefa zaakceptowana z nieskrywaną radością. Stosowne dokumenty podpisane zostały autografem z zamaszystym ogonem, który mógł być odczytany przez znawcę symboli graficznych tylko w jeden sposób: „Ja, Władysław Wielkosz, tu rządzę i nikt inny”.
Czas płynął i wszystko zmieniało się w Wielkim Mieście, a nowe trendy objęły także służbę zdrowia. Oddział Chorób Wszelakich przeniósł się do nowego centrum medycznego wybudowanego na obrzeżach miasta, natomiast Poradnia Chorób Nijakich zawisła w niezdefiniowanym niebycie. Pewnie tkwiłaby w nim do dziś, gdyby dyrekcja szpitala nie zażądała przyłączenia poradni do struktur oddziału, licząc na wyższe kontrakty w związku z nadciągającymi zmianami restrukturyzacyjnymi. Odległość czterech gmachów między poradnią a Oddziałem Chorób Wszelakich tworzyła nowy, dość bezkolizyjny byt.
Po kilku latach niemrawych zmian w służbie zdrowia nadszedł huragan organizacyjno-koncepcyjny. Pacjenci stali się klientami, za którymi szły pieniądze… Wprawdzie nikt tych pieniędzy tak ulokowanych na własne oczy nie widział, ale skoro wszyscy o tym mówili, to coś musiało być na rzeczy.
Profesor Władysław Wielkosz przeszedł na emeryturę, schedę po nim przejął prof. Antoni Przecientny, utalentowany biznesowo zwycięzca konkursu na następcę. Antoni szybko dokonał biznesowej restrukturyzacji przychodni i Matylda wypadła za burtę wspaniałego żaglowca MS Choroby Wszelakie pływającego po morzach i oceanach wiedzy klinicznej wraz z towarzyszącym mu małym jachtem Choroby Nijakie.
Matylda po pierwszej chwili oszołomienia złapała oddech, dopłynęła do widniejącego na horyzoncie brzegu i rozejrzała się dokoła. W zasięgu wzroku nie było nikogo znajomego ani niczego znanego. Gdzieś w oddali majaczyła sylwetka jakby znanego żaglowca, który zmierzał w sobie tylko znanym kierunku, oddalając się od lądu, na który los przemian wyrzucił Matyldę. Spojrzała w prawo i w lewo – pustka.
– A więc jestem sama w takim położeniu… tylko ja i nikogo więcej. A to dopiero historia! – ostrożnie analizowała swój stan fizyczny i psychiczny po tym w sumie nieoczekiwanym zakręcie życiowym. – Kim ja teraz jestem? Co mogę robić? Co znaczę we wszechświecie medycznym?
Wiele pytań i żadnej znanej odpowiedzi. Mogła równie dobrze nazywać się dr Matylda Nikt - Proszalska, wszak już nie była jedną z tej słynnej w całym Wielkim Mieście drużyny ordynatora, zasiadającej na medycznym Olimpie.
– Nawet nie mogę do nikogo zadzwonić, bo i tak nikt nie odbierze ode mnie telefonu.
Stan, w którym się znajdowała, nie był do tej pory znany nikomu z kręgu jej znajomych. Jak można było opisać emocje Matyldy? Otóż nasza bohaterka odczuwała ból czterech liter większy niż owe litery połączony z chorobą określaną przez lekarzy tajemniczym kryptonimem ZBCC, ale była to w zasadzie przypadłość zarezerwowana dla pacjentów.
Na wszelkie dotkliwie obite miejsca medycyna ludowa zaleca okłady ze sparzonych liści kapusty, naprzemiennie z zimnymi opatrunkami z lodu. Trudno jednak do końca życia leżeć z kapustą rozłożoną na mięśniach pośladkowych. Potrzebna była inna kuracja.
Matylda instynktownie czuła, że zamiana liści kapusty na inne warzywo nie gwarantuje sukcesu. Pierwszym etapem kuracji było stwierdzenie: trzeba podnieść się i wrócić do realnego świata. Spostrzeżenie, jakie poczyniła po powrocie, brzmiało: to jest świat w zupełnie nowym stylu
Jak powszechnie wiadomo rodziny powiększają się ponieważ bociany podróżujące na trasie Europa - Afryka przynoszą ludziom dzieci. Zdarza się też tak, że potem te dzieci podróżują do Afryki, a jak poznają drogę to i potrafią kilka razy do tej Afryki przelecieć się.
Po jedenastu miesiącach od ślubu bocian z Rodzinnego Miasteczka Matyldy przyleciał do Warszawy i przyniósł Matyldzie i Francisowi córkę Maniulę.
Matylda z Maniulą w drodze, bocian też był w drodze ;)
Klinika Ginekologii i Położnictwa Akademii Medycznej w Warszawie
W szpitalu tym pewnego sierpniowego wieczoru przyszła na świat Maniula.
Matylda i Maniula w pojeździe dwuśladowym
Jedyny pojazd, na który Matylda miała prawo jazdy. Nie posiadając tego dokumentu nigdy nie miała samochodu, no i oczywiście garażu. Zachowując się tak egoistycznie nie mogła spełnić społecznych oczekiwań wyrażonych w znanym powiedzeniu pokaż lekarzu co masz w garażu.
Matylda wpada do pokoju Maniuli z wyprawy do laktarium
Maniula od pierwszych dni dała się poznać jako jednostka, która znakomicie daje sobie radę z wszelkimi przeciwnościami losu - poczynając od pokonania dolegliwości z przewodu pokarmowego, które wystąpiły po urodzeniu po konieczność wytłumaczenia w języki francuskim hydraulikowi na czym polega problem z zatkaną rurą, po zaledwie czterech miesiącach nauki tego języka - początkowo dość obcego, a z czasem codziennego. Podobnie codziennością od najmłodszych lat było obcowanie z różnymi aspektami dziennikarstwa jak na przykład pisanie na maszynie typu stukotka.
Chęć do pisania na maszynie Maniula najwyraźniej dziedziczyła po matce, która od zawsze miała motywację i nieprzebrane zasoby energii do pisania. Początkowo były to prace naukowe, w których trudno było wykazać się posiadaną energią. Jednak Matylda znalazła sposób na zademonstrowanie swojej niespożytej energii do pisana. Otóż gdy skończyła pisać pracę doktorską z niewykorzystanymi zasobami energii twórczej pociągnęła za wałek maszyny tak energicznie, że wyrwała go "z korzeniami". W serwisie naprawy maszyn do pisania powiedziano, że nigdy nie spotkali się z takim uszkodzeniem.
Francis fotografuje Maniulę oraz Matyldę
Matylda fotografuje Francisa i Maniulę
I trzeba przyznać, że nawet mu tu się udawało :) Co więcej udokumentował na trwale fakt, że Matylda była brunetką.
- Z szatynką bym się nie ożenił! Tylko i wyłącznie z brunetką! - oznajmił Francis gdzieś po czterdziestu latach małżeństwa.
Realia życia młodej dziewczyny, która nie będąc do końca świadoma konsekwencji swojego czynu, złożyła przysięgę Hipokratesa, nie sprzyjały oddawaniu się pasji tańczenia tanga. Rytmu nie wyznaczały takty tanga lecz całodobowe dyżury, poranne odprawy, egzaminy specjalizacyjne, pisanie prac naukowych, prowadzenie badań do doktoratu oraz służba ludzkości wynikająca z tzw. powołania do medycyny. Istniało podobno także powołanie do małżeństwa, ale które było ważniejsze tego nie wiedział nikt!
Tango jak każdy taniec, a także wszelkie inne aktywności fizyczne mogą być wykonywane na różne sposoby. Ważne jest aby wykonawcy mieli opracowaną strategię, która jest także niezbędna w pozyskaniu względów przyszłego współmałżonka.
Francis zamyślony nad strategią oczarowania Matyldy
Matylda w wersji de luxe ;)
Matylda w wersji szpitalnej
Świadczy o tym kostiumik z słynnego w owych latach magazynu Moda Polska oraz pomalowane paznokcie (sic!), to musiał być urlop!
Dziewczyny wychodziły za mąż z różnych pobudek; z miłości, z konieczności, z rozsądku, z wyrachowania, a także z wielu innych powodów. Czy któraś dziewczyna wyszła za mąż z powołania? W kręgu koleżanek Matyldy kroniki towarzyskie nie odnotowały takiego przypadku.
Dziewczyny w podjęciu decyzji o małżeństwie nie były osamotnione. Matki, ojcowie, rodzeństwo a także koleżanki i koledzy aktywnie uczestniczyli w aranżowaniu zamęścia. W przypadku Matyldy okoliczności były nieco inne, a mianowicie okoliczności zamęścia były wywróżone przez jej matkę Halinkę, utalentowaną kabalistkę.
Halinka, matka Matyldy, znakomita kabalistka
- Ty to sobie męża wyleczysz - było wróżbą jaką Matylda wielokrotnie słyszała od swojej matki Halinki.
- Matka, skup się i spójrz w moją przyszłość wnikliwie i dociekliwie! Niby który z tych siedemdziesięciolatków, tłumnie przybywających na oddział chorób wszelakich miałby być moim przyszłym mężem? - pytała Matylda poirytowana wróżbami matki.
- Przyglądaj się dokładnie wszystkim pacjentom, karty nie kłamią - odpowiadała Halinka.
Wróżby podobnie jak plany życiowe bywają krótkoterminowe oraz długoterminowe. Przyglądawszy się przez długi czas niezliczonej rzeszy siedemdziesięciolatków w żadnym z nich nie widziała kandydata na swojego przyszłego męża.
Na kolejny czerwcowy niedzielny dyżur wybrała się nie spodziewając się, że będzie on miał przełomowe, a nawet historyczne znaczenie w jej życiu. Ot, jeden z wielu dyżurów w lekarskim życiu...
Dyżur przebiegał spokojnie, podczas wieczornego obchodu Matylda na sali mieszczącej się na końcu szpitalnego korytarza, zobaczyła pacjenta nie widzianego rano ani nie przyjmowanego przez nią w ramach skierowań z izby przyjęć.
Zdziwiona tym niespodziewanym odkryciem wygłosiła do pacjenta pamiętną frazę:
- A pan co tu robi? - zapytała Matylda.
- Leżę sobie - odparł pacjent.
- No tak, to widzę, ale skąd się pan wziął? - doprecyzowała.
- Z izby przyjęć - odparł pacjent.
- Muszę sprawdzić dokumentację dotyczącą pańskiego przyjęcia do szpitala w dyżurce pielęgniarek, za chwilę wrócę - oznajmiła. To co znalazła w dyżurce przyprawiło ją o lekki zawrót głowy. Pacjent nie dość, że miał sporą niedokrwistość, to jeszcze dla wzmocnienia efektu pierwszego wrażenia z dokumentów wynikało, że był dziennikarzem znanego czasopisma.
- No tak, sławę na łamach mediów mam zapewnioną - pomyślała Matylda mocno sfrustrowana swoimi odkryciami. Wizja popularności w mediach okazała się prorocza, ale mechanizm jej realizacji okazał się być zupełnie inny, niż ten który sobie w pierwszej chwili wyobraziła.
Pacjent z przydziału trafił pod opiekę jednej z koleżanek, która po dwu tygodniach z powodu wyjazdu na urlopu, przekazała go ponownie Matyldzie. Jak przeznaczenie coś postanowi to nie ma siły, żeby było inaczej - pomyślała po latach Matylda.
Dalsza kuracja pacjenta przebiegła pomyślnie, a dla utrwalenia uzyskanej poprawy stanu zdrowia, wysłała go do sanatorium. Sprawa wyglądała na zakończoną, przynajmniej z lekarskiego punktu widzenia. Wyczerpana obowiązkami Matylda udała się na urlop nad Adriatyk.
Matylda pod palmą nad Adriatykiem
Po roku od wypisania ze szpitala pacjent doszedł do wniosku, że nie otrzymał dostatecznie dokładnych zaleceń dietetycznych, zadzwonił do Matyldy i poprosił o spotkanie poza szpitalem. Nie codziennie pacjenci jako miejsce spotkania z lekarzem prowadzącym proponują kawiarnię eleganckiego hotelu, więc lekko oszołomiona propozycją złożoną w nieco flirciarskiej atmosferze rozmowy, Matylda wyraziła zgodę na tę nietypową lokalizację konsultacji.
Bar mleczny Prasowy
Mogli umówić się na spotkanie w wersji prasowej, niskobudżetowej, w barze "Prasowym", w którym podawano dania mleczne. Jednak pacjent zainwestował w wersję wysokobudżetową, którą uzupełniał piękny bukiet kwiatów wręczony Matyldzie.
Hotel w którym Matylda pracowała jako lekarz zakładowy
Z poradni lekarza zakładowego do miejsca spotkania było blisko, więc po zakończeniu przyjęć pacjentów Matylda nieśpiesznym krokiem udała się - jak pokazał czas - ku swojemu przeznaczeniu, będącym spełnieniem wróżby matki.
Miejsce pierwszego, pozaszpitalnego spotkania Matyldy i Francisa
Po dwugodzinnej rozmowie okazało się, że nie wszystko zostało omówione podczas pierwszego spotkania i konieczne jest następne. Podczas kolejnych spotkań, odbywanych codziennie,Matylda zaczęła podejrzewać, że naruszyła art. 14 Kodeksu Etyki Lekarskiej, który mówi, że lekarz nie może wykorzystywać swego wpływu na pacjenta w innym celu niż leczniczy. Naturalną konsekwencją kolejnych spotkań było przejście na ty. Wszystko wskazywało, że wywarła na pacjenta wpływ inny niż leczniczy, ale szczęśliwie w tych odległych już latach nie straszono lekarzy co pięć minut odbieraniem prawa wykonywania zawodu, za każdy nieprawomyślny gest lub decyzję. Dla dokładności narracji należy dodać, że pacjent też zaczął wywierać na Matyldę wpływ inny niż medyczny.
Wejście do kawiarni
Wejście do kawiarni, po prawej widoczne logo hotelu
Efektem kolejnych spotkań odbywanych codziennie, podczas których otrzymywała kwiaty, było spostrzeżenie:
- Mogłabyś nosić podwójne nazwisko, Matyldo - zauważył Francis po dwóch tygodniach codziennych spotkań.
- Czy mam rozumieć, że są to oświadczyny? - zapytała.
- Tak, oczywiście! Zostań moją żoną! - Francis doprecyzował formalnie swoją propozycję.
- Matka mi wróżyła, że wyleczę sobie męża, a ponieważ jesteś wyleczony więc niech się spełni jej wróżba! - odpowiedziała Matylda.
"Mąż z ogłoszenia" - to książka napisana przez pacjentkę Matyldy
Był mąż z ogłoszenia, może być mąż ze szpitala - pomyślała Matylda przeglądając otrzymaną od pacjentki książkę wspomnieniową o okolicznościach małżeństwa. Ślub odbył się w trzy miesiące od pierwszego spotkania i był sporym wydarzeniem towarzyskim, bowiem wcześniej kroniki szpitalne nie odnotowały takiego przypadku, żeby lekarka wychodziła za mąż za pacjenta.
Ślub Matyldy i Francisa
Francis skupia się na strategii zaobrączkowania Matyldy
Matylda i Francis już po ślubie, zbierają pieniądze rzucane przez gości
Było co zbierać bowiem na ślub przybyło około 150 osób i sala w Urzędzie Stanu Cywilnego z trudem pomieściła wszystkich gości.
Jako bukiet ślubny Matylda miała jedną pąsową róże
Róża była skomponowana kolorystycznie z bluzką w podobnym kolorze oraz kostiumikiem w kolorze kremowym.
Matylda zaobrączkowana, Sao Paulo
Matylda zaobrączkowana, Buenos Aires
Zostanie żoną po trzech miesiącach i matką po jedenastu miesiącach od ślubu nie sprzyjało tańcom, choć dla porządku należy zaznaczyć, że w życiu małżeńskim bywały sympatyczne chwile taneczne, które Matylda tak opisała w jednej ze swoich powieści:
Matylda odtańczyła solowy taniec radości, po czym zażądała od męża współuczestnictwa. Francis objął żonę. Jego dłonie przesuwały się po roztańczonej Matyldzie niczym wycieraczki po szybie.
- Francis, taniec to takie zajęcie, przy którym należy poruszać nogami, a nie rękoma - poinstruowała męża.
- Nie bądź drobiazgowa. To nie medycyna. Kończyny górne czy dolne - nie ma znaczenia, ważne, ze pracują
- Mój drogi, tańce małżeńskie cię nie ominą, niezależnie od tych spektakularnych wywodów anatomicznych. Najpóźniej na emeryturze pojedziemy do Argentyny na kurs tanga, a gdy już opanujemy tę sztukę, będziemy tańczyć do białego rana.
Na tańce małżeńskie trzeba było poczekać aż dziesięć lat do hucznego Sylwestra z Zebrą, gdyż dopiero wtedy nadarzyła się pierwsza odtańczenia tanga.
W życiu tak bywa, że pewne sprawy wymykają się spod naszej kontroli. Odtwarzając w pamięci wieczór sprzed lat spędzony w Teatrze Współczesnym Matylda miała wrażenie, że grana pod koniec spektaklu melodia La Cumparsita wymknęła się na ulicę i wszechwładnie ogarnęła przestrzeń pozateatralną. Nie mogła sobie przypomnieć z kim była na przedstawieniu "Tanga", najwyraźniej nie osoba towarzysząca była ważna, lecz tango!
Matylda była bardzo ciekawa autora sztuki "Tango" - jaką ma osobowość człowiek, który napisał tę sztukę.Po latach miała okazję spotkać go na Międzynarodowych Targach Książki. Robił wrażenie człowieka nieśmiałego, co ją bardzo zaskoczyło. Matylda miała słabość nie tylko do tanga, ale także hoteli - pracowała w nich jako lekarz zakładowy, bywała jako gość, kolekcjonowała o tych miejscach informacje. W klimat tych zainteresowań wpisywała się wielokrotnie przez nią oglądana scena tanga z filmu "Scent of woman", którą kręcono w The Pierre Hotel w Nowym Yorku. Podczas tańca pada słynna kwestia No mistakes in the tango, darling, not like life czyli „W tangu nie ma błędów, nie tak jak w życiu”. Hotel istnieje od ponad 90 lat, a jego gośćmi byli między innymi Coco Chanel, Karl Lagerfeld, Hubert de Givenchy, Elizabeth Taylor, Audrey Hepburn, Yves Saint Laurent, Barbra Streisand oraz Joan Collins. Hasło hotelu stronie internetowej brzmi: French classical meets New York chic
Pierwszy wspólny taniec miał miejsce dopiero około dziesięciu lat po ślubie na "Sylwestrze z zebrą". Na weselu nie było orkiestry więc nie było okazji zatańczyć klasycznego pierwszego tańca młodej pary, a kolejne miesiące wypełniła tematyka przyjścia Maniuli na świat, w oczywisty sposób nie sprzyjająca tańcom.
Maniula po latach namalowała obraz pary tańczącej tango
(...) Pisarz to ktoś, kto cierpliwie spędza lata na próbie odkrycia w swoim wnętrzu kogoś innego i świata, który czyni z niego tego, kim jest. Kiedy mówię o pisaniu, to pierwsza rzeczą, jak przychodzi mi do głowy, nie jest powieść, wiersz albo tradycja literacka, ale człowiek, który zamyka się w pokoju, siada przy biurku i w samotności pogrąża się w swym wnętrzu, by pośród zaludniających je cieni stworzyć za pomocą słowa nowy świat. (...)
(...)Tajemnicą pisarza nie jest natchnienie - bo nigdy nie wiadomo, skąd ono pochodzi - ale upór i cierpliwość. (...)
(...) niezadowolenie jest jedna z kluczowych cech, które z człowieka czynią pisarza. Nie wystarcza cierpliwość i znój, musimy czuć przymus ucieczki od tłumów, towarzystwa, życia codziennego i zamknięcia się na osobności. Pragniemy cierpliwości i nadziei, byśmy w naszych dziełach potrafili stworzyć pełne głębi światy. Jednak potrzeba samotnego zamknięcia jest tym, co popycha nas do działania.(...)
Pisarz zamykający się w pokoju z początku rusza w podróż w głąb siebie, by po latach odkryć wieczne prawo rządzące literaturą: musi posiąść sztukę opowiadania własnych opowieści tak, jakby były one opowieściami wszystkich ludzi, jak też sztukę tworzenia opowieści innych ludzi tak, jakby były one jego własnymi opowieściami, bo tym właśnie jest literatura.
Nieprzemijającą miłością Matyldy Przekory było tango. Mogła godzinami i bez końca słuchać melodii słynnych tang, ale z ich tańczeniem było już nieco gorzej. Znane powiedzenie, że do tanga trzeba dwojga zawierało tylko część prawdy. Liczba tancerzy nie gwarantowała bowiem automatycznie satysfakcji z wykonania tanga. Od pewnego czasu zastanawiała się czy jej fascynacja tangiem trwała od zawsze, inaczej mówiąc czy była to cecha wrodzona czy też może nabyta.
Przyjmując hipotezę o wrodzonym pochodzeniu fascynacji tangiem mógł odpowiadać za nią the tango gene - pomyślała. Faktem znanym w rodzinie było to, że jej matka Halinka lubiła tańczyć. Gdy coś nazwiemy po angielsku można wtedy snuć naukowe rozważania, pisywać artykuły. Mogłabym wtedy zamówić sobie nową wizytówkę o treści: dr Matylda Przekora, tangolog i wręczać ją różnym VIP-om, wzbudzając jeszcze większe zaintrygowanie niż było to z wydawaną przez nią gazetą Modne Diagnozy.
W jaki sposób powstawała fascynacja tangiem? - kontynuowała swoje rozmyślania Matylda. Fascynacja mogła zaistnieć w następstwie zatańczenia tanga z jakimś znakomitym tancerzem. Matylda niestety nie była w stanie przypomnieć sobie takiego epizodu ze swojego życiorysu. Prywatki w jej czasach licealnych organizowano raczej z potrzeby wyrzucenia z siebie nadmiaru młodzieńczej energii niż z poszukiwania zgodności harmonicznej z tancerzem. Była to epoka rock nad rolla, tańca preferującego bardziej ekspresję energii niż zgodność tancerza z rytmem. Na medycynie, na której trzeba było wykuć na pamięć dwieście pięćdziesiąt gałązek nerwu trójdzielnego i wiele tym podobnych detali, podobno absolutnie niezbędne do przyszłej pracy lekarza, na tańce już nie starczało czasu.
Dom Medyka, w którym Matylda tańczyła na Półmetku, tradycyjnym balu studentów medycyny
Zachowała w pamięci sympatyczny Bal "Półmetek", na trzecim roku medycyny, podczas którego wytańczyła się nadrabiając zaległości pierwszych dwóch lat studiów, tradycyjnie poświęcone wkuwaniu anatomii prawidłowej.
W Domu Medyka grała do tańca orkiestra jazzowa i wykonywanie tang nie były jej specjalnością
Zegarek Matyldy, który odmierzał czas w tamtych latach
Pewnego razu wracając z ćwiczeń z fizjologii wstąpiła do antykwariatu i kupiła w nim tomik poezji na temat tańca. Okładka przedstawiała parę tancerzy pozostających od siebie w pewnym oddaleniu. Raczej nie wyglądali na takich, którzy załapali wspólny rytm od pierwszego taktu.
Przyglądając się okładce miała wrażenie, że tancerze nie ustalili przed rozpoczęciem kto w tańcu będzie prowadził i ciąg dalszy był tylko konsekwencją braku wspomnianych ustaleń. Przeglądając po latach tomik wierszy wczytywała się w poszczególne wiersze, szukając w nich ogólniejszych odniesień.
Źródło: Dancing, Karnet balowy Marii Pawlikowskiej, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, Warszawa 1958
Pierwszy z wierszy zamieszczonych w tomiku zachwycił Matyldę ponownie, a zwrot wy cietrzewie profesjonaliści zawierał w sobie ponadczasową aluzję. Drugim ważnym wydarzeniem w genezie fascynacji Matyldy tangiem było obejrzenie w 1965 roku w Teatrze Współczesnym przedstawienia dramatu Sławomira Mrożka "Tango (cały spektakl jest pod linkiem https://www.youtube.com/watch?v=M_OrXswb-f0&t=112s ). Była wówczas studentką trzeciego roku medycyny, gdy obejrzała to przedstawienie. Końcowa scena, w której służący Edek i wuj Eugeniusz tańczą tango przy dźwiękach melodii La cumparsita, która zdawała się nie mieć końca.
Ludzie opuszczali widownię teatru przy dźwiękach tanga, które roznosiły się po wszystkich pomieszczeniach, dobiegając nawet do szatni położonej na poziomie minus jeden. Tango było wszechobecną i wszechogarniającą siłą. Po latach odczytywała ówczesną reżyserię jako ponadczasowo znakomite pokazanie nie tylko uniwersalnego symbolu tanga jako czegoś co łączy ludzi w bardzo specyficzny sposób. Było więc tango sposobem na drogę przez życie w wspólnym rytnmie czy może celem do którego należało dążyć? Wyidealizowanym celem, który tak w istocie nigdy się nie spełni?Szczęście nie jest celem, jest sposobem na życie - przeczytała sentencję podczas pewnego wspólnego z Francisem spaceru przez Rue Longschamps w Paryżu.
Paris, 16 arr, Rue Longschamp
Paris, 16 arr, Rue Longschamp
Droga była wpisana w naturę tanga, można więc było powiedzieć, że tango to nie jest cel podróży lecz sposób na życie. Na czym ten taneczny sposób miałby polegać? Na przemierzaniu kolejnych odcinków życia razem, we wspólnym rytmie, w nastroju dającym specyficzne zadowolenie przetykane elementami nieoczekiwanych wrażeń. Kto zapewniał ten nieoczekiwane wrażenia? Przede wszystkim tancerz, ale także muzyka i inne dźwięki.
Po latach dowiedziała się, że najsłynniejsze z tang La cumparsita oznacza marsz uliczny małej grupy ludzi. Można więc było rozszerzyć tę definicję, że La cumparsita oznacza także drogę małej grupy ludzi przez życie. Jeżeli dodamy do tego, że tango składa się z elementów argentyńskich oraz afrykańskich w postaci candomne tańczonego przez niewolników, to wszystko składało się w ciąg symbolicznego przeznaczenia. Ilustrował je fakt iż Matylda dotarła nie tylko do Afryki, ale także do Argentyny, a w ślady matki poszła Maniula, jej córka.
Przegląd otrzymywanych informacji prasowych, zaproszeń na webinaria i konferencje wskazuje na to, że sztuczna inteligencja szturmem zdobywa medycynę. Co więcej niektórzy, podobno wtajemniczeni, mówią, że w wielu przypadkach zastąpi ona lekarzy. Gdy wpiszemy w wyszukiwarkę google pytanie "czy jest na sali lekarz?" wyświetlą się nam zaledwie 3 dokumenty. Inna wersja tego pytania to "czy na pokładzie (samolotu) jest lekarz?". Zdarzyło mi się jeden raz usłyszeć to pytanie na pokładzie polskiego samolotu, będącego na terytorium Polski, usłyszeć to pytanie, co było dalej można przeczytać pod linkiem
Oczywiście nie wszyscy są lekarzami, nie wszyscy znają to klasyczne pytanie wygłaszane od czasu do czasu w przestrzeni publicznej. Niektórzy jednak mają osobliwe wyobrażenie o tym gdzie jest / gdzie powinien być lekarz. Współpracowałam swego czasu z pewną redakcją pisma przeznaczonego dla lekarzy i w jednym z moich felietonów zacytowałam to pytanie. Pani korektorka uznała, że jest to skandaliczne pytanie i zmieniła je na wielce osobliwą wersję " Na której sali jest lekarz?" No bo przecież nie może być tak, że lekarz jest gdzieś w sobie tylko znanym miejscu, a świadczeniobiorca nie wie gdzie jest jego świadczeniodawca! Panie korektorki w każdej redakcji wszystko wiedzą najlepiej, więc nie odczuwały potrzeby przysyłać tekst do autoryzacji i ta wersja "tfurczo" zmodyfikowana poszła w świat!
Gdyby ktoś podczas konferencji "Best practices in implementing the International Health Regulation" (Ateny 2018) zawołał "Czy jest na sali lekarz?" to prawidłowa odpowiedź brzmi: tak, jest na sali lekarz, siedzi w piątym rzędzie, pierwsza od lewej to Krystyna Knypl
Tempores mutant nos et mores
Dominująca pozycja posiadaczy dyplomu lekarza i PWZ była niezwykle irytująca dla wielu zarządców rynków wszelkich i postanowili w miejsce lekarza wprowadzić sztuczną inteligencję, którą można zarządzać, odpowiednio ją zaprogramować aby doradzała zgodnie z oczekiwaniami wszelkich biznesmenów. Taki lekarz może ordynować leki jak mu się podoba, powoływać się na osobiste doświadczenie i tylko jemu wiadomo na jakie, trudne do kontroli parametry.
Tak być nie może! - orzekli zarządcy tego świata i przystąpili do dzieła wprowadzania sztucznej inteligencji do medycyny. Systemowe wdrażanie tego projektu biznsowego wymaga rozszerzenia go o zmianę obyczajów w przestrzeni publicznej: konieczne będzie wprowadzenie dwóhc nowych pytań:
Czy jest na sali sztuczna inteligencja? Czy jest na pokładzie sztuczna inteligencja?
Gdy wprowadzone zostaną do obiegu te dwa pytania wszytsko będzie pod kontrolą i po nowemu.
Krystyna Knypl
GdL 4/2022
O sztucznej inteligencji na łamach GdL
Czym się różni sztuczna inteligencja od naturalnej
Wszyscy bywalcy Wirtualandii coraz bardziej ibardziej upajali się nową sytuacją, dotychczas im nieznaną, aprzez to niezwykle zachwycającą. Najbardziej fascynowała ich bezgraniczna wolność... Ach, ta porywająca wirtualna wolność! Kto choć raz zaznał tego boskiego uczucia, był wpewnej mierze stracony dla życia wróżnych odmianach niewoli, jaką tak naprawdę oferowała Realandia.
Jego umysł iwyobraźnię ogarniało niedające się do końca zdefiniować upojenie, zapał do korzystania zuroków życia człowieka wolnego. Porywające prądy ifale nieznanej dotychczas ekscytacji ogarniały wyzwolony organizm, roznosząc się zrazu szybko, ale zczasem powoli ileniwie, bez zbędnego pośpiechu docierając do wszystkich zakamarków umysłu, ciała iwyobraźni. Nie było takiej części ciała, komórki organizmu, której by nie ogarniało to do- głębnie ibez reszty zniewalające szaleństwo wolności.
Falowanie, wznoszenie się, opadanie... zdawało się, że będzie trwało wieki i bez końca. Tak przynajmniej sądzili wszyscy, którzy po raz pierwszy doświadczali stanów boskiej wolności. Ba! Nawet nie podejrzewali, że może być inaczej. Jest wspaniale i zawsze tak będzie – zdawały się mówić wszystkie komórki zniewolonego organizmu, a nawet wszystkie najdrobniejsze struktury wewnątrzkomórkowe.
Gorące fale rozkoszy sprawnie transmitowały po całym ciele fosfolipidy retikulum endoplazmatycznego, a białka wewnątrzkomórkowe wprost gotowały się z podniecenia w zderzeniu z kolejnym sztormem wrażeń. Nagle wten raj boskich odczuć, które miały trwać bez końca, wkradało się przez nikogo niezaplanowane zdarzenie... Może był to drobny bodziec, impuls, coś tylko zpozoru małego, ale, jak się potem okazywało, oodległych skutkach zupełnie niemożliwych do przewidzenia.
Wrozfalowanym osobniku malał zapał do kolekcjonowania zniewalających uczuć, pojawiała się lękliwość, powściągliwość finansowa, ograniczenie konsumpcji, zmniejszenie poziomu oczekiwań. Niespostrzeżenie rozpasany wirtualny hedonista zmieniał się wniskobudżetowego ipotulnego odmieńca. Oglądanie takiego osobnika na wszechobecnych monitorach analizujących zachowania wszystkich obywateli Realandii iWirtualandii nasuwało tylko jedną myśl każdemu menedżerowi politycznej inżynierii społecznej Nowego Wspaniałego Świata. Czy możliwe jest stworzenie hodowli takich uległych osobników na masową skalę? Mogliby przydać się na czas kolejnego Naprawdę Wielkiego Kryzysu lub na następne wybory powszechne.
– Byliby bardzo pożyteczni społecznie – zauważono na pewnej naradzie wAmeerland Global Bank. – Taki, nazwijmy dokładnie ipo imieniu takiego osobnika, Pożytecznik Społeczny – zawołał William F. Johnson, prezes Ameerland Global Bank (AGB). – Ktoś taki zpewnością nie miałby coraz to nowych żądań wzakresie świadczeń finansowanych przez budżety Unii Stanów Autonomicznych (USA) lub Związku Samodzielny Republik Realandzkich (ZSRR). Piękna nazwa, ten Pożytecznik Społeczny! Jak by to było po łacinie? Utiliter Socialis? Jak coś ma łacińską nazwę, to zaraz wygląda bardziej uczenie i poważnie.
– Ileż to czasu trzeba, aż wystąpi korzystna społecznie zmiana i wyhoduje się większa liczba takich egzemplarzy? – rozważano kolejny raz w Rekseli, stolicy Związku Samodzielnych Republik Realandzkich, gdy koncepcja masowej hodowli Pożyteczników Społecznych na specjalnych plantacjach zaczęła samorzutnie krążyć po gabinetach władzy, błąkać się po korytarzach ważnych instytucji bankowych i partii politycznych.
Właściwie kontrolowana i rozwijająca się pod odpowiednim nadzorem plantacja Pożyteczników Społecznych byłaby daleko bardziej pożądana z punktu widzenia globalnego biznesu bankowo-politycznego niż niekontrolowanie rosnąca populacja Szkodników Antyspołecznych, która pleniła się na prawo i lewo we wszystkich republikach i stanach na każdym kontynencie Nowego Wspaniałego Świata.
Myśl o hodowli Pożyteczników Społecznych była bardzo atrakcyjna, ale z drugiej strony jak coś pójdzie nie tak w nadzorowanej hodowli i przeskoczy w przeciwną stronę? Zacznie taki genetycznie zmodyfikowany mutant głośno artykułować wszystkie swoje żądania i oczekiwania, to co wtedy będzie? – zastanawiali się aktywiści inżynierii społecznej. Co gorsza, znajdzie się inny mutant, który będzie realizował te życzenia! Rozpocznie się marnotrawienie publicznych pieniędzy, realizowanie czeków wystawianych przez budżety państwowe i wypisywanie ich komu popadnie.
Pewnego dnia zauważono, że niektóre zbezmyślnie wypisywanych czeków prawdopodobnie zupełnie przez przypadek wyglądały jak recepty. Gdy na jednej znarad kreatorów Nowego Wspaniałego Świata zaczęto się tym całym czekoreceptom uważnie przypatrywać, dostrzeżono małe dwie literki „Rp.”
– Cóż one znaczą? – zapytano szefa Ministerstwa Wszystkich Pacjentów Sarmalandii, doktora Bartolomeo Karierra-Nieuwierra.
– One znaczą „recipe”, czyli „weź”– odpowiedział drżącym głosem minister. Po tym wyznaniu otarł pot zczoła ipodciągnął na wyższe partie brzucha miękko osuwające się ku dołowi gustowne hajdawery.
– Jak to „weź”? – zdziwili się wszyscy uczestnicy narady. – Imy nic nie mamy tu do powiedzenia? Naprawdę nic??? Tak dalej być nie może! – oznajmili jednogłośnie. Nie można było dopuścić do dalszego tolerowania stanu, wktórym ktokolwiek poza przedstawicielami władzy ot, tak sobie coś brał idawał innym ludziom! Wyjaśnienia ministra Bartolomeo, że owo może itrochę bezpardonowe „weź” jest korespondencją skierowaną przez lekarza do aptekarza, utonęły wśród wrzawy jedynie słusznie oburzonych głosów polityków iinnych decydentów. Postanowiono, że niezbędne będą długofalowe izakrojone na szeroką skalę działania zapobiegawcze, mające na celu ukrócenie raz na zawsze tych niecnych praktyk typu „weź”. Bez pełnego zapanowania nad społecznymi apetytami na czekorecepty, których koszt realizacji stanowi spory odsetek budżetu wkażdym kraju, kontynuowanie kreacji Naprawdę Wielkiego Kryzysu nie może się udać! – szeptano na naradach wAmeerland Global Banku iwgabinetach najważniejszych polityków.
Nad tym, jaki jest szczegółowy mechanizm prowadzący do zmiany ludzkich zachowań, zastanawiano się na niejednym posiedzeniu wgabinetach kreatorów nowego ładu społecznego. Wiedza menedżerska nie wystarczała do rozwiązania zagadki, doświadcze- nia socjologów ipsychologów, zktórych tradycyjnie korzystano wrozgrywkach politycznych, też były nieprzydatne. Zdecydowanowięc sięgnąć po wiedzę przedstawicieli nauk biologicznych, będących do tej pory na nieco bocznym torze uwagi władz Nowego Wspaniałego Świata.
– Od czego zacząć poszukiwania ibadania przyczyn zmienności ludzkich zachowań irosnących apetytów konsumpcyjnych? – pytano. – Od białka, wszak życie jest formą istnienia białka – odpowiadali zgodnie przedstawiciele nauk biologicznych. Postanowiono podejść do tematu wsposób naukowy ipoważny. Na specjalnym sympozjum wBootonie, mieście leżącym na północy Unii Stanów Autonomicznych, najbardziej doświadczeni badacze przedstawili kreatorom Nowego Wspaniałego Świata podstawy teorii polimorfizmu białkowego, jako prawdopodobnej przyczyny leżącej upodstaw wszelkich zmian oraz nowych jakości inowych zachowań wświecie biologii. Skoro dochodzi do zmian wbiałkach, to wcześniej czy później musi dojść do zmian wstylu życia ludzi – twierdzono.
– Być może jest to pozornie minimalna różnica w strukturze białek, na przykład zmiana sekwencji pojedynczych aminokwasów. Powiedzmy przykładowo, że tyrozyna wskakuje na miejsce alaniny i w demonstrowaniu szaleńczej wolności coś się zacina, mutuje, zmienia – mówił profesor Mark Lenton podczas sympozjum w Bootonie.
– Niby nic wielkiego, taka zamiana miejsc aminokwasów, a jednak! W wyniku takiej zmiany powstaje nowa jakość biochemiczna, a w ślad za nią po pewnym czasie może powstać także nowa jakość psychologiczna i społeczna. Jest teoretycznie możliwe – kontynuował profesor – że po pewnym czasie życia z takim polimorfizmem z nastawionego na konsumpcję osobnika wyrośnie jego niskokonsumpcyjna odmiana. Pojawi się osobnik analizujący każdy zakup, a wstrzemięźliwość konsumpcyjna w każdej dziedzinie życia będzie mu towarzyszyć niczym cień.
Koncepcja polimorfizmu białkowego jako drogi do zmiany zachowań konsumpcyjnych, przedstawiona przez profesora Marka Lentona, zdaniem większości naukowców zdawała się mieć bardzo dobre podstawy teoretyczne. Kwestią czasu było jej szczegółowe rozpracowanie, poznanie wszystkich mechanizmów idróg prowadzących do zmian na szlaku od aminokwasów do codziennych zachowań ludzi.
Po poznaniu mechanizmów pojawiania się zmian, następnym naturalnym etapem byłoby wykorzystanie zidentyfikowanych przemian biochemicznych przez wdrożenie ich do strategii globalnego planowania wNowym Wspaniałym Świecie. Era lokalnych, przypadkowych inieskoordynowanych tradycyjnych aktywności politycznych odchodziła szybkim krokiem do lamusa. Wielkie wojny nikomu nie były potrzebne. Stratedzy polityczni propagowali rządomyślność, ajeżeli zkimś wojowano, to jedynie znieprawomyślnymi opozycjonistami na słowa.
Od dawna Nowym Wspaniałym Światem rządziła bezwzględna biopolityka, która nie wahała się przed żadnymi rozwiązaniami, amarzeniem politycznym niejednego było stworzenie przemysłowej metody produkowania rządomyślnych obywateli.
Masowa hodowla rządomyślnego Pożytecznika Społecznego szczególnie przydałaby się w Sarmalandii, krainie w której obywatele mieli najgłębsze z możliwych przekonanie, że nic nie muszą robić i wszystko mogą dostawać. Ciągle oczekiwali, że dostaną więcej i więcej, szczególnie w zakresie usług medycznych. Bywanie w gabinetach lekarskich było wręcz sportem narodowym, najpopularniejszą rozrywką i hobby każdego Sarmalandczyka i każdej Sarmalandki. Żaden inny kraj nie podawał w sprawozdaniach tak masowego korzystania z usług medycznych. Stale rosnący budżet przeznaczany na ochronę zdrowia w Sarmalandii niepokoił obserwatorów politycznych i biznesowych Nowego Wspaniałego Świata.
– Trzeba wreszcie coś z tym zrobić! – mówiono na naradach w Rekseli, stolicy Związku Samodzielnych Republik Realandzkich, do którego Sarmalandia należała od kilku lat. – Trzeba, trzeba – potakiwali wszyscy uczestnicy narad. – Ale jak to osiągnąć? – dodawali....
Całość powieśći SF napisanej w latach 2011/2013 pod linkiem
Znany wszystkim Warszawiakom Gołąbek Pokoju na ścianie Wydziału Chemii Politechniki Warszawskiej owiany jest legendą, która mówi, że jest to dzieło Pablo Picassa, który odwiedził Polskę w 1948 roku.
Moje dwa felietony w mailingu Sermo do czytelników - "Will artificial intelligence be a serious competition for a doctors" oraz "Global Tuberculosis Report 2021".
Spotkanie w Głównej Bibliotece Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego w związku z przekazaniem bibliofilskiego wydania roczników 2012 - 2022 Gazety dla Lekarzy
"Tańczę tango, powieść miłosna" Krystyna Knypl - wydrukowana.
Bibliofilskie wydanie roczników 2012 - 2022 Gazety dla Lekarzy przekazane do Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie
Biblioteka Jagiellońska: wicedyrektor d/s zbiorów mgr Krzysztof Frankowicz (w kamizelce), kierownik Oddziału Czasopism mgr Adam Tomaszkiewicz (kustosz BJ) zapoznają się z rocznikami Gazety dla Lekarzy.
Kierownik Oddziału Czasopism mgr Adam Tomaszkiewicz (kustosz BJ) i mgr Bożena Komar (kustosz BJ) zapoznają się z rocznikami Gazety dla Lekarzy.
W ramach obchodów 10 lecia Gazety dla Lekarzy zapraszamy na e-wycieczkę po siedzibie naszej redakcji, która mieści się w Warszawie przy ul. Niemcewicza 7/9 m.129, w dzielnicy Stara Ochota. Redaktor naczelna mieszka pod tym adresem od stycznia 1968 roku. Dobrze zapamiętała tę datę bowiem w świeżo odnowionym, pachnącym farbą mieszkaniu zakuwała psychiatrię, który był jej ostatnim egzaminem na wydziale lekarskim Akademii Medycznej w Warszawie. egzamin zdawała 29 lutego 1968 roku, a 44 lata później 28 lutego 2012 roku została zarejestrowana w sądzie Gazeta dla Lekarzy. Można więc powiedzieć, że imię jej czterdzieści i cztery, naśladując Adama Mickiewicza...
Wejście od ulicy Niemcewicza 7/ 9
Osiedle powstało w latach 1937/1939 i pierwotnie było przeznaczony dla pracowników ZUS. Składa się ono z frontowego budynku od ulicy Niemcewicza, o długości 92 metrów oraz trzech równie długich budynków wewnątrz osiedla. Osiedle zaprojektował Jan Stefanowicz (1892 - 1978), architekt i urbanista, założyciel i prezes Stowarzyszenia Architektów Polskich.
Przy bramie od ulicy Niemcewicza zachowała się pamiątkowa gablota z miejscami na nazwiska lokatorów. Przyszło RODO i gablota świeci pustkami.
Całe osiedle oraz poszczególne klatki schodowe są monitorowane
Ekologiczny, nie emitujący żadnych spalin, pojazd dwuśladowy, będący własnością redaktor naczelnej GdL, parkuje chwilę przed wyjazdem na zakupy, podczas gdy ona fotografuje otoczenie. Innych pojazdów redaktor naczelna nie posiada, także nie posiada prawa jazdy i co jest oczywiste nie posiada garażu ;).
Spojrzenie w kierunku ulicy Niemcewicza
Jak wyżej
Podwórko od ulicy Asnyka
Rezydencja zimowa naszej redakcji
W czasie Powstania Warszawskiego mieszkańcy postawili figurę Matki Boskiej na podwórku od strony ulicy Asnyka. Podczas współcześnie przeprowadzanego remontu jednego z mieszkań odnaleziono ukryte dokumenty, z których dowiedzieliśmy się, że na naszym osiedlu mieściła się siedziba władz powstańczych regionu Starej Ochoty.
Brama od ulicy Asnyka
Brama od ulicy Niemcewicza
Podwórko jesienią
Nasze stylowe śmietniki
Nasze podwórko w latach 80 tych, redaktor naczelna oraz red. Maniula Przekora podczas pogawędki z sąsiadkami z XII klatki schodowej, na której mieści się siedziba GdL.
Po kilku porankach pełnych emocji miałam nadzieję na leniwe niedzielne przedpołudnie. Niestety mój internet dostał jakiegoś pomieszania zmysłów i co chwila wariował na tysiąc sposobów. Z doświadczenia poprzedni dni wiem, że przeskanowanie programem Norton poprawia sytuację. Włączyłam skanowanie i oto jeden z komunikatów.
Agencja Reuters (pozdrawiam serdecznie!) jest żywo zainteresowana zawartością stron internetowych Gazety dla Lekarzy. To kolejny dowód uczuć, poprzednim było zaproszenie do aplikowania o pracę w charakterze dziennikarza zajmującego się zagadnieniami energetycznymi. Proszą więc wysłałam moje CV dziennikarskie. Odpisali uprzejmie, że szukają dziennikarza z innym doświadczeniem. Zgadza się z nimi! Z energią mam tyle wspólnego, że jestem osobą dość energiczną. Natomiast jeśli chodzi o energię elektryczną to staram się ją oszczędzać.
Przeskanowanie na szczęście podobno nic groźnego nie wykryło, ale poprawiła się jakość surfowania po stronach www. Dziękuję Nortonowi za to nic-niewykrycie ;)
Surfowałam w poszukiwaniu informacji o tangu i odkryłam, że istnieją Muzea Tanga między innymi w Urugwaju, Buenos Aires. Żałuję, że nie wiedziałam o tym podczas mojego pobytu w Argentynie. Mam w charakterze pamiątek z wyjazdu do Argentyny uroczą figurkę taczących oraz zdjęcia z mojego klimatycznego hostelu w Buenos Aires.
Wczoraj doszłam do wniosku, że moje zapuszczane od 6 miesięcy włosy nie są do zaakceptowania z powodu falowania, które pojawiło się w okolicy potylicznej. Długi czas nie byłam świadoma, że ta cecha występuje w mojej rodzinie. Dopiero moja fotka z dzieciństwa, zdjęcia moich rodziców i brata zestawione obok siebie przy pisaniu książki "Zaczęło się w Zakopanem" uświadomiły mi ten aspekt rodzinnej urody.
The novel: "Diagnosis:Gold Rush" was written in 2011/2013 while travelling between Warsaw, Algiers, Oran and Tipaza, home to the ruins of an ancient city listed as a UNESCO World Heritage Site. Encounters with different cultures and past worlds (the ruins of Tipaza are older than Carthage!) certainly created a climate for creative inspiration.
My novel features the New Wonderful World, Augmented Reality, as well as the profession of receptology and the Social Beneficiary. Scientists are researching a vaccine called Muti Vir, which is administered in ... vaccine buses.
After 10 years of writing the novel and confronting its contents with the reality that has been surrounding us for the last two years, I have come to the conclusion that I possess the gene for predicting the future. Let's call it in English, it will be more scientifically the future predicting gene. It is, I believe, one of the 1184 genes associated with the female X chromosome. How did I discover it? My mother, Halina, put the kabbalah to many people (including me, it worked many times!). I invite you to read it - https://www.gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/ogwiazdkowane/51-artykuly-redaktor-naczelnej/2231-diagnosis-golden-rush-novel-by-krystyna-knypl
Powieść: "Diagnoza:gorączka złota" pisałam w latach 2011/2013 podróżując między Warszawą, Algierem, Oranem a Tipazą, gdzie znajdują się ruiny starożytnego miasta wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Spotkania z różnymi kulturami oraz minionymi światami (ruiny Tipazy są starsze niż Kartagina!) z pewnością stwarzały klimat do twórczej inspiracji.
W mojej powieść występuje Nowy Wspaniały Świat, Rzeczywistość Rozszerzona, a także zawód receptologa oraz Pożytecznik Społeczny. Naukowcy prowadzą badania nad szczepionką, która nazywa się Muti Vir Vir, która jest podawana w ... szczepionkobusach.
Po 10 latach od napisania powieści i skonfrontowaniu jej treści z otaczającą nas od 2 lat rzeczywistością dochodzę do wnioksu, że jestem posiadaczką genu przepowiadania przyszłości. Nazwijmy go angielsku, to będzie bardziej naukowo the future predicting gene. Jest on jak sądzę, jednym z 1184 genów związanych z żeńskim chromosomem X. Jak to odkryłam? Moja matka Halina, stawiała kabałę wielu osobom (także mnie, sprawdzało się wielokrotnie!). Zapraszam do lektury - powieść jest dostępna w całości bez konieczności logowania się pod linkiem
Wystroiłam się na tę okazję bo to zdarzenie coś w rodzaju randki w ciemno. Nigdy nie wiesz czy kurier dotrze do ciebie, o której godzinie to nastąpi, ba! czy przyniesie ci paczkę! co więcej gdzie ją odnajdziesz? Moja ostatnia paczka wylądowała w sklepie z ziołami przy ul. Słupeckiej choć siedziałam w domu przy ul.Niemcewicza 24 godziny.
Strój na tę randkę w ciemno to same wspomnienia! Bluzka koszulowa jeansowa kupiona w 2005 roku w San Francisco. Po 17 latach użytkowania lubię ją tak samo jak w dniu zakupu w Ralph Lauren. W międzyczasie w bluzie powstało kilka dziur (łokcie i inne miejsca), przetarć i łatek, ale dzięki temu jest trendy! Podczas tego pobytu kupiłam dwie bluzki koszulowe oraz jedną bluzę krótką, długi czas była strojem firmowym na zdjęciu umieszczanym przy moich artykułach. Zaglądam na stronę producenta... a na niej same młode modelki, obowiązkowo na pierwszym planie przedstawicielki ras innych niż biała, a gdzie są panie w średnim wieku, że o starszych już nie wspomnę? Jak to kiedyś mówiono - chyba wyginęły w czasie Rewolucji Październikowej (1917), a że od tego czasu upłynęło aż 105 lat to oczywistym jest, że starszych pań nie ma w świecie Wielkiej Mody dla Każdego kto Jest Młody.
Pod bluzą granatowy t-shirt zakupiony w 2015 roku w warszawskich Złotych Tarasach, przed wyjazdem do Paryża w 2015 roku, z misją Dziadkowie bez Granic, abym ładnie się w 16 arr prezentowała pośród licznych starszych pań, będących przed laty klientkami biznesu chirurgii estetycznej. Po latach trzeba by nazwać ją chirurgią bardzo nieestetyczną, ale kto to wiedział 20 lub 30 lat temu? Spodnie granatowe z warszawskiego Marks & Spencer, też juz nieobecnego na naszym rynku, podobno nie był opłacalny. W pawilonie przy Alejach Jerozolimskich spędziłam wiele miłych chwil, a wszystkie stroje miały i mają swój styl. Stoisko w Złotych Tarasach z tą marką to już nie było to samo. Pasek pleciony niebiesko-granatowy kupiony w Paryżu podczas wizyty w czerwcu 2015 roku, gdy przedeptywałam drogi do Hopital Necker, na targu nieopodal szpitala. Miły w użytkowaniu. No i kreacji dopełniają crocsy z Biedronki za 5 zł.
Poranek to zawsze czas sprawdzania statystyki na GdL. W styczniu gdy działo się! oj działo odwiedziło nas 10 407 osoby, w lutym do dziś 3 828 osób, co daje średnio 346 osób dziennie. Nasi czytelnicy mieszkają głównie w Polsce. Na drugim miejscu jest Francja, potem Stany Zjednoczone oraz Niemcy.
Paczka z książkami została dostarczona przez sympatycznego młodego kuriera. Choć pracuje dopiero od 2 tygodni w firmie kurierskiej, było to najlepszy z kurierów z jakim miałam do czynienia. Brawa dla niego!
Edukacyjna trasa była więc następująca: Warszawa-Paryż-Boston-Portland-Thomaston. Moimi gospodarzami byli Ursula i Steve McCarthy. Ursula była pracownicą wydziału politologii Georgetown University, a Steve byłym wojskowym, a także zawodowym inwestorem giełdowym. Po latach spojrzałam jeszcze raz na dedykację i moją uwagę zwróciły słowa we celebrate your inquisitivness.
Ursula, która pisała tę dedykację musiała być bardzo dobrym obserwatorem, skoro dostrzegła moją dociekliwość podczas pobytu w ich domu, trwającego niespełna 4 tygodnie. Istotnie jestem osobą dociekliwą, co zarówno w zawodzie lekarza, jak i dziennikarza, zwłaszcza śledczego ;) ma istotne znaczenie.
Rozdział 41. W drodze do Bermudzkiego Trójkąta Kosmosu
Kosmos ma wiele wymiarów, na które w życiu codziennym nie zwracamy uwagi.
Wszechświat, choć obecny w naszym życiu, był strukturą nie tylko niezmierzalną, ale niedotykalną. Niby istniał, ale tak jakby go nie było. Ziemia, niebo były w zasięgu ręki oraz wzroku, dla wszechświata pozostawała jedynie wyobraźnia. NIby był, a tak jakby go nie było. Nie tylko Wszechświat miał status obecny&nieobecny.
Matylda wyruszyła wczesnym rankiem na cotygodniowe zakupy do pobliskich sklepów. Przed pierwszym z nich stało na zewnątrz dwóch młodych mężczyzn Szatyn i Brunet, w wieku trzydzieści plus. Wysoki Brunet otworzył drzwi wejściowe przed Matyldą i szarmanckim gestem zaprosił do wnętrza.
- Witam panów, jak to miło z samego rana spotkać przystojnych, młodych dżentelmenów - przywitała ich komplementem.
- Dzień dobry pani! Właśnie martwiliśmy się, że nikt nie przychodzi do naszego sklepu na zakupy. Już od godziny jest otwarty, a jeszcze nikogo nie było.
- Pewnie czekaliście na jakąś młodą, ładną dziewczynę, która zrobi wielkie zakupy w waszym sklepie, a tu przychodzi 77 letnia pani po kilka paczek odmładzającej melisy - odpowiedziała Matylda.
- Pani ma siedemdziesiąt siedem lat? Nie wierzę! - zawołał Szatyn. Nie...no....kurde....ten młody głos...no i ta ekspresja słowna... no kurde nie wierzę, że ma pani tyle lat! - wyznał Szatyn.
- Mam, mam tylko dobrze się maskuję, wiecie że są maski specjalnej łaski, które likwidują zmarszczki i przez to odmładzają? No i piję melisę, która ma działanie antyoksydacyjne i dzięki temu też odmładza - odpowiedziała Matylda.
- Musimy te maski sprowadzić! I to szybko! - odpowiedział szeroko uśmiechając się Brunet zza lady. To ile tej melisy podać?
- A ile ma pan opakowań?- zapytała Matylda.
- Pięć - odpowiedział Brunet.
- Biorę wszystkie - zdecydowała Matylda.
W drugim markecie zrobiła większe zakupy spożywcze. Kasę obsługiwał znajomy pracownik, z który lubiła prowadzić sympatyczne pogawędki.
- Dziś stuknęło pani 162,16 złotych - powiedzial kasjer.
- O to mało! W zeszłym tygodniu płaciłam 243 złote - zachwyciła się Matylda. Jeszcze wygram na loterii milion złotych i nie będę musiała przychodzić do was po zakupy.
-A jaki pani będzie zaopatrywała się w produkty? - zapytał zaciekawiony kasjer.
- Zatrudnię asystenta ds zakupów. Zna pan ofertę waszego marketu, więc będzie mógł pan aplikować do mnie o pracę na tym stanowisku - odpowiedziała Matylda z uśmiechem schowanym pod maską.
- Obowiązuje mnie lojalność wobec mojej korporacji - oznajmił kasjer z figlarną miną. Wielki Brat czuwał wszędzie nawet w małym markecie. Rewolucyjna czujność była obowiązkowym zachowaniem każdego myślącego człowieka. Wprawdzie do wiosny było jeszcze daleko, ale romantyczna atmosfera unosiła się w powietrzu również w aptece. Matylda zakupiła większą ilość kropli do jej suchych oczodołów i zaczęła pakować swoje zakupy do plecaka. Stojących za nią dwóch młodych mężczyzn rozmawiało po francusku.
- Będzie miła pani wyzwanie w postaci obsłużenia stojących za mną panów w języku francuskim - powiedziała do farmaceutki.
- Nie będzie problemów, bo ja mówię po polsku - oznajmił stojący bliżej lady młodzieniec.
Jak wiecie państwo francuski jest bardzo trudny, ale zauważyłam, że moja karta bankomatowa mówi we wszystkich językach. Po francusku potrafię powiedzieć tylko Je ne parle pas français, mimo, że zrobiłam trzy podejścia do nauki tego języka.
- Au revoir - dodała z gracją światowej poliglotki i skierowała się ku wyjściu.
- Au revoir - odpowiedział pierwszy z mężczyzn, z wyraźnie polskim akcentem
- Au revoir - odpowiedział drugi mężczyzna, z wyraźnie oryginalnym akcentem francuskim.
- Good bye my love - via messenger myśli przesłała wiadomość do @Francisa
Dlaczego @Francis a nie ja, starsza od niego blisko pięć lat, pierwszy pokonał trasę Ziemia - Kosmos zastanawiała się Matylda od kilku miesięcy. Była przekonana, że na starość będzie miała chorobę Parkinsona, tak jak jej matka Halinka. @Francis jako młodszy od niej prawie pięć lat miał nią opiekować się gdy nadejdzie czas niepełnosprawności.
Po kilku miesiącach rozmyślań odkryła przyczynę tej niezaplanowanej kolei losów. @Francis miał taki zwyczaj, że gdy podróżowali razem tramwajem wysiadał pierwszy i podawał rękę Matyldzie pomagając jej w ten sposób bezpiecznie pokonać trasę Tramwaj - Ziemia. Odkryła, że @Francis pierwszy pokonał trasę Ziemia - Kosmos, aby gdy nadejdzie jej pora do odbycia tej trasy poda jej pomocną dłoń, aby przebyła tę trasę bezpiecznie. Pomocna dłoń była ważna, gdyż większość ludzi odbywała w pojedynkę oraz bez wcześniejszego przygotowania.
Po odbyciu tej podróży, odbytej indywidualną drogą, wystarczyło w Bermudzkim Trójkącie Kosmosu odszukać @Francisa i dalej prowadzić długie i szczęśliwe życie.
Francis Road
Matylda stanęła na przybrzeżnej skale i zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu @Francisa, który gdzieś się zawieruszył.
- Ci facecie tak mają.. pojawiają się w naszym życiu, znikają i szukaj potem takiego w kosmosie - pomyślała. Ale co komu sądzone, to go nie minie, odnajdę go. To tylko kwestia czasu, który trzeba dać Przeznaczeniu.
Wspólna droga Matyldy i @Francisa wiodła przez Warszawę, Łapy, Zakopane, Krynicę Morską, Pragę, Wiedeń, Bratysławę, Zurich i wiele miast w Szwajcarii Algier, Oran, Tipazę, Orlando.
Wspólna droga
Matylda
Matylda na ściance
Francis Road
Matilda Mews
Kawa w hotelu Europejskim po 41 latach
Kawa z wspomnieniami i widokiem na hotel Victoria
Kawa z elementami egzotyki, kosmicznej i odlotowej
Pierwszy portret Matyldy narysowany przez Maniulę w wieku kilku lat był ponadczasowo najładniejszy
Matylda oglądając jej portret namalowany przez Maniulę w dzieciństwie widziała na nim kobietę energiczną, dynamiczną jaką w istocie była. @Beata zapytana jaką Matyldę widzi na portrecie odpowiedziała:
- Duże oczy ciekawe świata oraz wielobarwność postaci. Odbyte około stu podróży zagranicznych były najlepszym dowodem owej ciekawości. Nieprzebrane zasób energii najlepiej określiła algierska pracownica imieniem Malika.
- Mamusia jak tak leży na kanapie w salonie to wydaje się być spokojną starszą panią. No, ale jak się poderwie z kanapy to po prostu wulkan energii.